– Teraz. Niech pan zatrzyma – powiedział doktor Sibley. Zdjął okulary i jak zahipnotyzowany wpatrzył się w ekran. Przez chwilę w pokoju panowała zupełna cisza. I nagle Sibley wymamrotał:
– Co to, u diabła, jest…
– Co pan widzi? – zapytała Toby.
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co to jest. – Sibley spojrzał na technika. – Chodzi panu o ten cień?
– Tak, o tę masę pośrodku. Nie mam pojęcia, co to jest.
– Tkanka płodowa? – rzuciła Toby.
– Trudno powiedzieć. Dobra, obejrzyjmy resztę.
Na ekranie zaczęły się przesuwać nowe cienie. Sibley pochylił się jeszcze bardziej.
– Tkanka różnej gęstości, na przemian – zwarta i torbielowata.
– To chyba głowa… – wtrąciła Toby.
– Tak, kształtem przypomina czaszkę. Widzi pani to zwapnienie?
– Ząb?
– Na to wygląda. – Na ekranie zamigotał kolejny obraz. Sibley zmarszczył czoło. – Ale gdzie jest klatka piersiowa? – rzekł półgłosem. – Nie widzę klatki piersiowej.
– Nie ma klatki piersiowej, ale ma zęby?
– Jeden ząb. – Sibley zastygł bez ruchu, śledząc grę cieni na ekranie. – Kończyny – powiedział cicho. – Jedna tu, druga tu. Zawiązki kończyn. Ale brak klatki piersiowej… – Powoli się wyprostował i nałożył okulary. – To nie płód. To guz.
– Na pewno? – spytała Toby.
– To bryła tkanki. Prymitywne zgrupowania ogłupiałych komórek, które utworzyły jeden ząb, może trochę włosów. Nie ma serca, nie ma płuc…
– Ale jest łożysko.
– Tak. Organizm „myśli”, że jest w ciąży, więc żywi guz i konsekwentnie zwiększa jego masę. Przypuszczam, że to rodzaj potworniaka. Potworniaki są w stanie wytwarzać przeróżne struktury – od zębów poczynając, na gruczołach hormonalnych kończąc.
– Więc to nie jest deformacja wrodzona.
– Nie. To tylko zbitka zdezorganizowanych komórek. Kawał mięsa. Powinno się to usunąć najszybciej jak… – Nagle urwał i wbił wzrok w monitor. – Niech pan cofnie! Szybko! – warknął na technika.
– Co się stało?
– Niech pan cofnie film!
Ekran przygasł, by po chwili znów się rozjarzyć.
– Niemożliwe… – szepnął Sibley.
– Co?
– To się poruszyło. – Spojrzał na technika. – Uciskał pan jej brzuch?
– Nie.
– Niech pan spojrzy. Tu, na ten cień. Widzi pan, jak zmienia położenie?
– Brzucha na pewno nie uciskałem…
– W takim razie pacjentka musiała się poruszyć. Guzy nie zmieniają położenia.
– To nie jest guz – powiedział Dvorak.
Odwrócili się. Stał za Toby. Wszedł do pokoju bezszelestnie, tak że nawet go nie zauważyli. Nie odrywając wzroku od ekranu, powoli zbliżył się do monitora. – To się porusza. To ma ręce. Oko. I ząb. Może nawet myśli…
– Absurd – prychnął Sibley. – Skąd pan może wiedzieć?
– Ponieważ przed chwilą coś takiego widziałem. – Spojrzał na nich oszołomiony. – Muszę zatelefonować.
W pokoju Molly błyskało czerwone światełko pompy infuzyjnej, milcząco potwierdzając, że do żył pacjentki sączy się lekarstwo. Zamknęły się drzwi. Toby usiadła na krześle przy łóżku i wsłuchała się w oddech dziewczyny. Światełko mrugało w hipnotyzującym rytmie. Toby rozluźniła ręce i nogi i po raz pierwszy tego dnia dała się ponieść myślom. Przed chwilą dzwoniła do Springer Hospital, żeby sprawdzić, co z matką. Nie było żadnych zmian. W tym samym momencie w innym łóżku i w innym szpitalu spała Ellen. W jej pokoju też pulsowało czerwone światełko. Tak samo jak tu. Jak w ciemnym pokoju Molly.
Spojrzała na zegarek, zastanawiając się, kiedy wróci Dvorak. Chciała mu powiedzieć o Jane Nolan, ale wyraźnie nie miał ochoty z nią rozmawiać. Poza tym ciągle im coś przeszkadzało. Atak Molly. Jego pager. W końcu wyszedł, by spotkać się z kimś w holu.
Usiadła wygodniej i postanowiła się zdrzemnąć, gdy niespodziewanie z mroku dobiegł ją głos Molly.
– Zimno mi.
– Myślałam, że śpisz.
– Nie. Leżę. Myślę.
– Poszukam koca. Mogę zapalić światło?
– Tak.
Toby dotknęła włącznika i dziewczyna wzdrygnęła się, porażona nagłym blaskiem. Czarny guz na jej czole kontrastował z bladością reszty twarzy. Pozlepiane włosy rozrzucone na poduszce wyglądały jak brudne zacieki.
Toby wyjęła z szafy koc, przykryła nim dziewczynę, zgasiła światło i usiadła na krześle.
– Dziękuję – szepnęła Molly.
Dzieliły ciemność w milczeniu, cisza uspokajała je i działała kojąco.
– Moje dziecko nie jest normalne, prawda?
Toby zawahała się, ale doszła do wniosku, że musi powiedzieć jej prawdę, że tak będzie najlepiej.
– Tak, Molly. Nie jest normalne.
– Jak wygląda?
– Trudno powiedzieć. Ultrasonograf to nie aparat fotograficzny, niełatwo opisać te obrazy.
Molly rozważała jej słowa w milczeniu. Toby wzięła się w garść. Oczekiwała następnych pytań i nie wiedziała, czy i jak dalece powinna uplastyczniać szczegóły. Twoje dziecko nie jest człowiekiem. Nie ma serca, nie ma płuc, nie ma klatki piersiowej. Jest przerażającą gulą splątanych mięśni i ma jeden ząb. Ku jej uldze Molly nie drążyła tematu. Może bała się prawdy. Może lękała się myśleć o potworze rozrastającym się w jej łonie.
– Molly, rozmawiałam z doktorem Dvorakiem. Doktor Dvorak mówi, że znałaś kobietę, która też miała nienormalne dziecko.
– To Annie.
– Tak miała na imię?
– Tak. – Molly westchnęła. Toby nie widziała jej twarzy, lecz w westchnieniu tym usłyszała głębokie znużenie, wyczerpanie nie tylko fizyczne.
Skupiła wzrok na niewyraźnym cieniu u wezgłowia. Stopniowo przywykła do ciemności, po chwili dostrzegła błysk oczu Molly.
– Doktor Dvorak martwi się, że ty i Annie mogłyście ulec zatruciu tą samą toksyną, która zniekształciła płód. Czy to możliwe?
– Co to jest toksyna?
– Narkotyk albo trucizna. Brałyście coś? Jakieś proszki? A może robiłyście sobie zastrzyki?
– Brałam tylko te pigułki z buteleczki. Te od Romy’ego.
– Czy Romy dawał ci coś jeszcze? No wiesz, coś nielegalnego?
– Nie. Ja nie ćpam. I nigdy nie widziałam, żeby Annie ćpała.
– Dobrze ją znałaś?
– Nie. Przygarnęła mnie tylko na parę tygodni.
– Mieszkałaś u niej tylko parę tygodni?
– Nie miałam gdzie spać. Zawiedziona Toby westchnęła.
– W takim razie nic mi nie powiesz…
– To znaczy?
– Płód uległ deformacji w bardzo wczesnej fazie ciąży. Podczas pierwszych trzech miesięcy.
– Wtedy jej jeszcze nie znałam.
– Kiedy stwierdziłaś, że jesteś w ciąży?
– Latem. Zaczęłam wymiotować.
– Poszłaś do lekarza?
Molly nie odpowiedziała od razu. Biały koc poruszył się lekko, jakby zadrżała.
– Nie.
– Ale wiedziałaś, że jesteś w ciąży?
– Domyśliłam się. Po jakimś czasie to było oczywiste. Romy powiedział, że się tym zajmie.
– Jak to?
– Że załatwi mi skrobankę. Ale później pomyślałam sobie, że fajnie by było to dziecko przytulić. Bawić się z nim. Nauczyć je mówić „mama”… – Zaszeleściło prześcieradło i Molly pogładziła się po brzuchu, pieszcząc swoje dziecko.
Tyle tylko, że to nie było dziecko.
– Molly? Kto jest jego ojcem?
Dziewczyna znowu westchnęła, z jeszcze większym znużeniem niż poprzednio.
– Nie wiem.
– Może twój przyjaciel Romy?
– On nie jest moim przyjacielem. To mój alfons. Toby nie odpowiedziała.
– Przecież pani wie, kim jestem. Co robię. Co dotąd robiłam… – Odwróciła się do niej plecami. Toby miała wrażenie, że jej głos, cichy i stłumiony, dochodzi ze znacznej odległości. – Można do tego przywyknąć. Z czasem przestaje się o tym myśleć. Nie można o tym myśleć. Tak, z czasem umysł się z tego wyłącza. Ucieka. A wtedy to, co dzieje się między nogami, nie dotyczy ciebie, tylko kogoś innego… – Roześmiała się pogardliwie. – To bardzo ciekawe życie.
– Ale niezdrowe.
– Fakt.
– Ile masz lat?
– Szesnaście. Skończyłam szesnaście.
– Pochodzisz z południa, prawda?
– Tak.
– Jak trafiłaś do Bostonu? To kawał drogi. Znowu długie westchnienie.
– Romy mnie tu ściągnął. Był w Beaufort, u przyjaciół. Miał w sobie coś takiego, że… Te czarne oczy… Nigdy w życiu nie widziałam, żeby biały chłopak miał takie czarne oczy. I był taki miły… – Odchrząknęła. Prześcieradło zaszeleściło i Molly wytarła ręką oczy. Zadrżała rurka kroplówki, srebrzysta w mroku nad łóżkiem.
– A kiedy przyjechałaś do Bostonu, przestał być dla ciebie miły.
– Tak, przestał.
– Dlaczego nie wróciłaś do domu? Przecież zawsze możesz wrócić do Beufort.
Molly milczała i tylko po drżeniu koca Toby poznała, że dziewczyna szlocha. Szlochała bezgłośnie, jakby zamknęła cały smutek w dźwiękoszczelnym słoju, żeby płaczu nie słyszał nikt oprócz niej.
– Mogę ci pomóc. Jeśli potrzebujesz pieniędzy na bilet…
– Nie mogę – odrzekła ledwo słyszalnym szeptem i zwinęła się w ciasny kłębek. Toby usłyszała cichutkie skamlenie: zamknięty w słoju smutek znalazł w końcu ujście. – Nie mogę, nie mogę…
– Molly.
– Oni mnie nie chcą, nie chcą, żebym wróciła.
Toby dotknęła jej i prawie namacalnie poczuła ból sączący się przez koc. Ktoś zapukał, otworzyły się drzwi. Dvorak.
– Toby, możemy porozmawiać?
– W tej chwili?
– Chyba powinnaś tego posłuchać. – Spojrzał z wahaniem na dziewczynę. – Chodzi o wyniki USG.
– Zaraz wracam, Molly – szepnęła Toby. Wyszła na korytarz, Dvorak zamknął drzwi.
– Powiedziała coś?
– Nic, co by nas oświeciło.
– Potem spróbuję z nią porozmawiać.
– Nic z niej nie wyciągniesz. Ona nie ufa mężczyznom, z oczywistych powodów. Poza tym deformacja płodu może być wynikiem zbyt wielu czynników. Molly ci ich nie wskaże.
– To coś więcej niż deformacja płodu.
– Skąd wiesz?
Wskazał małą salę konferencyjną na końcu korytarza.
– Chciałbym, żebyś kogoś poznała. Ona wyjaśni to lepiej niż ja.
Powiedział „ona”, ale po wejściu do sali Toby stwierdziła, że osobnik siedzący przed monitorem, tyłem do drzwi, wygląda bardziej jak mężczyzna niż kobieta. Miał stalowoszare, krótko ostrzyżone włosy, jego szerokie bary z trudem mieściły się w obszernej, bawełnianej, brązowej koszulce, nad kanciastą głową unosił się kłąb papierosowego dymu. Na ekranie klatka po klatce przesuwał się film z badania ultrasonograficznego Molly Picker.
– Myślałem, że rzuciłaś palenie – rzekł Dvorak. Osobnik odwrócił głowę i dopiero wtedy Toby przekonała się, że to rzeczywiście kobieta. Miała sześćdziesiąt parę lat, niebieskie oczy o jasnym, zaskakująco bezpośrednim spojrzeniu i twarz bez cienia makijażu. Kopcący papieros tkwił w cygarniczce z kości słoniowej, którą gestykulowała z niewymuszonym wdziękiem i elegancją.
– To mój jedyny nałóg, Dan – odparła. – I nie zamierzam z niego rezygnować.
– Aha. Rozumiem, że szkocka się nie liczy.
– Szkocka to nie nałóg. Szkocka to balsam. – Kobieta uważnie spojrzała na Toby i uniosła brew.
– To jest doktor Toby Harper – powiedział Dvorak. – A to doktor Alexandra Marx. Doktor Marx jest genetykiem, pracuje na Uniwersytecie Bostońskim. Była moim profesorem na medycynie…
– Całe wieki temu – dokończyła za niego doktor Marx i uścisnęła Toby rękę. W przypadku innej kobiety ów gest wypadłby nienaturalnie, lecz do Alexandry Marx pasował znakomicie. – Oglądałam sonogram tej dziewczyny. Co pani o niej wie?
– Przed chwilą z nią rozmawiałam. Ma szesnaście lat. Jest prostytutką. Nie wie, kto jest ojcem dziecka. I zaprzecza, by kiedykolwiek miała do czynienia z substancjami toksycznymi. Jedynym lekarstwem, jakie przyjmowała, są te pigułki w buteleczce.
– Rozmawiałem ze szpitalnym farmaceutą – wtrącił Dvorak. – Zidentyfikował je po kodzie odciśniętym na tabletkach. To prochloroperazyna. Przepisuje się ją przy mdłościach. Nie ma dowodów na to, że może być przyczyną deformacji płodu. Tabletki odpadają.
– Jakim cudem alfons zdobył lekarstwo na receptę? – spytała Toby.
– Na ulicy można dzisiaj kupić wszystko, czego dusza zapragnie. Może brała coś jeszcze, tylko nie chce ci powiedzieć?
– Nie, ja jej wierzę.
– Który to miesiąc?
– Dokładnie nie pamięta. Piąty, może szósty.
– A więc widzimy tu płód w drugim trymestrze. – Doktor Marx odwróciła się do monitora. – To jest łożysko. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To jest płyn owodniowy. A tu? To chyba pępowina. – Pochyliła się, uważnie analizując migotliwy obraz. – Myślę, że masz rację, Dan. To nie jest guz.
– Zniekształcony płód? – spytała Toby.
– Nie.
– W takim razie co?
– Coś pośredniego.
– Coś pośredniego między guzem a płodem? Przecież to niemożliwe.
Doktor Marx zaciągnęła się papierosem i wypuściła kłąb dymu.
– Żyjemy w nowym, wspaniałym świecie, moja droga.
– Mamy tylko ten sonogram, kłębowisko szarych plam. Doktor Sibley, radiolog, twierdzi, że to guz.
– Doktor Sibley nigdy nic takiego nie widział.
– A pani widziała?
– Proszę spytać Daniela.
Toby przeniosła wzrok na Dvoraka.
– O co tu chodzi?
– Raczej o kogo – odpowiedział. – Chodzi o kobietę, która zmarła przy porodzie. Nazywała się Annie Parini. Doktor Marx przebadała genetycznie jej płód.
– Przeprowadziliśmy tylko analizę wstępną – wyjaśniła pani profesor. – Pobraliśmy próbki tkanek i sporządziliśmy preparaty mikroskopowe. Kompletne badania DNA potrwają wiele miesięcy. Ale na podstawie samej histologii tego… tworu wysnułam kilka teorii. Proszę spocząć, pani doktor. Porozmawiamy o muszkach owocowych.
Do czego ona zmierza? – pomyślała Toby, sadowiąc się na krześle. Dvorak też usiadł. Doktor Marx zajęła miejsce u szczytu stołu i obrzuciła ich spojrzeniem surowej egzaminatorki dwojga poprawkowiczów.
– Słyszała pani o badaniach prowadzonych na uniwersytecie w Bazylei? O doświadczeniach na Drosophila melanogaster, czyli na pospolitej muszce owocowej?
– Które badania ma pani na myśli? – spytała Toby.
– Badania nad dodatkowymi oczami. Naukowcy zidentyfikowali gen wiodący, który uruchamia kaskadę dwóch i pół tysiąca genów niezbędnych do powstania muszego oka. Nazwali ten gen „ślepcem”, bo jeśli go zabraknie, mucha rodzi się bez oczu. Szwajcarzy zdołali uaktywnić „ślepca” w różnych częściach embrionu. Osiągnęli fascynujące rezultaty. Oczy występowały w najdziwniejszych miejscach. Na skrzydłach, na kolanach, na czułkach. Na jednej muszce pojawiło się czternaście oczu! A wszystko dzięki umiejętnej stymulacji zaledwie jednego genu. – Zgasiła papierosa i natychmiast umieściła w cygarniczce kolejnego.
– Nie widzę związku – powiedziała Toby.
– Zaraz do tego dojdziemy. – Doktor Marx pstryknęła zapalniczką, zaciągnęła się dymem i westchnęła, wyraźnie ukontentowana. – Tymczasem przeskoczmy granice międzygatunkowe i zajmijmy się myszkami.
– Nadal nie widzę związku.
– Próbuję zacząć od podstaw, moja droga. Nie jesteście biologami, pewnie nie zdajecie sobie sprawy, jak wielkie postępy poczyniła nauka, odkąd skończyliście medycynę.
– To prawda – przyznała Toby. – Z trudem nadążamy za nowościami w naszej dziedzinie.
– Zaraz to nadrobicie. Przynajmniej częściowo. – Doktor Marx strzepnęła popiół z papierosa. – Zaczęłam mówić o myszach. Chodziło mi głównie o przysadkę mózgową, bez której mysi noworodek prawie natychmiast ginie. Nie bez powodu nazywają ten gruczoł „dominującym gruczołem kontrolującym” albo „gruczołem-regulatorem”. Hormony, które wytwarza, regulują niemal wszystkie czynności organizmu, od jego wzrostu i reprodukcji aż po temperaturę ciała. Przysadka wytwarza też hormony, których funkcji jeszcze nie rozumiemy, ba, nawet ich jeszcze nie odkryliśmy. Mysz urodzona bez przysadki mózgowej zdycha w ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili przyjścia na świat – oto jak ważny jest ten gruczoł.
I tu wkracza nauka. W Państwowym Instytucie Zdrowia w Bethesda prowadzi się badania nad rozwojem przysadki mózgowej w embrionach. Naukowcy wiedzą już, że różnorodne komórki, które ją tworzą, powstają z pojedynczego zawiązku: z komórek prekursorowych. Ale co skłania komórki prekursorowe do wytworzenia gruczołu przysadki?
Znowu popatrzyła na nich jak na studentów, którzy składają egzamin poprawkowy.
– Jakiś gen? – rzuciła Toby.
– Naturalnie. Wszystko sprowadza się do DNA. Do budulca życia.
– Który gen? – spytał Dvorak.
– U myszy jest to LHX3. Homeostatyczny gen LIM. Dvorak parsknął śmiechem.
– No to już wszystko wiem.
– Nie oczekuję, że zrozumiecie szczegóły, Dan. Chcę tylko, żebyście pojęli ogólną zasadę, która mówi, że geny kontrolujące każą komórkom prekursorowym rozwijać się w określony sposób. Jeden gen kontrolujący kieruje budową oka, inny – kończyny, jeszcze inny rozwojem przysadki mózgowej.
– No dobrze – odparł Dvorak. – Tyle jesteśmy w stanie zrozumieć. Chyba.
Doktor Marx uśmiechnęła się.
– W takim razie następne zadanie nie sprawi wam trudności. Chcę, żebyście skojarzyli badania Szwajcarów i badania nad przysadką mózgową myszy. Gen kontrolujący, który zmusza komórki prekursorowe do budowy przysadki, i muszkę owocową z czternastoma oczami. – Spojrzała na Toby, potem na Dvoraka. – Rozumiecie już, do czego zmierzam?
– Nie – przyznała Toby.
– Nie – zawtórował jej nieomal jednocześnie Dvorak. Doktor Marx westchnęła.
– No dobrze, w takim razie opowiem wam po prostu, co wykryłam w trakcie naszych badań. Zrobiłam sekcję okazu dostarczonego mi przez Daniela. Daniel myślał, że to zdeformowany płód. Ja też nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałam, choć miałam do czynienia z tysiącami przypadków deformacji wrodzonych. Genotyp człowieka składa się ze stu tysięcy genów. To, co przyniósł mi Daniel, ma tylko fragment normalnego genotypu, w dodatku fragment bardzo niespójny. Cały genotyp musiała dotknąć jakaś katastrofa. Rezultat? Przypomina to obłąkany eksperyment, jakby ktoś rozebrał płód na części i złożył go z powrotem bez ładu i składu. Ręce, zęby, mózg – wszystko zbite w jedną gulę mięsa.
Toby zemdliło. Zerknęła na Dvoraka i spostrzegła, że pobladł. Obraz odmalowany przez doktor Marx przyprawił o mdłości ich oboje.
– Taki płód by nie przeżył, prawda? – spytała Toby.
– Oczywiście, że nie. Jego komórki żyły tylko dzięki temu, że odżywiała je krew łożyskowa. Organizm matki był dla niego żywicielem. Ten twór to pasożyt. No, ale z drugiej strony: wszystkie płody są pasożytami.
– Nigdy dotąd tak o tym nie myślałam – mruknęła Toby.
– Ależ tak, moja droga, to pasożyty. Matka jest nosicielem. Płucami natlenia ich krew. Jej pożywienie dostarcza im glukozy i protein. Nasz pasożyt mógł żyć tylko w jej łonie, podłączony do jej układu krążenia. Gdy go wydaliła, komórki natychmiast zaczęły obumierać. – Doktor Marx uniosła głowę, goniąc spojrzeniem kółko dymu żeglujące pod sufit. – Nie, nie jest to organizm zdolny do samodzielnego życia, to wykluczone.
– Skoro to nie płód, jak by to pani nazwała?
– Nie jestem pewna. Spreparowaliśmy przekroje różnorodnej tkanki. Zabarwiliśmy je i zbadaliśmy, ja i mój patolog. Oboje zgadzamy się co do jednego: we wszystkich preparatach pojawiają się liczne skupiska tego samego rodzaju tkanki. Tak, naturalnie, inne tkanki też tam są, mięśniowa, chrząstkowa, jest nawet oko, ale te występują chaotycznie. Zorganizowane i wyraźnie zróżnicowane są tylko powtarzające się skupiska tkanki gruczołowej, której jeszcze nie zidentyfikowaliśmy. Skupiska identyczne, przypuszczalnie w połowie fazy rozwojowej. – Myślała chwilę. – Krótko mówiąc, to, co dostarczył mi Daniel, wygląda na wytwórnię tkanek.
Dvorak pokręcił głową.
– Przepraszam, ale to brzmi dość absurdalnie.
– Ależ czemu? W warunkach laboratoryjnych już tego próbowano. Możemy sprawić, że muszce wyrosną oczy na skrzydłach! Możemy uaktywniać i dezaktywować gen sterujący funkcjonowaniem przysadki mózgowej! Jeśli da się to zrobić w laboratorium, tym łatwiej uczyni to natura. Komórki ludzkiego embrionu w organizmie tej dziewczyny zaczęły powielać ten sam gen, skutkiem czego płód nie potrafił się odpowiednio zróżnicować. Nie ma nóg, nie ma klatki piersiowej. Zamiast tego występują te specyficzne skupiska komórkowe.
– Jaki czynnik mógłby to spowodować? – spytała Toby.
– W naturze? Coś katastrofalnego. Teratogen, którego jeszcze nie znamy.
– Ale Molly twierdzi, że nie brała żadnych lekarstw ani narkotyków. Kilkakrotnie ją o to pytałam… – Toby urwała i spojrzała w stronę drzwi.
Ktoś krzyczał.
– To Molly! – Zerwała się na równe nogi, wybiegła z sali i popędziła korytarzem. Dvorak deptał jej po piętach. Kiedy wpadli do pokoju Molly, przy łóżku stała już pielęgniarka, która próbowała dziewczynę uspokoić.
– Co się stało? – wydyszała Toby.
– Mówi, że ktoś tu był – odrzekła pielęgniarka.
– Stał przy łóżku! – szlochała Molly. – Wie, że tu jestem, śledził mnie…
– Kto?
– Romy.
– Światło było zgaszone, mogło się pani coś przyśnić – zauważyła spokojnie pielęgniarka.
– Mówił do mnie!
– Nikogo nie widziałam, a moje biurko jest zaraz za rogiem… W korytarzu trzasnęły drzwi, zadudniło echo.
Do pokoju zajrzała doktor Marx.
– Przed chwilą widziałam jakiegoś mężczyznę. Wybiegł na klatkę schodową.
– Niech pani zawiadomi straż – polecił Dvorak pielęgniarce. – Niech sprawdzą dolne piętra!
I wybiegł z sali.
Toby puściła się za nim.
– Dan, dokąd?!
Dvorak pchnął drzwi na klatkę schodową.
– Niech zajmą się tym ochroniarze! – Wyszła za nim i przystanęła na schodach.
Gdzieś w dole słyszała jego kroki.
Ruszyła. Z początku szła ostrożnie, potem, coraz bardziej zdeterminowana, przyspieszyła. Rozzłościł ją ten bezsensowny i nierozważny pościg Dvoraka, była też wściekła na Romy’ego – jeśli to naprawdę był on – za to, że śmiał nachodzić Molly w szpitalu. Jak on ją znalazł? Śledził ich, gdy wychodzili od Dvoraka?
Przyspieszyła jeszcze bardziej. Gdy znalazła się na podeście pierwszego piętra, usłyszała trzask, najpierw jeden, potem drugi: ktoś otworzył i zamknął drzwi.
– Dan! – wrzasnęła. Odpowiedziała jej cisza.
Wreszcie zbiegła na parter. Pchnęła drzwi i wypadła na ulicę, tuż obok podjazdu do izby przyjęć. Asfalt lśnił w deszczu. Wiatr dmuchnął jej w twarz, niosąc zapach mokrego chodnika. Zmrużyła oczy.
Z drobnej mżawki wyłoniła się sylwetka mężczyzny. Dvorak. Przystanął pod latarnią, spojrzał w lewo, potem w prawo.
Podbiegła do niego.
– Dokąd uciekł?
– Mignął mi na schodach. Zgubiłem go, gdy znalazł się na ulicy.
– Jesteś pewny, że nie został w szpitalu?
– Wybiegł na ulicę, musi tu gdzieś być. – Dvorak ruszył w stronę szpitalnej siłowni.
Nagle usłyszeli przeraźliwy pisk opon.
Z ciemności wyjechała furgonetka. Pędziła prosto na nich.
Toby zamarła.
Dvorak błyskawicznie zawrócił i odepchnął ją mocno na bok, tak że Toby potoczyła się po asfalcie.
Furgonetka śmignęła z rykiem przy samym krawężniku. Jej tylne światła rozmyły się w mroku na Albany Street.
Nim zdążyła wstać, Dvorak już był przy niej. Chwycił ją za rękę i pomógł jej dojść do chodnika. Dopiero teraz zaczęła odczuwać ból, najpierw pulsujące kłucie w kolanach, potem pieczenie skóry otartej do krwi. Przystanęli pod latarnią, oboje zbyt wstrząśnięci, żeby cokolwiek mówić.
– Przepraszam, że tak mocno cię pchnąłem – wysapał po chwili Dvorak. – Jesteś cała?
– Tak. Potłukłam się trochę, i tyle. – Spojrzała w mrok. – Zapamiętałeś numery rejestracyjne?
– Nie. Kierowcy też nie widziałem. Wszystko działo się tak szybko… Patrzyłem na ciebie, chciałem cię odepchnąć.
Na podjazd wjechała karetka na sygnale. Gdzieś daleko zawodziła syrena innej.
– W izbie będzie tłok – skonstatował. – Chodźmy do mnie. Mam w biurze apteczkę. Trzeba ci przemyć i opatrzyć kolana.
Wziął ją pod rękę i u jego boku pokuśtykała przez ulicę. Ból nasilał się z każdym krokiem, tak że zanim doszli do biura, ogarnął ją lęk przed niemiłym pieczeniem środka dezynfekcyjnego.
Dvorak odsunął na bok papiery i posadził ją na biurku, obok fotografii swojego syna z rybą. Z podręcznej apteczki buchnął zapach spirytusu i jodyny. Dvorak przykucnął, nasączył wacik wodą utlenioną i zaczął delikatnie przemywać otarcie.
Toby syknęła z bólu.
Podniósł głowę.
– Przepraszam. Musi boleć, nie da się inaczej.
– Jestem okropnym mięczakiem – mruknęła, zaciskając ręce na krawędzi blatu. – Po prostu zrób to, i już.
Jedną rękę oparł na jej udzie, drugą ostrożnie i w skupieniu zmywał z kolan zabrudzenia i piasek. Toby patrzyła na jego głowę, na ciemne włosy, które były tak blisko, że mogła zmierzwić je dłonią. Na skórze czuła jego ciepły oddech. Wreszcie mam go tylko dla siebie – pomyślała. Nic go nie goni, nic go nie rozprasza. To jedyna okazja, żeby z nim spokojnie porozmawiać. Żeby go przekonać.
– Myślisz, że to ja otrułam matkę, prawda? Dlatego nie chcesz ze mną rozmawiać. Dlatego nie odbierasz moich telefonów.
Nie odpowiedział. Sięgnął po następny wacik.
– Ktoś mnie wrabia, Dan. Ktoś posłużył się moją matką, by się na mnie odegrać. A ty im pomagasz, nie chcąc mnie nawet wysłuchać.
– Już cię wysłuchałem, Toby.
Skończył obmywanie otarć, wyjął z apteczki plaster i gazę i zaczął zakładać opatrunek.
– W takim razie dlaczego mi nie wierzysz?
– Uważam, że powinnaś porozmawiać z adwokatem. Opowiedz mu wszystko, wszystko, co wiesz. Niech pogada z Alprenem.
– Nie ufam Alprenowi.
Spojrzał na nią.
– Myślisz, że mnie można zaufać?
– Nie wiem! – Oklapła niczym przekłuty balon, opuściła ramiona, uświadamiając sobie, że to beznadziejne, że jej sprawa zupełnie Dvoraka nie obchodzi. – Rozmawiałam z Alprenem dziś po południu. Powiedziałam mu to samo, co tobie. Że ci z Brant Hill próbują się na mnie zemścić. Że chcą mnie zniszczyć.
– Niby dlaczego?
– Bo ich wystraszyłam, nie wiem czym. Musiałam coś zrobić albo powiedzieć coś, czym poczuli się zagrożeni.
– Powinnaś przestać zwalać na nich winę za swoje niepowodzenia.
– Ale teraz mam dowód. Pokręcił głową.
– Toby, naprawdę chcę ci wierzyć, ale nie widzę żadnego związku między Brant Hill i stanem twojej matki.
– No to wysłuchaj mnie. Proszę. Zatrzasnął apteczkę.
– Dobrze, już dobrze. Słucham.
– Kobieta, którą zaangażowałam do opieki nad matką, nie jest osobą, za którą się podaje. Dzisiaj rozmawiałam z kimś, kto dwa lata temu pracował z Jane Nolan. Z prawdziwą Jane Nolan.
– A ta, którą wynajęłaś, jest…
– Podstawiona. Jane Nolan i ona to dwie różne osoby. Dvorak milczał. Zamknął się w sobie i z uporem nie odrywał wzroku od apteczki.
– Widziałam jej zdjęcie, Dan. Prawdziwa Jane Nolan ma pięćdziesiąt kilogramów nadwagi i nie jest kobietą, którą zatrudniłam.
– Mogła schudnąć. Czy to takie nieprawdopodobne?
– Poczekaj, na tym nie koniec. Przed dwoma laty prawdziwa Jane Nolan pracowała w domu opieki należącym do zrzeszenia Orcutt Health. Dowiedziałam się właśnie, że Orcutt Health to jedynie przykrywka, że całe zrzeszenie należy do Brant Hill. Jeśli była pracownicą Brant Hill, musieli mieć jej akta, musieli wiedzieć, że wyjechała z Massachusetts, toteż spokojnie podsunęli mi inną kobietę. Kobietę z referencjami prawdziwej Jane Nolan. Gdybym nie zobaczyła tego zdjęcia, nigdy nie dowiedziałabym się prawdy.
Dvorak wciąż milczał, ale teraz patrzył na nią, nie na apteczkę. Nareszcie mnie słucha. Nareszcie patrzy na to z mojego punktu widzenia.
– Mówiłaś o tym Alprenowi?
– Tak. Powiedziałam mu, że musi tylko porozmawiać z prawdziwą Jane Nolan. Sęk w tym, że nikt nie wie, gdzie ona mieszka i jak się nazywa po mężu. Próbowałam to sprawdzić, ale nie dowiedziałam się nawet, czy w dalszym ciągu przebywa w kraju. Ci z Brant Hill specjalnie wybrali kogoś, kogo trudno będzie odszukać, a nawet ustalić, czy ten ktoś jeszcze żyje.
– Byłaś w ubezpieczalni?
– Podsunęłam to Alprenowi. Ale jeśli Jane nie pracuje, odszukanie jej obecnego adresu może trwać tygodniami. Nie wiem, czy Alprenowi będzie się chciało. I tak mi nie wierzy…
Dvorak stał, patrząc na nią w taki sposób, jakby dopiero teraz ją zobaczył, jakby dopiero teraz tak naprawdę ją dostrzegł. Kiwnął głową.
– Pewnie mi nie uwierzysz, ale dobrze, porozmawiam z nim.
– Dziękuję ci, Dan. – Całe napięcie uszło z niej wraz z głośnym westchnieniem. – Dziękuję.
Podał jej rękę. Wsparta na jego ramieniu, zsunęła się z biurka i lekko się zachwiała. Podtrzymał ją, a ona uniosła głowę.
Spotkali się oczyma. To wystarczyło. Dotknął dłonią jej twarzy, przesunął palcami po policzku, a w jego oczach dostrzegła to samo pragnienie, które odczuwała.
Pierwszy pocałunek był krótki i przelotny, ot, ledwie muśnięcie warg. Dvorak objął ją, przytulił, a gdy ich usta znów się zetknęły, zamruczała z rozkoszy, zatoczyła się i zawadziła biodrem o biurko. Całował ją, pomrukując tak samo jak ona, wreszcie odchyliła się do tyłu, na blat, i pociągnęła go za sobą. Papiery rozsypały się na wszystkie strony. Objął dłońmi jej twarz, przywarł ustami do jej ust, rozchylił językiem wargi. Chciała go objąć i strąciła coś z biurka…
Rozprysnęło się szkło.
Oboje drgnęli i popatrzyli sobie w oczy, dysząc szybko i ciężko. I oboje się zaczerwienili. Dvorak wstał i pomógł jej podnieść się z biurka.
Na podłodze leżało zdjęcie jego syna.
– O Boże… – jęknęła Toby. – Przepraszam.
– Nie ma sprawy. Wystarczy zmienić ramkę. – Przykucnął, zebrał rozbite szkło, wrzucił je do kosza na śmieci i wstał. Wciąż był zaczerwieniony.
– Toby, ja… Nie zamierzałem…
– Ja też nie.
– Ale wcale tego nie żałuję.
– Nie?
Milczał chwilę, jakby się nad tym zastanawiał.
– Nie – potwierdził stanowczo. – Wcale. Z uśmiechem dotknęła ustami jego ust.
– Wiesz co? – szepnęła. – Ja też nie.
Wracając do szpitala, trzymali się za ręce. Toby szła jak we śnie. Zapomniała o siniakach i otarciach, a całą uwagę skupiła na mężczyźnie, który ściskał jej dłoń. W windzie znowu się pocałowali, całowali się też w momencie, gdy rozsunęły się drzwi.
Przed windą przebiegła pielęgniarka, pchając wózek reanimacyjny.
Co znowu? – pomyślała Toby.
Pielęgniarka skręciła za róg i zniknęła w sąsiednim korytarzu.
„Pokój trzysta jedenaście – zaskrzeczało w głośnikach. – Reanimacja w toku”.
Dvorak i Toby wymienili niespokojne spojrzenia.
– Czy to nie pokój Molly? – spytała Toby.
– Nie pamiętam…
Dvorak puścił się biegiem za pielęgniarką z wózkiem. Toby, z opatrunkami na kolanach, nie mogła za nim nadążyć. Przystanął w drzwiach jednego z pokojów.
– To nie ona – powiedział, gdy do niego dotarła. – Molly leży w sąsiednim.
Toby zajrzała do środka.
Doktor Marx robiła masaż serca. Lekarz dyżurny rzucał polecenia. Pielęgniarka gorączkowo szperała w szufladach wózka. Pacjent ginął w tłumku ratujących go ludzi. Spod prześcieradła sterczała tylko noga chorego. Żylasta, anonimowa, bezpłciowa.
– Nie jesteśmy tu potrzebni – mruknął Dvorak.
Skinęła głową, podeszła do drzwi pokoju Molly, cicho zapukała i przekręciła klamkę.
W środku paliło się światło. Łóżko było puste.
Błyskawicznie spojrzała w stronę łazienki. W łazience też nie było nikogo. Przeniosła wzrok z powrotem na łóżko i nagle zdała sobie sprawę, że stojak na kroplówkę wciąż tam jest, że zwisa z niego rurka zakończona wenflonem. Na podłodze zebrała się niewielka kałuża glukozy i wody.
– Gdzie ona jest? – spytał Dvorak. Otworzyła szafę. Ubranie Molly zniknęło.
Toby wybiegła na korytarz i zajrzała do trzysta jedenastki, gdzie trwała reanimacja.
– Molly Picker uciekła ze szpitala!
Pielęgniarka oddziałowa zerknęła na nią przytłoczona nawałem pracy.
– Nie mogę stąd wyjść! Niech pani zawiadomi straż! Dvorak wyciągnął Toby za próg.
– Sprawdźmy w holu. Pobiegli do windy.
Na dole natknęli się na strażnika pilnującego wejścia.
– Szukamy pacjentki – powiedział Dvorak. – Szesnaście lat, długie, brązowe włosy. Miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy. Widział ją pan?
– Wyszła parę minut temu.
– W którą stronę poszła?
– Nie wiem. Nie patrzyłem, dokąd idzie.
Toby wybiegła na dwór. Deszcz chlasnął ją w twarz. Mokry chodnik ciągnął się jak lśniąca wstęga.
– Minęło ledwie kilka minut, daleko nie zaszła – rzucił Dvorak.
– Weźmy mój wóz. Mam telefon.
Objechali kilka ulic, lecz nigdzie jej nie dostrzegli. Lustrowali chodniki w milczeniu, przerywanym jedynie popiskiwaniem wycieraczek.
Kiedy robili drugie kółko tą samą trasą, Dvorak powiedział:
– Trzeba zawiadomić policję.
– Wystraszy się. Zobaczy policjanta i ucieknie.
– Ona już uciekła.
– Dziwi cię to? Boi się tego alfonsa, Romy’ego. W szpitalu była jak na widelcu.
– Policja dałaby jej ochronę.
– Ona im nie ufa, Dan.
Objechawszy szpital jeszcze raz, postanowili rozszerzyć krąg poszukiwań: skręcili w Harrison Street i ruszyli na północny wschód. Jeśli dziewczyna chciała ukryć się w tłumie, na pewno poszła w tym kierunku: do Chinatown.
Dwadzieścia minut później Toby zjechała do krawężnika.
– Nic z tego. Ona nie chce, żeby ktoś ją znalazł.
– Pora zadzwonić na policję – orzekł Dvorak.
– Żeby ją aresztowali?
– Chyba zgodzisz się ze mną, że sama sobie zagraża, prawda?
Po namyśle Toby kiwnęła głową.
– Z takim ciśnieniem krwi może dostać kolejnego ataku. Albo wylewu.
– To wystarczy – Dvorak sięgnął po telefon.
Podczas gdy rozmawiał, Toby patrzyła w okno, myśląc, jakim koszmarem musi być dla Molly deszcz, lodowata woda sącząca się do butów i spływająca za kołnierz. A ona? Ona siedziała wygodnie w samochodzie. Skórzane siedzenia. Szmer grzejnika wdmuchującego ciepłe powietrze.
Szesnaście lat. Przeżyłabym na ulicy w jej wieku?
W dodatku dziewczyna miała zagrażające śmiercią ciśnienie krwi, była niczym bomba z opóźnionym zapłonem. No i nosiła w łonie…
Deszcz przybrał na sile.