Rozdział 8

Lisa znowu z nim flirtowała. Była to jedna z irytujących dokuczliwości dnia powszedniego, które Daniel Dvorak nauczył się tolerować, tak samo jak tolerował jej długie, okraszone trzepotaniem powiek spojrzenia zza okularów ochronnych, nienasyconą ciekawość jego życia prywatnego, wyraźne sfrustrowanie wynikające z faktu, że konsekwentnie ignorował jej awanse. Nie miał pojęcia, co w nim widziała; przypuszczał, że jako człowiek cichy i milczący, stanowi dla niej kuszące wyzwanie.

Cichy, milczący i starszy, skonstatował z rezygnacją, spoglądając na swoją młodą asystentkę. Lisa nie miała zmarszczek, nie miała siwych włosów ani worków pod oczami. Ta dwudziestosześcioletnia kobieta była – według nieśmiertelnego określenia Patricka, jego nastoletniego syna – wystrzałową blondyną. Ciekawe, jak mój kochany synalek nazywa za plecami mnie? – pomyślał. Starym pierdołą? Zgredem? Czterdzieści pięć lat to dla czternastolatka wiek równie odległy jak następna epoka lodowcowa.

Tymczasem wszyscy stoimy bliżej śmierci, niż się nam wydaje – dumał, patrząc na nagie ciało leżące na stole w kostnicy. Światło, jaskrawe i bezwzględne, eksponowało każdą zmarszczkę, każdy pieprzyk na skórze. Siwe włosy na piersi. Czarne brodawki łojotokowe na szyi. Nieuniknione oznaki starości. Nawet jasnowłosa i gładkolica Lisa będzie kiedyś miała plamy wątrobowe.

– Dużo przebywał na otwartym powietrzu – zauważył, przeciągając palcem po szorstkiej skórze na czole nieboszczyka. – Rogowacenie starcze. Za dużo słońca.

– Ale jak na takiego starca ma bardzo ładnie rozwinięte mięśnie klatki piersiowej. – Kto jak kto, ale Lisa zawsze takie szczegóły zauważała. Wpadła w nałóg, od dwóch lat miała kręćka na punkcie gimnastyki, a jej dążenie do doskonałości fizycznej osiągnęło stadium, kiedy nieustannie mówiła o „brzusznych, brzuszno-bocznych i łydkowych”. Był to język obsesjonatów, ludzi myślących tylko o jednym: o mięśniach. Często widział, jak Lisa przegląda się w lustrze nad Umywalką. Czy włosy dobrze leżą? Czy ten loczek jest wystarczająco podwinięty? A opalenizna – czy aby nie schodzi? Może tak pójść na dach i trochę się poopalać? Tylko dwadzieścia minut. Ta młodzieńcza troska o dobry wygląd była dla Dvoraka czymś zabawnym i jednocześnie zatrważającym.

On przestał już spoglądać w lustro i korzystał z niego tylko przy goleniu. A ilekroć widział swoje odbicie, zawsze się dziwił, że włosów ciemnych ma prawie tyle co i siwych. Dostrzegał ślady upływu lat na swojej twarzy, dostrzegał pogłębiające się zmarszczki koło oczu i trwałą już – między brwiami. Był zmęczony i wymizerowany. Po rozwodzie trzy lata temu stracił na wadze, a odkąd Patrick wyjechał przed dwoma miesiącami do szkoły z internatem, schudł jeszcze bardziej. Im gorzej mu się wiodło w życiu osobistym, tym szybciej chudł.

Tego ranka Lisa zauważyła, jak bardzo zeszczuplał.

– Świetnie pan wygląda, doktorze! – zaświergotała, co jedynie utwierdziło go w przekonaniu, że młodzi są ślepi.

Dvorak uważał, że wygląda fatalnie. Ilekroć spoglądał w lustro, widział człowieka, który powinien zażywać prozac. A ta sekcja na pewno nie poprawi mu humoru.

– Obróćmy go – powiedział. – Zacznę od pleców. Ułożyli zwłoki na boku. Dvorak ustawił lampę i na plecach zmarłego zauważył plamy opadowe, powstałe w wyniku pośmiertnego zalegania krwi, oraz blade plamy na pośladkach, gdzie ciężar ciała sprasował miękką tkankę. Nacisnął palcem sinawe odbarwienie. Zbielało.

– Plamy opadowe nie ustalone. Na prawej łopatce mamy otarcie, ale to nic istotnego.

Odwrócili zmarłego na plecy.

– Pełne stężenie pośmiertne – zauważyła Lisa. Dvorak zajrzał do dokumentów.

– Zgon nastąpił o piątej pięćdziesiąt osiem. Wszystko się zgadza.

– A te zasinienia na nadgarstkach?

– Pewnie musieli go przywiązać do łóżka. – Przerzucił kilka kartek i odnalazł notatkę pielęgniarki: „Pacjent rozdrażniony i unieruchomiony”. Gdyby wszystkie przypadki były tak dobrze udokumentowane! Kiedy przywożono im nowe zwłoki, cieszył się, jeżeli uprzednio je zidentyfikowano, a jeśli były nienaruszone i nie cuchnęły, wprost nie posiadał się z radości. Szukając ratunku przed najgorszymi odorami, on i jego asystenci nakładali kombinezony ochronne i maski tlenowe. Ale tego dnia pracowali tylko w rękawiczkach i okularach, tego dnia dostarczono im zwłoki przebadane w szpitalu na HIV i wirusowe zapalenie wątroby. I choć żadna sekcja do przyjemnych nie należy, wszystko wskazywało, że ta będzie raczej znośna. I prawdopodobnie bezowocna.

Poprawił lampę. Zmarły miał pokłute ręce. Na lewym przedramieniu naliczył cztery, na prawym pięć wyraźnych śladów po nakłuciach. I jeden ślad w prawej pachwinie, najpewniej po nakłuciu tętniczym. Ten człowiek nie zasnął spokojnie.

Dvorak ujął skalpel, zrobił nacięcie w kształcie litery „Y”, uniósł mostek i odsłonił klatkę piersiową wraz z jamą brzuszną.

Organy wewnętrzne prezentowały się normalnie.

Zaczął je usuwać, dyktując spostrzeżenia.

– Zwłoki dobrze odżywionego białego mężczyzny, w wieku osiemdziesięciu dwóch… – Urwał. Osiemdziesięciu dwóch lat? To chyba jakaś pomyłka. Zajrzał do dokumentów, by sprawdzić datę urodzenia. Wszystko się zgadzało.

– Dałabym mu najwyżej sześćdziesiąt pięć – powiedziała Lisa.

– Piszą tu, że miał osiemdziesiąt dwa.

– Może się pomylili?

Dvorak przyjrzał się twarzy zmarłego. Oznaki starzenia zależą zarówno od genów, jak i od stylu życia. Widział już osiemdziesięcioletnie kobiety, które mogły uchodzić za sześćdziesięciolatki. Widział też trzydziestopięcioletnich alkoholików wyglądających jak starcy. Pewne geny okazały się dla Angusa Parmentera szczególnie łaskawe.

– Później to sprawdzimy. – I dyktował dalej: – Zgon nastąpił dzisiaj, o godzinie piątej pięćdziesiąt osiem, w Springer Hospital w Newton, w stanie Massachusetts, po siedmiodniowym leczeniu. – Znowu sięgnął po skalpel.

Wykonywał te czynności tyle razy, że pracował jak automat. Wyciął przełyk, tchawicę, tętnice, serce i płuca. Lisa położyła je na szalce, głośno odczytała wagę, następnie umieściła serce na krajalnicy. Dvorak rozciął naczynia wieńcowe.

– To nie zawał – rzucił. – Wieńcowe są czyste.

Zbadał śledzionę i jelito cienkie. Nieskończenie długie zwoje były zimne i śliskie. Żołądek, trzustkę i wątrobę wyciął za jednym zamachem. Nie stwierdził zapalenia otrzewnej, nie wyczuł odoru wskazującego na obecność bakterii beztlenowych. Świeże zwłoki. Co za radość. Żadnego fetoru, tylko zapach krwi – jak u rzeźnika.

Rozciął żołądek na krajalnicy. Był pusty.

– Pewnie nie smakowało mu szpitalne jedzenie – rzuciła Lisa.

– Piszą tu, że nie mógł jeść.

Jak dotąd Dvorak nie dopatrzył się niczego, co mogłoby wskazywać na przyczynę zgonu.

Naciął skórę wokół głowy, zdjął skalp i zarzucił go na twarz nieboszczyka jak gumową maskę. Lisa przygotowała piłę. Milczeli, gdy ostrze jękliwie zawirowało i zagłębiło się w czaszkę.

Dvorak zdjął kalotę. Mózg pod delikatną błoną oponową przypominał kłębowisko szarawych robaków. Opony wyglądały normalnie, co wykluczało możliwość infekcji. Śladów wylewu nadtwardówkowego też nie stwierdził.

Mózg trzeba było wyjąć do dalszych badań. Dvorak wziął skalpel, wprawnie przeciął nerwy wzrokowe i naczynia krwionośne. Kiedy sięgnął głębiej, by oddzielić mózg od rdzenia kręgowego, poczuł bolesne ukłucie.

Natychmiast wyjął rękę z czaszki i spojrzał na rozciętą rękawiczkę.

– Cholera jasna – mruknął, idąc do umywalki.

– Co się stało? – spytała Lisa.

– Skaleczyłem się.

– Do krwi?

Dvorak zerwał rękawice i obejrzał środkowy palec lewej ręki. Cieniutkie nacięcie wezbrało krwią.

– Skalpel przeciął dwie warstwy gumy. Cholera jasna, niech to szlag trafi! – Chwycił ze stołu butelkę z betadiną i obficie zlał nią palec. – Zdychajcie zarazki.

– On jest HIV negatywny, tak?

– Na szczęście – odrzekł, wycierając rękę. – To nie powinno się było zdarzyć, nie zachowałem ostrożności. – Zły na siebie, nałożył świeżą parę rękawiczek i podszedł do zwłok. Wszystkie połączenia mózgu z rdzeniem były już przecięte. Ostrożnie wziął go w obydwie ręce, zmył solanką krew i położył ociekający organ na krajalnicy. Najpierw obrócił go i dokładnie obejrzał. Zwoje wyglądały normalnie, nie dostrzegł żadnych guzów. Zsunął mózg do pojemnika z formaliną, gdzie miał spoczywać przez tydzień, zanim można go będzie spreparować. Odpowiedzi należało szukać pod mikroskopem.

Zaskrzeczał interkom.

– Panie doktorze? – to Stella.

– Tak?

– Mam na linii doktora Carla Wallenberga.

– Powiedz, że oddzwonię. Jestem w trakcie sekcji.

– Właśnie dlatego chce się z panem porozumieć. Mówi, że trzeba ją przerwać.

Dvorak wyprostował się.

– Dlaczego?

– Może lepiej pan z nim porozmawia.

– Chyba muszę – mruknął do Lisy, zdejmując rękawice i fartuch. – Zrób biopsję mięśni i pobierz wydzielinę z wątroby.

– Nie czekać, aż pan z nim porozmawia?

– Tyle już zrobiliśmy… Nie, skończ sekcję tkanek. Wszedł do gabinetu, żeby odebrać telefon. Choć zamknął za sobą drzwi, w pomieszczeniu wyczuwalny był odór formaliny. Nic dziwnego, cuchnęły mu ręce, cuchnęło ubranie. Śmierdział jak zakonserwowany okaz, ukryty w pokoju bez okien. Jak człowiek w słoju, w szklanej pułapce. Podniósł słuchawkę.

– Doktor Wallenberg? Mówi Dvorak.

– Doszło do jakiegoś nieporozumienia. Pan Parmenter był moim pacjentem i zupełnie nie wiem, dlaczego przeprowadza pan autopsję.

– Prosiła mnie o to lekarka ze Springer Hospital.

– Doktor Harper? – Wallenberg aż prychnął z oburzenia. – Ona go nie leczyła. Nie miała prawa do pana dzwonić.

– Według dokumentów badała pacjenta na ostrym dyżurze.

– Tydzień temu, panie doktorze. Od tamtej pory pacjent był pod moją opieką i pod opieką kilku specjalistów. Wszyscy jednogłośnie uznaliśmy, że autopsja jest całkowicie zbędna. A już na pewno nikt z nas nie przypuszczał, że sprawą zajmie się anatomopatolog stanowy.

– Doktor Harper przekonała mnie, że jest to kwestia zdrowia publicznego.

Wallenberg znów prychnął.

– Doktor Harper nie jest wystarczająco wiarygodnym źródłem informacji. Może pan o tym nie słyszał, ale zarząd szpitala prowadzi śledztwo w jej sprawie. Doktor Harper dopuściła się błędu na dyżurze, poważnego błędu. Niewykluczone, że wkrótce zostanie zwolniona, nie ufałbym więc jej opinii w żadnej kwestii. Panie doktorze, tu chodzi o hierarchię służbową. Jestem lekarzem prowadzącym i – powtarzam – sekcja jest stratą pańskiego czasu. I pieniędzy podatników.

Dvorak stłumił jęk. Nie, to nie dla mnie. Jestem tylko patologiem. Wolę mieć do czynienia z umarlakami niż z rozbuchanym ego żywych.

– No i jest jeszcze rodzina – mówił dalej Wallenberg. – Córka pana Parmentera byłaby nad wyraz wzburzona, gdyby okaleczono zwłoki jej ojca. Mogłaby nawet przedsięwziąć kroki prawne.

Dvorak wyprostował się powoli i, zaskoczony, uniósł głowę.

– Ale panie doktorze, ja z nią rozmawiałem…

– Słucham?

– Dziś rano. Pani Lacy zadzwoniła do mnie, żeby omówić sprawę autopsji. Wyjaśniłem jej powody i sądzę, że je rozumiała. W każdym razie nie miała nic przeciwko sekcji zwłok.

Wallenberg milczał.

– Musiała zmienić zdanie – mruknął po chwili.

– Na to wygląda. Tak czy inaczej, sekcję przeprowadziliśmy.

– Już?

– Mieliśmy dość spokojny ranek.

Wallenberg znowu zamilkł. A kiedy zaczął mówić, był dziwnie przygaszony.

– Czy ciało… zostanie zwrócone rodzinie w całości?

– Tak, ze wszystkimi organami wewnętrznymi. Wallenberg odchrząknął.

– Myślę, że to powinno ich usatysfakcjonować. Ciekawe – dumał Dvorak, odkładając słuchawkę. Nawet nie spytał o wyniki…

Odtworzył w myśli przebieg rozmowy. Czyżby próbowano go wciągnąć w jakąś intrygę, w rozgrywki osobiste w małym podmiejskim szpitalu? Według Wallenberga doktor Harper jest podrzędną lekarką, kobietą – niewykluczone, że skłóconą z kolegami – której zarząd patrzy na ręce. Czyżby jej prośba o sekcję była tylko próbą przysporzenia kłopotów innemu lekarzowi?

Dziś rano powinien był pograć jak Machiavelli, powinien sprawdzić, o co jej tak naprawdę chodzi. Jednakże Dvorak lubił konkrety. Gromadził informacje na podstawie tego, co mógł zobaczyć i poczuć, czego mógł dotknąć. Skalpel bez trudu odsłaniał wszystkie sekrety nieboszczyka – motywy, którymi kierowali się ludzie żywi, były dla niego tajemnicą.

Zabrzęczał interkom.

– Panie doktorze? – To Stella. – Dzwoni doktor Harper. Mam łączyć?

Dvorak przemyślał to i doszedł do wniosku, że nie ma ochoty rozmawiać z kobietą, która zdążyła zepsuć mu dzień.

– Nie – odrzekł.

– Co jej powiedzieć?

– Że poszedłem do domu.

– Skoro pan sobie tego życzy…

– Stella?

– Tak?

– Jeśli pani Harper zadzwoni ponownie, powiedz jej to samo: nie ma mnie.

Wrócił do kostnicy.

Lisa pochylała się nad krajalnicą, odcinając fragment wątroby. Kiedy wszedł, podniosła wzrok.

– No i? Kończymy biopsje?

– Tak. Później włóż z powrotem wszystkie organy. Rodzina życzy sobie pochować kompletne ciało.

Lisa zrobiła kolejne nacięcie i nagle znieruchomiała.

– A mózg? Musi utrwalać się co najmniej tydzień. Dvorak spojrzał na pojemnik z mózgiem Angusa Parmentera. Potem przeniósł wzrok na swój zabandażowany palec i wyobraził sobie, jak ostrze skalpela przecina podwójną rękawicę i kaleczy go do krwi.

– Mózg zatrzymamy. Nałożę czerep i przyszyję skalp. – Wziął świeże rękawice i sięgnął do szuflady po igłę i nici. – Nie domyślą się, że nic tam nie ma.


Podminowana Toby odłożyła słuchawkę. Zrobili tę sekcję, czy nie? Wydzwaniała tam od dwóch dni i za każdym razem sekretarka mówiła, że Dvoraka nie ma, podczas gdy ton jej głosu niedwuznacznie wskazywał, że po prostu nie chcą, by zawracała im głowę.

Odezwał się brzęczyk. Toby wyłączyła gaz i wyjęła z piecyka szklaną brytfannę z przykrywą. Znowu powtórka: lasagne, czekające do dziś na swą kolej w zamrażarce, i posępnie przywiędła sałata. Nie miała czasu zrobić zakupów, w domu nie było mleka, nalała więc do szklanek wody i postawiła je na kuchennym stole. Tak, całe życie – jej życie – sprowadzało się do obłędnego biegu na skróty. Do mrożonek, do stert brudnych naczyń w zlewie i do wymiętych bluzek prosto z suszarki. Zastanawiała się, czy jest tak bardzo znużona dlatego, że wylęgają się w niej wirusy grypy, czy dlatego, że jest wykończona psychicznie. Otworzyła drzwi i krzyknęła:

– Mamo, kolacja gotowa! Chodź jeść!

Ellen wyłoniła się zza kępy pysznogłówek i posłusznie przydreptała do kuchni. Toby umyła jej ręce nad zlewem, a kiedy usiadły do stołu, zawiązała mamie na szyi serwetkę i podsunęła talerz z zapiekanymi łazankami. Pokroiła na drobne kawałeczki, sałatę też, po czym wcisnęła jej do ręki widelec.

Ellen nie jadła. Czekała, obserwując córkę.

Toby zajęła się swoim talerzem i przełknęła kilka kęsów. Zauważyła, że Ellen nie je.

– To kolacja, mamo. Do buzi, do buzi.

Ellen włożyła do ust pusty widelec i smakowała go w skupieniu.

– Daj, pomogę ci. – Toby nakierowała jej rękę na talerz, nagarnęła odrobinę potrawy i wsunęła widelec do ust matki.

– Bardzo dobre – powiedziała Ellen.

– A teraz sama, śmiało.

Odezwał się dzwonek u drzwi i Ellen poderwała wzrok.

– To pewnie Bryan – powiedziała Toby, wstając od stołu. – Jedz, nie czekaj na mnie.

Zostawiła ją w kuchni i poszła otworzyć.

– Tak wcześnie?

– Pomyślałem sobie, że pomogę przy kolacji – odrzekł, wchodząc do holu. Podał jej papierową torbę. – Lody. Mama lubi truskawkowe.

Kiedy brała torbę, zauważyła, że Bryan na nią nie patrzy. Jakby unikał jej wzroku, bo natychmiast się odwrócił, żeby powiesić skórzaną kurtkę w szafie, a kiedy już ją powiesił, patrzył wszędzie, tylko nie na nią.

– No i jak radzimy sobie z kolacją?

– Właśnie usiadłyśmy. Mamy trochę kłopotów zjedzeniem.

– Znowu?

– Nie tknęła kanapki, którą jej zostawiłam. I patrzy na łazanki jak na stwora z kosmosu.

– Zaraz się tym zajmiemy.

W tej samej chwili w kuchni coś głośno trzasnęło, dał się słyszeć brzęk rozbijanego szkła.

– O mój Boże! – Toby wbiegła do kuchni. Wystraszona Ellen wpatrywała się w szczątki brytfanny. Na podłodze walały się resztki potrawy, przywarły również do ściany, malując na niej szokujący obraz z roztopionego sera i sosu pomidorowego.

– Mamo, co ty wyprawiasz?! – wrzasnęła Toby. Ellen pokręciła głową i wyszeptała:

– Gorące. Nie wiedziałam, że to takie gorące.

– Chryste, spójrz tylko na ten bałagan! Na ten ser…

Toby chwyciła kosz na śmieci. Wściekła i sfrustrowana przyciągnęła go bliżej, a kiedy przyklękła, by pozbierać kawałki szkła, zdała sobie sprawę, że jest niebezpiecznie bliska łez. Już nie mogę, nie daję rady. Mam tak kurewsko spieprzone życie, że nie wytrzymam tego dłużej. Po prostu nie mogę.

– Chodź, kochanie – powiedział Bryan. – Obejrzymy twoje ręce. Niedobrze, musimy zlać je zimną wodą. Nie, nie. Nie zabieraj ich, Ellen, zaraz przestaną boleć. Paskudnie to wygląda…

Toby podniosła głowę.

– Co?

– Mama poparzyła sobie ręce. – Zaprowadził ją do zlewu i puścił zimną wodę.

– Oj! Oj! Oj! – popiskiwała Ellen.

– Już lepiej, prawda? Zaraz zjemy lody i poczujesz się zupełnie dobrze. Przyniosłem ci truskawkowe. Mniam, mniam.

– Mniam – powtórzyła Ellen.

Czerwieniąc się ze wstydu, Toby patrzyła, jak Bryan delikatnie wyciera ręce Ellen. Nawet się nie zorientowała, że matka zrobiła sobie krzywdę. W milczeniu wróciła do zbierania szczątków brytfanny i kawałków tężejącego sera. Zgarnęła gąbką sos i przetarła ścianę. Potem usiadła przy stole i obserwowała, jak Bryan próbuje namówić Ellen do zjedzenia lodów. Robił to tak cierpliwie, tak pieszczotliwie, że ogarnęło ją jeszcze większe poczucie winy. To on zauważył, że matka się poparzyła, to on się nią zajął, a Toby dostrzegła tylko rozbite szkło i pomidorowy sos na ścianie i podłodze.

Kwadrans po szóstej, musiała przygotować się do wyjścia.

Nie miała siły wstać. Siedziała z ręką przyciśniętą do czoła, chcąc tę chwilę choćby troszeczkę przedłużyć.

– Muszę ci coś powiedzieć – odezwał się Bryan. Odłożył łyżeczkę i delikatnie otarł Ellen usta serwetką. Potem spojrzał Toby prosto w oczy. – Naprawdę bardzo mi przykro. Niełatwo mi było podjąć decyzję, ale… – W skupieniu odłożył serwetkę na stół. – Zaproponowano mi pracę. Coś, czego nie mogę przepuścić. Coś, o czym od dawna marzyłem. Wierz mi, nie szukałem nowego zajęcia, to czysty przypadek.

– Co się stało?

– Zadzwonili do mnie z domu opieki Twin Pines w Wellesley. Szukają kogoś, kto poprowadziłby terapię rekreacyjno-artystyczną. Złożyli mi propozycję. Nie mogłem jej odrzucić.

– Nic mi o tym nie mówiłeś.

– Dzwonili wczoraj. Dziś rano byłem na rozmowie wstępnej.

– I przyjąłeś tę pracę ot tak sobie? Bez porozumienia ze mną?

– Musiałem podjąć decyzję natychmiast, na miejscu. Toby, to regularna praca, od dziewiątej do piątej, znowu będę mógł żyć jak normalny człowiek.

– Ile ci zaproponowali? Dam więcej.

– Już się zgodziłem.

– Ile? Odchrząknął.

– Nie chodzi o pieniądze. Nie chcę, żebyś tak myślała. Chodzi o… wszystko razem.

Toby oklapła.

– A więc nic lepszego nie mogę ci zaproponować.

– Nie. – Wbił wzrok w stół. – Chcą, żebym zaczął jak najszybciej, jak tylko będę mógł.

– A co z moją matką? Co będzie, jeśli nikogo nie znajdę?

– Na pewno kogoś znajdziesz.

– Dokładnie, ile mam na to czasu?

– Dwa tygodnie.

– Dwa tygodnie?! Myślisz, że wyciągnę kogoś z kapelusza? Ciebie szukałam kilka miesięcy!

– Tak, wiem, ale…

– No i co ja mam, do diabła, zrobić?! – Rozpacz bijąca z jej głosu zawisła między nimi jak żałobny całun.

Powoli dźwignął głowę i spojrzał na nią dziwnie obojętnym wzrokiem.

– Lubię Ellen. Dobrze o tym wiesz. Zawsze dbałem o nią, najlepiej jak mogłem. Ale ona nie jest moją matką, Toby. To ty jesteś jej córką.

Ta oczywista prawda zamknęła jej usta. Tak, Ellen jest moją matką i to ja za nią odpowiadam.

Spojrzała na nią. Ellen nie zwracała na nich uwagi. Marszcząc w skupieniu czoło, składała i rozkładała serwetkę.

– Znasz kogoś, kto mógłby się nią zająć?

– Podam ci kilka nazwisk. Mogą być zainteresowani.

– Byłabym ci wdzięczna. – Popatrzyli na siebie przez stół; tym razem nie jak chlebodawczyni i pracownik, ale jak prawdziwi przyjaciele. – Dziękuję ci, Bryan. Za wszystko, co dla nas zrobiłeś.

Zadzwonił zegar w saloniku. Wpół do siódmej. Toby westchnęła i ociężale podniosła się z krzesła. Musiała iść do pracy.


– Toby, musimy pogadać.

Oderwała wzrok od dyszącego astmatycznie trzylatka i na progu izby przyjęć zobaczyła Paula Hawkinsa.

– Możesz chwilę zaczekać?

– To bardzo ważne.

– Dobrze, podam mu tylko adrenalinę i zaraz do ciebie przyjdę.

– Będę w kuchni.

Zdziwiona Maudeen podała jej fiolkę. Zastanawiały się z Toby nad tym samym: co szef izby przyjęć robi tu w czwartek o dziesiątej wieczorem? Zamiast szpitalnego fartucha miał na sobie garnitur i był pod krawatem. Czując się nieswojo, Toby nabrała do strzykawki dwie dziesiąte centymetra sześciennego adrenaliny i zwróciła się wesoło do dziecka:

– Zaraz będzie ci się oddychać o wiele, wiele łatwiej. Ale musisz spokojnie siedzieć, dobrze? Poczujesz ukłucie, jakby użądliła cię pszczoła, ale pieczenie szybko minie.

– Nie kcem pcoły! Nie kcem pcoły!

Matka objęła dziecko i przytrzymała mu rączki.

– On nie cierpi tych zastrzyków. Lepiej zróbmy to szybko.

Toby kiwnęła głową. Pertraktowanie z trzylatkiem to beznadziejna sprawa. Wstrzyknęła lekarstwo, co wywołało wrzask tak głośny i przenikliwy, że niewiele brakowało, by ściany zaczęły obłazić z farby. Raptem chłopiec zamilkł. Przyczyna była oczywista: wciąż pochlipując, pożerał oczami strzykawkę.

– Kcem to.

– Dam ci nową – odrzekła Toby, podając mu strzykawkę bez igły. – Wspaniała zabawka do wanny.

– Dam zascyk siostce. Matka przewróciła oczami.

– Na pewno się ucieszy.

Maluch przestał już sapać, więc Toby zostawiła go pod opieką Maudeen i poszła do kuchni.

Paul wstał na jej widok, ale odezwał się dopiero wtedy, gdy zamknęła drzwi.

– Mieliśmy dzisiaj posiedzenie zarządu. Przed chwilą się skończyło. Pomyślałem sobie, że wyjaśnię ci, o co chodziło.

– Pewnie znowu o Harry’ego Slotkina.

– Tak, między innymi.

– Między innymi?

– Wypłynęła sprawa tej autopsji.

– Rozumiem. Chyba lepiej usiądę.

– Usiądźmy oboje. Przysunęła sobie krzesło.

– Skoro była to narada z cyklu: „Upieczmy na rożnie doktor Harper”, dlaczego nie zaprosiliście mnie na degustację?

Paul ciężko westchnął.

– Toby, ze sprawy Harry’ego Slotkina moglibyśmy wyjść suchą stopą. Poza tym, jak dotąd, sprzyjało ci szczęście. Jego rodzina nie wniosła sprawy do sądu, przynajmniej na razie. Prasa, radio i telewizja zaprzestały nagonki. Z tego, co wiem, wszystko dzięki interwencji Brant Hill. I doktora Wallenberga.

– Wallenberga? Niby dlaczego miałby robić mi przysługę?

– Zamożny mieszkaniec Brant Hill kręci się nago po okolicy, sam, jakby jakiś włóczęga? To wbrew interesom firmy. Wiesz, że Brant Hill nie jest zwykłym osiedlem dla emerytów. Ich sukces zależy od tego, czy utrzymają swój platynowy status, status najlepszych i najdroższych w branży. Jeśli pojawią się wątpliwości, czy potrafisz zadbać o swoich klientów, nowych do siebie nie ściągniesz.

– Chronił więc nie mnie, lecz swoją dojną krowę.

– Wszystko jedno, Wallenberg ci pomógł. A ty – co? Ty go wkurzyłaś. Co cię napadło? Dzwonisz do anatomopatologa stanowego, robisz z tego sprawę dla koronera…

– To był jedyny sposób na postawienie diagnozy.

– Ten człowiek nie był już twoim pacjentem. Decyzja o autopsji należała do Wallenberga.

– Ale Wallenberg jej unikał. Albo nie chce poznać przyczyny śmierci, albo czegoś się boi. Nie miałam wyboru.

– Postawiłaś go w złym świetle. Zrobiłaś z niego przestępcę.

– To kwestia zdrowia publicznego…

– To nie jest kwestia zdrowia publicznego. To jest polityczny burdel. Na posiedzeniu był Wallenberg. I poplecznicy Douga Careya. Tak, usmażyli cię, byłaś głównym daniem na pikniku. Wiesz, co zrobił Wallenberg? Zagroził, że Brant Hill będzie wysyłać pacjentów do Lakeside Hospital, a nie do nas. Boleśnie to w nas uderzy. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale Brant Hill to ledwie ogniwo wielkiego łańcucha. Są powiązani z kilkunastoma innymi domami opieki, a wszystkie przysyłają pacjentów do Springer Hospital. Czy ty masz pojęcie, ile zarabiamy na samych tylko operacjach stawu biodrowego? Dodaj do tego usuwanie zaćmy, operacje prostaty i hemoroidów, a zechciej przy tym pamiętać, że mówimy o dziesiątkach pacjentów, z których większość ma po kilka polis ubezpieczeniowych. Nie możemy ich stracić, nie stać nas na to. A tym właśnie grozi nam Wallenberg.

– I to wszystko przez tę jedną autopsję?

– Ma powody do zdenerwowania. Dzwoniąc do anatomopatologa stanowego, podałaś w wątpliwość jego kompetencje. Albo coś gorszego. Ci z gazet znów zaczynają do nas wydzwaniać, znowu robią nam koło pióra.

– Dostają cynk od Careya. Lubi kablować, to do niego pasuje.

– Wallenberg jest wkurzony, bo nie chce, żeby ludzie o nim gadali. Zarząd jest wkurzony, bo szpital może stracić pacjentów z Brant Hill.

– No i oczywiście wszyscy są wkurzeni na mnie.

– Dziwi cię to?

Toby powoli wypuściła powietrze.

– No dobra, upiekliście mnie niczym jagnię na rożnie. Paul kiwnął głową.

– Wallenberg chce, żebyś wyleciała z pracy. Naturalnie sprawa musi trafić najpierw do mnie, bo jestem kierownikiem izby przyjęć. Nie zostawili mi zbyt dużego pola manewru.

– Co im powiedziałeś?

– Że będą z tym kłopoty. – Parsknął sztucznym śmiechem. – Zastosowałem wybieg opóźniający, którego pewnie nie pochwalisz. Ale cóż… Powiedziałem im, że możesz nas oskarżyć o dyskryminację. Trochę się tym zdenerwowali. Lamentująca feministka to ostatnia sprawa, z jaką chcieliby mieć do czynienia.

– Wielkie dzięki.

– Nic innego nie mogłem wymyślić.

– To zabawne. Nigdy bym na to nie wpadła. Rzeczywiście, jestem kobietą.

– Pamiętasz sprawę tej pielęgniarki? Oskarżyła nas o molestowanie seksualne. Sprawa wlokła się dwa lata, a skończyło się tym, że zarząd musiał wybulić fortunę adwokatom. To był jedyny sposób, żeby wzięli na wstrzymanie i dobrze się tym razem zastanowili. Dzięki temu zyskałaś trochę czasu, może sprawa przycichnie. – Przegarnął palcami włosy. – Toby, jestem między młotem a kowadłem. Nalegają, żebym jakoś to rozwiązał. Nie chcę cię skrzywdzić. Naprawdę nie chcę.

– Prosisz mnie, żebym zrezygnowała?

– Nie. Nie dlatego chciałem z tobą rozmawiać.

– W takim razie dlaczego?

– Pomyślałem sobie, że może wzięłabyś kilkutygodniowy urlop. Tymczasem przyślą wyniki sekcji. Jestem przekonany, że Parmenter zmarł z przyczyn naturalnych. To Wallenberga oczyści…

– I wszystko pójdzie w niepamięć.

– Oby. Zresztą i tak miałaś wziąć urlop w przyszłym miesiącu. Mogłabyś to zrobić już teraz. Miałabyś trzy, cztery tygodnie wolnego ekstra.

Chwilę to trawiła, rozgrywając w myślach partyjkę domina. Każda akcja powoduje reakcję, każda reakcja prowokuje kolejną akcję.

– Kto by mnie zastąpił?

– Choćby Joe Severin. Pracuje tylko na pół etatu, na pewno by się zgodził.

Popatrzyła uważnie na Paula.

– I już nigdy nie odzyskałabym pracy. Prawda?

– Toby…

– Czy to nie Carey ściągnął do nas Severina? Nie są przypadkiem kumplami? Nie wziąłeś pod uwagę żadnej innej kandydatury. Jeśli pójdę na urlop, moje miejsce zajmie Joe Severin. Nie będę miała do czego wracać, dobrze o tym wiesz.

Paul milczał. Po prostu patrzył na nią z niezgłębionym wyrazem twarzy. Wieloletnia fascynacja Hawkinsem przesłoniła prawdziwy obraz tego, co ich łączyło. Jego uśmiechom, przyjacielskim gestom Toby przypisywała więcej, niż się za nimi kryło. To, że zdała sobie z tego sprawę dopiero teraz, w chwili całkowitej bezbronności, wzmogło siłę już i tak bolesnego ciosu.

Wstała.

– Pójdę na urlop zgodnie z harmonogramem.

– Toby, musisz zrozumieć, że mnie też mogą wykopać. Jeśli stracimy pacjentów z Brant Hill, szpital znajdzie się w paskudnej sytuacji finansowej, a zarząd zacznie szukać kozłów ofiarnych.

– Nie winię cię za to, Paul. Rozumiem, dlaczego to robisz.

– Skoro tak, czemu nie chcesz posłuchać mojej rady? Idź na wcześniejszy urlop. Wrócisz na swoje stanowisko.

– Możesz dać mi to na piśmie? Paul nie odpowiedział. Odwróciła się ku drzwiom.

– Tak myślałam.

Загрузка...