Rozdział 5

Angus Parmenter podkręcił regulator prędkości i poczuł, jak pas bieżni drga mu pod stopami. Wydłużył krok, przyspieszył prawie do dziesięciu kilometrów na godzinę. Niemal od razu podskoczył mu puls; odczytał to z elektronicznego wskaźnika na uchwytach maszyny. Sto dwanaście. Sto szesnaście. Sto dwadzieścia. Dobrze. Serce musiało pracować intensywniej, musiało żwawiej pompować krew. Naprzód! Więcej tlenu! Wdech, wydech, wdech, wydech. Wytęż mięśnie!

Na ekranie stojącego przed nim telewizora – nazywali go „zaklinaczem nudy” – przesuwały się scenki z brukowanych uliczek greckiej wioski, ale on nie odrywał wzroku od cyfrowych wskaźników. Puls wzrósł do stu trzydziestu. Nareszcie, pierwszy punkt docelowy osiągnięty. Punkt drugi: utrzymać sto trzydzieści przez dwadzieścia minut, dać ciału solidny wycisk. Potem ochłonąć, powoli zejść do stu, później do osiemdziesięciu, wreszcie do sześćdziesięciu ośmiu, czyli do zwykłego pulsu spoczynkowego. Po bieżni przyjdzie czas na atlasa. Trochę podźwiga, żeby wzmocnić mięśnie korpusu, potem weźmie prysznic, a jeszcze później zje lunch – wysokokaloryczny posiłek z niską zawartością tłuszczu i z dużą błonnika, który podadzą mu tutaj, w klubowej restauracji. W czasie posiłku przyjmie codzienną porcję pigułek: witamin E i C oraz cynku i selenu. Arsenał czarodziejskich leków na wieczną młodość.

Wyglądało na to, że wszystko gra. Angus Parmenter miał osiemdziesiąt dwa lata i nigdy w życiu nie czuł się lepiej. Cieszył się owocami swej pracy. Na fortunę, jaką zgromadził, harował ciężej niż te wymoczki, te pacany, które nigdy go nie prześcigną. Miał pieniądze i zamierzał żyć wystarczająco długo, by wydać wszystko, aż do ostatniego centa. Niechaj następne pokolenie samo zapracuje na swoją przyszłość. Teraz bawił się on, teraz był jego czas.

Po lunchu rozegra partyjkę golfa z Philem Dorrem i Jimem Bigelowem, swoimi kumplami i rywalami. Mógł również pojechać furgonetką do miasta. Wieczorem wybierali się do Wang Center, na Koty. Pewnie to sobie odpuści. Panie na pewno będą szalały, będą śpiewać te wszystkie piosneczki, ale on widział już Koty na Broadwayu i drugi raz oglądać ich nie zamierzał.

Dobiegł go furkot kół stacjonarnego roweru. Angus spojrzał w bok. Na rowerze zawzięcie pedałował Jim Bigelow.

Angus kiwnął mu głową.

– Sie masz, Jim.

– Cześć.

Przez chwilę dyszeli obok siebie, zanadto skoncentrowani na ćwiczeniu, by cokolwiek mówić. Grecka wioska zniknęła i ekran telewizora pokazywał teraz błotnistą drogę w tropikalnej dżungli. Puls Angusa ani drgnął, serce biło z częstotliwością stu trzydziestu uderzeń na minutę.

– Słyszałeś coś nowego? – rzucił Bigelow. – O Harrym?

– Nie.

– Widziałem, jak… policja przeszukuje… staw.

Bigelow sapał jak lokomotywa, trudno mu było pedałować i jednocześnie mówić. Sam sobie winien – pomyślał Angus. Bigelow przepadał za deserami i bywał w siłowni tylko raz w tygodniu. Nie lubił ćwiczyć, nie lubił zdrowej żywności. Miał siedemdziesiąt sześć lat i wyglądał na swój wiek.

– Przy śniadaniu… słyszałem, że… jeszcze go… nie znaleźli. – Bigelow pochylił się z twarzą czerwoną od wysiłku.

– Tak, wiem – odrzekł Angus.

– To dziwne. Zupełnie do niego niepodobne.

– Fakt.

– Ale już w czasie… weekendu… zachowywał się… dziwnie. Zauważyłeś?

– Co?

– Koszulę włożył na lewą… stronę. Do tego skarpetki nie od pary. Nie, to zupełnie do niego niepodobne – powtórzył.

Angus wbił wzrok w ekran telewizora. Rozstępowały się przed nim drzewa w dżungli. Po konarze pełznął boa dusiciel.

– A zauważyłeś… jego ręce? – wysapał Bigelow.

– Ręce?

– Trzęsły mu się. W zeszłym tygodniu.

Angus milczał. Zacisnął dłonie na poręczach bieżni i skupił się, by utrzymać równe tempo. Naprzód. Naprzód. Daj łydkom wycisk, niech będą sprężyste i młode.

– Cholernie dziwne – dodał Bigelow. – Cała ta historia. Nie myślisz chyba, że…

– Ja nic nie myślę, Jim. Miejmy nadzieję, że Harry się znajdzie.

– Taa… – Bigelow przestał pedałować. Siedział, obejmując rękami kierownicę i gapiąc się w ekran telewizora, gdzie tropikalna ulewa siekła tropikalne paprocie. – Sęk w tym – mruknął – że ja w to nie wierzę. Nie wierzę, że wróci cały i zdrów. Nie ma go już od dwóch dni.

Angus gwałtownie wyłączył bieżnię. Miał ochłonąć, ale do diabła z tym. Po cholerę mu przerwa? Teraz zajmie się mięśniami korpusu. Zarzucił na ramię ręcznik i przeszedł na drugi koniec sali, gdzie stał atlas. Ku swemu rozdrażnieniu stwierdził, że Bigelow zsiada z roweru i idzie za nim.

Nie zwracając na niego uwagi, usiadł na ławeczce i zaczął od ćwiczeń mięśni grzbietu.

– Angus – rzucił Bigelow. – Ciebie to nie martwi?

– Nic na to nie poradzimy, Jim. Policja wciąż go szuka.

– Nie o to chodzi. Nie przypomina ci to… – Bigelow zniżył głos do szeptu. – Nie przypomina ci to sprawy Stana Mackiego?

Angus znieruchomiał z rękami na uchwytach wyciągu.

– Przecież to było kilka miesięcy temu.

– Tak, ale Mackie zachowywał się podobnie. Pamiętasz, jak chodził z rozpiętym rozporkiem? Poza tym zapomniał, jak ma na imię Phil. Czy można zapomnieć imię swojego najlepszego kumpla?

– O Philu można zapomnieć w każdej chwili.

– Nie do wiary. Jak możesz z tego żartować? Najpierw Stan. Teraz Harry. A jeśli… – Bigelow urwał i rozejrzał się ukradkiem, jakby się bał, że ktoś ich podsłucha. – A jeśli coś poszło nie tak? Jeśli wszyscy zachorujemy?

– Stan popełnił samobójstwo.

– To oni tak mówią. Rzecz w tym, że ludzie nie wyskakują oknem bez powodu.

– Aż tak dobrze go znałeś? Wiesz, że nie miał powodu? Bigelow spuścił oczy.

– Nie…

– No widzisz. – Angus wrócił do ćwiczeń. Pociągnąć, opuścić. Pociągnąć, opuścić. Nie ma to jak młode mięśnie.

Bigelow westchnął.

– Ciągle się nad tym zastanawiam. Zawsze budziło to moje wątpliwości. Może to jakaś… Sam nie wiem. Kara boża? Może na nią zasłużyliśmy?

– Nie bądź takim zdewociałym katolikiem, Jim. Nic tylko czekasz na grom z jasnego nieba. Minęło już półtora roku i nigdy w życiu nie czułem się lepiej. – Wyprostował nogę. – Popatrz tylko na moje uda! Jak pięknie rozbudowały się mięśnie. A jeszcze dwa lata temu były sflaczałe jak u baby.

– Moje mięśnie się nie poprawiły – odburknął posępnie Bigelow.

– Bo nad nimi nie pracujesz. I za bardzo się wszystkim martwisz.

– Tak, chyba masz rację. – Bigelow znowu westchnął i owinął szyję ręcznikiem. Wyglądał jak żółw z głową wysuniętą spod skorupy. – Mecz aktualny?

– Phil go nie odwoływał.

– Fakt. No to do zobaczenia przy pierwszym dołku. Angus patrzył, jak przyjaciel człapie w stronę drzwi. Bigelow wyglądał staro. Nic dziwnego, pedałował ledwie dziesięć minut i wcale nie ćwiczył na atlasie. Ludzie nie dbali o zdrowie. Marnowali energię, zamartwiając się czymś, na co nie mieli żadnego wpływu.

Mięśnie paliły go i bolały przyjemnym bólem po wysiłku. Puścił uchwyty, by chwilę odpocząć. Rozejrzał się po sali i stwierdził, że prawie wszystkie maszyny i urządzenia są zajęte, głównie przez kobiety – przez babcie w dresach i tenisówkach. Kilka z nich zerkało w jego stronę, posyłając mu wymowne spojrzenia. Uważał, że w ich wieku jest to śmieszne. Były stanowczo za stare jak na jego gust. Bardziej odpowiadały mu… No, powiedzmy pięćdziesiątki. Ale wyłącznie szczupłe i wygimnastykowane na tyle, żeby dotrzymać mu kroku, i to pod każdym względem.

Pora na mięśnie klatki piersiowej.

Położył dłonie na odpowiednich uchwytach i już miał pociągnąć, gdy nieoczekiwanie stwierdził, że maszyna szwankuje. Prawy uchwyt wibrował.

Zabrał rękę i uważnie mu się przyjrzał. Uchwyt ani drgnął. Angus spojrzał na swoją dłoń i przeszły go ciarki. Co się dzieje?

Drżała mu prawa ręka.


Molly Picker dźwignęła głowę znad muszli klozetowej i pociągnęła za wajchę. Miała pusty żołądek, wszystko zwymiotowała. Pepsi, fritosy i Lucky Charms. Kręciło jej się w głowie. Usiadła na podłodze i wsłuchała się w szum wody spływającej rurami. Trzy tygodnie – myślała. Choruję od trzech tygodni.

Z trudem wstała, zataczając się wróciła do łóżka i zwinięta w kłębek na nierównym materacu zasnęła szybko i głęboko.

Zbudziła się w południe, gdy do pokoju wszedł Romy. Nie zawracał sobie głowy pukaniem. Wszedł, przysiadł na łóżku i mocno nią potrząsnął.

– No i jak tam, Molly Dolly? Ciągle boli cię brzuch?

Spojrzała na niego z jękiem. Z tymi lśniącymi, gładko zaczesanymi włosami, z oczami tak ciemnymi, że nie widać było źrenic, przypominał jej gada. Wielkiego jaszczura. Ale głaskał ją tak delikatnie… To do niego niepodobne, od dawna tego nie robił.

– Kiepsko się czujemy, hę? – spytał z uśmiechem.

– Znowu rzygałam. Rzygam i rzygam.

– Wiem i coś ci na to przyniosłem. – Postawił na stoliku buteleczkę z pigułkami. Na naklejce widniało odręcznie wypisane zalecenie: „Na mdłości. Jedna pastylka co osiem godzin”. Romy wszedł do łazienki i wrócił ze szklanką wody. Otworzył buteleczkę, wytrząsnął pigułkę i pomógł Molly usiąść. – Masz, połknij.

Zmarszczyła brwi.

– Co to jest?

– Lekarstwo.

– Skąd je masz?

– Wszystko w porządku, przepisał je lekarz.

– Jaki lekarz?

– Próbuję być miły, chcę, żebyś poczuła się lepiej, a ty się odszczekujesz. Gówno mnie obchodzi, czy weźmiesz te prochy, czy nie.

Odwróciła się, czując, jak ręka, którą przyciskał do jej boku, zwija się w pięść. I nagle, zupełnie niespodziewanie, rozluźnił ją i serdecznymi, pieszczotliwymi ruchami zaczął masować jej plecy.

– Daj spokój, Molly, przecież wiesz, że mi na tobie zależy. Zawsze mi na tobie zależało. I dawniej, i teraz.

Parsknęła gorzkim śmiechem.

– Zwłaszcza teraz, kiedy rzygam jak kot.

– Tak, teraz też. Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym, jesteś moją najlepszą dziewczyną. – Wsunął rękę pod jej koszulę i delikatnie przeciągnął po plecach. – Jesteś ostatnio taka rozdrażniona, że nie miałem ochoty być dla ciebie miły. Ale wiesz, że o ciebie dbam, mój ty lizaczku. – Chwycił ją wargami za ucho. – Mniam-mniam.

– No to co jest w tej pigułce?

– Już ci mówiłem, lekarstwo. Żebyś przestała haftować i zaczęła normalnie jeść. Dorastające dziewczynki muszą jeść. – Przesunął ustami po jej szyi, zaczął całować ją w ramię. – Jeśli nie zaczniesz jeść, niedługo będę musiał odwieźć cię do szpitala. Chcesz skończyć w szpitalu? Z bandą zdziwaczałych lekarzy?

– Nie chcę widzieć żadnych lekarzy.

Patrzyła na pigułkę i nagle ogarnęło ją swego rodzaju zadziwienie. Nie, nie z powodu pigułki – z powodu Romy’ego. Od miesięcy nie był dla niej tak słodki jak teraz, od miesięcy tak jej nie nadskakiwał. Owszem, kiedyś naprawdę była dla niego kimś wyjątkowym, kiedyś ze sobą sypiali, oglądali w łóżku MTV, jedli lody, pili piwo. Kiedyś, kiedy tylko on jej dotykał. Kiedy tylko jemu na to pozwalała. Ale od tamtej pory wszystko się między nimi zmieniło.

Uśmiechał się do niej, i to nie tym swoim złośliwym uśmieszkiem, lecz uśmiechem, który widziała w jego oczach. Przełknęła tabletkę i popiła wodą.

– Grzeczna dziewczynka. – Ułożył ją na poduszce i okrył kocem. – A teraz śpij.

– Zostań ze mną, Romy.

– Mam kupę roboty, złotko – wstał. – Interesy czekają.

– Muszę ci coś powiedzieć. Chyba wiem, dlaczego ciągle wymiotuję…

– Pogadamy o tym później, dobra? – Poklepał ją po głowie i wyszedł.

Molly wpatrzyła się w sufit. Trzy tygodnie to za długo jak na grypę żołądkową – myślała. Położyła rękę na brzuchu i wydało się jej, że zdążył już lekko obrzmieć. Kiedy zawaliłam? Który z nich mnie przyłatwił? Zawsze była ostrożna, zawsze miała przy sobie prezerwatywy, które nauczyła się nakładać łagodnie delikatnymi ruchami podczas gry wstępnej. Nie była głupia, wiedziała, że dziewczyna może od tego zachorować.

No i zachorowała, i w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, w którym momencie popełniła błąd. Romy wszystko zwali na nią.

Wstała i znowu zakręciło jej się w głowie. Wiedziała, że to z głodu. Ostatnio była ciągle głodna, nawet wtedy, gdy ją mdliło. Ubierając się, żuła fritosy. Sól jej smakowała. Mogłaby jeść fritosy całymi garściami, ale zostało tylko kilka. Rozerwała torebkę, wylizała okruszynki i spojrzała w lustro. Z ustami oblepionymi solą wyglądała tak ohydnie, że cisnęła papier do kosza i wyszła z pokoju.

Dopiero kwadrans po pierwszej, na dole nic się jeszcze nie działo. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła Sophie, która opierając się o futrynę drzwi, popijała pepsi. Sophie to sama dupa i cyce, dziewczyna bez odrobiny oleju we łbie. Postanowiła ją zignorować i przeszła obok, patrząc przed siebie.

– Kogo ja widzę? Bezbiuście wyszło na spacerek?

– Im większe cyce, tym mniejszą masz mózgownicę.

– O rany, w takim razie twoja musi być wielka jak stodoła. Molly przyspieszyła, by nie słyszeć jej rżącego śmiechu.

Zatrzymała się dopiero przed budką, dwie ulice dalej. Weszła do środka, zaszeleściła wystrzępionymi kartkami książki telefonicznej, wrzuciła do automatu ćwierćdolarówkę i wystukała numer.

– Poradnictwo antyaborcyjne, słucham.

– Muszę z kimś porozmawiać – powiedziała Molly. – Jestem w ciąży.


Czarna limuzyna zaparkowała przy krawężniku. Romy wsiadł i zamknął drzwi.

Kierowca nawet się nie obejrzał. Nigdy się nie oglądał, tak że Romy mógł się wpatrywać tylko w jego głowę, w jego wąską potylicę, zarośniętą jasnymi włosami. Takie włosy u faceta to rzadkość i Romy się zastanawiał, czy dziwki na to lecą. Ale dobrze wiedział, że polecą nawet na łysola, byle miał w portfelu szmal.

Natomiast portfel Romy’ego chudł z dnia na dzień.

Rozejrzał się, jak zawsze podziwiając wnętrze limuzyny, choć nie potrafił stłumić w sobie urazy, że facet za kierownicą stoi znacznie wyżej niż on. Nie musiał znać nazwiska, nie musiał wiedzieć, czym się człowiek zajmuje, on to po prostu wyczuwał, tak samo, jak czuł zapach skóry bijący z foteli. Romulus Bell był tylko marnym śmieciem, który wpadł do tego auta niesiony podmuchem wiatru, śmieciem, którego wkrótce stąd wyrzucą. Nie warto się na takiego oglądać.

Patrząc na szyję kierowcy, pomyślał, jak łatwo mógłby pobić go jego własną bronią. Tak, gdyby tylko zechciał. Od razu poczuł się lepiej.

– Chciał mi pan coś powiedzieć? – spytał kierowca.

– Tak. Mam drugą.

– Jest pan tego pewien?

– Znam swoje dziewczyny na wylot, wiem, kiedy wpadają, zanim same to odkryją. Jak dotąd nie pomyliłem się ani razu. A może nie?

– Faktycznie. Jak dotąd się pan nie pomylił.

– No to co będzie z forsą? Miałem dostać szmal.

– Jest pewien problem.

– Jaki problem? Kierowca poprawił lusterko.

– Annie Parini nie stawiła się na spotkanie.

Romy zesztywniał. Zacisnął rękę na oparciu przedniego fotela.

– Co?

– Nie mogłem jej znaleźć. Miała czekać na Common, ale nie czekała.

– Była tam, sam ją odprowadziłem.

– Musiała sobie pójść, zanim przyjechałem.

Głupia dziwka. Jak tu prowadzić interesy, jeśli zawsze mu się stawiają, zawsze muszą coś spieprzyć? Wszystkie kurwy to bezmóżdża. I zrobiły z niego idiotę.

– Gdzie jest Annie Parini, panie Bell?

– Znajdę ją.

– Wypłaty dzisiaj nie będzie.

– Przecież mówię, że mam drugą.

– Tym razem najpierw poczekamy na dostawę. W listopadzie, pod koniec drugiego tygodnia. Tylko niech pan nie zgubi towaru. A teraz żegnam, panie Bell.

– Muszę…

– Żegnam!

Romy wysiadł i trzasnął drzwiami. Limuzyna natychmiast odjechała, a on patrzył za nią, kipiąc z wściekłości.

Szedł Tremont Street i z każdym krokiem był coraz bardziej wściekły. Annie Parini. Wiedział, gdzie ta dziwka wystawała. Wiedział, gdzie jej szukać. Wiedział, że ją znajdzie.

Wciąż pobrzmiewały mu w uszach słowa kierowcy: „Tylko niech pan nie zgubi towaru”.


Dzwonek telefonu wyrwał Toby ze snu tak głębokiego, że wracała do świadomości jak przez grube warstwy błota. Pomacała na oślep i zrzuciła słuchawkę, która z trzaskiem spadła na podłogę. Toby przekręciła się na bok, żeby ją podnieść. Przy okazji zerknęła na budzik. Była dwunasta w południe, a dwunasta w południe to dla niej sam środek nocy. Słuchawka wpadła za nocny stolik. Toby chwyciła za sznur i przyciągnęła ją do siebie.

– Halo?

– Doktor Harper? Mówi Robbie Brace. Półprzytomna próbowała sobie przypomnieć, skąd zna to nazwisko i ten głos.

– Lekarz z domu opieki w Brant Hill. Poznaliśmy się dwa dni temu. Pytała mnie pani o Harry’ego Slotkina.

– Tak, tak. – Błyskawicznie oprzytomniała i usiadła. – Dziękuję za telefon.

– Obawiam się, że mam niewiele do powiedzenia. Leży przede mną karta choroby pana Slotkina i widzę, że staruszek jest okazem zdrowia.

– Nic tam nie ma? Absolutnie nic?

– Nic, co tłumaczyłoby jego chorobę. Badania lekarskie idealne. Wyniki badań laboratoryjnych bez zarzutu… – Toby usłyszała szelest kartek. – Zrobiono mu nawet pełną endokrynologię, wszystkie wyniki są w normie.

– Endokrynologię? Kiedy?

– W zeszłym miesiącu. Tak więc to, co zdarzyło się u was, musiało być przypadkiem całkowicie nagłym.

Toby zamknęła oczy, czując, jak z napięcia ściska ją w żołądku.

– Słyszał pan coś nowego?

– Rano przeszukali staw. Nie znaleźli go. To chyba dobrze, prawda?

– Tak. Bardzo dobrze. Niewykluczone, że Harry jeszcze żyje.

– No i to wszystko, pani doktor. Nic więcej nie wiem.

– Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę. Wiedziała, że powinna zasnąć. Znowu miała nocny dyżur, zostały jej tylko cztery godziny wypoczynku. Ale rozmowa z Brace’em ją rozdrażniła.

Telefon zadzwonił ponownie. Chwyciła słuchawkę.

– Doktor Brace?

– Eee… nie – powiedział zaskoczony Hawkins. – Mówi Paul. Paul Hawkins, kierownik izby przyjęć, był jej przełożonym, a nieoficjalnie sympatycznym kumplem, przed którym mogła się wygadać, jednym z nielicznych przyjaciół wśród lekarzy.

– Przepraszam cię, Paul. Myślałam, że to ktoś inny. Co się dzieje?

– Mamy tu pewien problem. Dobrze by było, gdybyś po południu wpadła do szpitala.

– Przecież dopiero co stamtąd wyszłam, a dziś znowu mam nocny dyżur.

– Nie chodzi o dyżur, Toby. Chodzi o naradę personelu administracyjnego. Corcoran ją zwołał.

Ellis Corcoran, szef personelu lekarsko-chirurgicznego, stał na samym czubku służbowej piramidy. Podlegał mu Paul Hawkins i wszyscy ordynatorzy.

Toby usiadła.

– Corcoran zwołał naradę? Na jaki temat?

– Chce omówić kilka spraw.

– Chodzi o Harry’ego Slotkina? Paul milczał chwilę.

– O niego też, ale nie tylko. Mają w planie coś jeszcze.

– Oni? To znaczy kto?

– Doktor Carey. Ci z administracji. Chcą cię wypytać o wczorajsze wydarzenia.

– Wszystko ci opowiedziałam.

– Tak. I próbowałem im to wytłumaczyć, ale Careyowi odbiło i poszedł na skargę do Corcorana.

Toby jęknęła.

– Wiesz, o co tak naprawdę chodzi, Paul? To nie ma nic wspólnego ze Slotkinem. Chodzi o małego Freitasa. Tego chłopca, który zmarł przed kilku miesiącami. Carey próbuje się na mnie zemścić.

– To zupełnie inna sprawa.

– Nieprawda. Carey zawalił i dzieciak zszedł. To ja obwiniłam go za tę śmierć.

– Delikatnie to ujęłaś. Przez ciebie stawał przed sądem.

– Rodzina chłopca spytała mnie o opinię. Miałam skłamać? Zresztą i tak powinni byli go pozwać. Zostawić bez nadzoru dzieciaka z pękniętą śledzioną? To ja musiałam biedaka reanimować.

– Zgoda, Carey spieprzył sprawę, ale ty mogłaś zachować się dyskretniej.

Tu był pies pogrzebany: Toby okazała się niedyskretna. Takiej reanimacji boją się wszyscy lekarze. Umierające dziecko. Zrozpaczeni rodzice na korytarzu. Walcząc o życie chłopca, sfrustrowana Toby palnęła: „Dlaczego nie położyli go na OIOM-ie?”

Usłyszeli to rodzice. Potem adwokaci.

– Toby, w tej chwili musimy skoncentrować się na sprawach bieżących. Narada jest o drugiej. Nie chcieli cię zaprosić, ale się uparłem.

– Dlaczego nie chcieli mnie zaprosić? To jakiś potajemny lincz, czy co?

– Przyjedź, dobra?

Odłożyła słuchawkę i spojrzała na budzik. Wpół do pierwszej. Nie mogła zostawić matki samej. Znowu podniosła słuchawkę i zadzwoniła do Bryana. Po czwartym sygnale włączyła się automatyczna sekretarka. „Cześć, mówi Noel! I Bryan! Umieramy z ciekawości, co chcesz nam powiedzieć, więc zostaw wiadomość…”

Trzasnęła widełkami i natychmiast wystukała inny numer: numer swojej siostry. Bądź w domu. Proszę cię, Vickie. Zrób to dla mnie i…

– Halo?

Toby odetchnęła z ulgą.

– To ja.

– Możesz chwilę zaczekać? Mam coś na gazie i…

Toby usłyszała stukot słuchawki i brzęk pokrywki garnka podskakującej na parze. Wreszcie odezwała się Vickie.

– Przepraszam. Mamy dziś na kolacji rodziców Steve’a i próbuję zrobić ten nowy deser…

– Vickie, przyparli mnie do muru. Musisz zająć się mamą. Ale tylko przez kilka godzin.

– Zająć się… Teraz?! – Roześmiała się nerwowo i z niedowierzaniem.

– Wypadło mi nagłe spotkanie w szpitalu. Podrzucę ją po drodze i odbiorę zaraz po naradzie.

– Toby, mam dzisiaj gości. Gotuję, trzeba tu jeszcze posprzątać, dzieci wracają ze szkoły…

– Mama nie sprawi ci żadnego kłopotu. Zajmie się czymś na podwórzu.

– Nie może chodzić po podwórzu! Niedawno położyliśmy nowy trawnik i…

– No to posadzisz ją przed telewizorem. Muszę już iść, bo się spóźnię.

– Toby…

Trzasnęła słuchawką. Nie miała ani czasu, ani cierpliwości na kłótnię. Vickie mieszkała pół godziny jazdy od jej domu.

Uszczęśliwiona Ellen baraszkowała wokół pryzmy kompostowej.

– Mamo, musimy jechać do Vickie.

Ellen wyprostowała się i Toby z przerażeniem zobaczyła, że matka ma utytłane ręce i pobrudzoną sukienkę. Nie było czasu na kąpiel ani na zmianę ubrania. Vickie dostanie apopleksji.

– Chodźmy do samochodu, mamo. Musimy się spieszyć.

– Nie powinnyśmy zawracać jej głowy.

– Nie widziałaś jej od tygodni.

– Jest zajęta. Vickie to bardzo zajęta dziewczyna. Nie chcę zawracać jej głowy.

– Mamo, musimy jechać.

– Jedź sama, ja zostanę.

– Tylko na kilka godzin, potem wrócimy do domu.

– Nie, lepiej posprzątam w ogrodzie. – Ellen wbiła rydel w czarny kompost.

– Mamo, musimy jechać! – Sfrustrowana Toby chwyciła ją za ramię i pociągnęła tak gwałtownie, że zszokowana Ellen głośno jęknęła.

– To boli!

Toby ją natychmiast puściła. Matka cofnęła się o krok, masując sobie rękę i z przerażeniem patrząc na córkę.

Jej milczenie i zwilgotniałe od łez oczy – Toby ścisnęło się serce. Niemal chora ze wstydu, pokręciła głową i szepnęła:

– Przepraszam, mamo. Bardzo cię przepraszam. Ale musisz ze mną współpracować. Proszę cię…

Ellen spojrzała na kapelusz, który spadł jej z głowy i leżał teraz na trawie, falując na wietrze słomkowym rondem. Schyliła się powoli, podniosła go i mocno przycisnęła do piersi. Potem smutno kiwnęła głową, spuściła oczy, podeszła do furtki i przystanęła, czekając, aż córka ją otworzy.

Po drodze Toby próbowała doprowadzić do zgody. Z wymuszoną wesołością opowiadała o tym, co będą robić w najbliższy weekend. Przede wszystkim zbiją nową kratę, oprą ją o ścianę domu i zasadzą krzak pnącej róży – „Nowego brzasku”, może nawet „Płomienia”? Ellen uwielbiała czerwone róże. Potem rozrzucą kompost i zaplanują nowy kwietnik. Będą jadły kanapki ze świeżymi pomidorami i piły lemoniadę. Jest na co czekać!

Ellen patrzyła na swój kapelusz, który ściskała na kolanach, i milczała.

Toby zaparkowała na podjeździe przed domem Vickie i przygotowała się wewnętrznie na ciężką przeprawę. Oczywiście siostra natychmiast podniesie gwałt, powie, że to niedopuszczalna ingerencja w jej plany i obowiązki. Vickie i jej obowiązki! Stanowisko wykładowczyni na Wydziale Biologii w Bentley College. Mąż, dyrektor, kawał snoba, który gada wyłącznie o sobie. Posępnie dorastający syn i córka. Toby to dopiero szczęściara! Ani męża, ani dzieci. Któż inny mógłby lepiej zadbać o mamę?

No pewnie, przecież nie potrafiłaby inaczej żyć.

Pomogła Ellen wysiąść z samochodu i wprowadziła ją na schody. Drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanęła Vickie, zaczerwieniona ze złości.

– Nie mogłaś wybrać gorszego momentu.

– Wierz mi, dla mnie też nie jest najlepszy. Odbiorę ją najszybciej, jak tylko się da. – Delikatnie pchnęła matkę ku drzwiom. – Śmiało, mamo, baw się dobrze.

– Gotuję – ostrzegła Vickie – nie mogę jej pilnować…

– Nic sobie nie zrobi. Posadź ją przed telewizorem. Lubi stare filmy.

Vickie zmierzyła Ellen spojrzeniem i zmarszczyła czoło.

– Co jej się stało? Ma brudne ubranie. Mamo, co zrobiłaś sobie w rękę? Cały czas ją pocierasz.

Ellen smutno pokręciła głową.

– Boli. Ona się na mnie wściekła. Toby spiekła raka.

– Musiałam zapakować ją do samochodu. Była w ogrodzie, dlatego jest taka brudna.

– W takim stanie nie może się nikomu pokazać, a o szóstej mam gości!

– Obiecuję, że odbiorę ją, zanim przyjdą. – Cmoknęła Ellen w policzek. – Do zobaczenia, mamo. Słuchaj się Vickie.

Vickie zeszła za nią po schodach.

– Toby, następnym razem postaraj się uprzedzić mnie wcześniej. Za co ty płacisz Bryanowi?

– Nie ma go. Niedługo wrócą dzieci, niech jej popilnują.

– One nie chcą jej pilnować!

– No to im zapłać. Widać, że dolar jest dla nich najważniejszy! – Trzasnęła drzwiami samochodu i uruchomiła silnik. Po co ja to powiedziałam? Muszę się uspokoić. Powinnam ochłonąć i przygotować się do spotkania.

Parszywie rozegrała to z Vickie. Teraz była na nią wkurzona nie tylko matka, ale i siostra. Być może wkurzał się na nią cały ten zafajdany świat.

Miała ochotę wcisnąć gaz do dechy i zostawić wszystko za sobą. Przybrać nową tożsamość, wyjechać do innego miasta, rozpocząć nowe życie. To, którym żyła teraz, było dokumentnie spaprane i nawet nie wiedziała, z czyjej winy. Na pewno nie z jej, bo starała się dawać z siebie wszystko.

Na szpitalny parking wjechała dziesięć po drugiej. Nie miała czasu pozbierać myśli – spotkanie już trwało, a nie chciała, by Doug Carey opluwał ją podczas jej nieobecności. Jeśli zamierzał atakować, musiała mieć możliwość obrony. Pobiegła wprost do skrzydła administracyjnego na pierwszym piętrze i weszła do sali konferencyjnej.

Rozmowa ustała, jak nożem uciął.

Toby rozejrzała się i wśród sześciu osób siedzących za stołem dostrzegła kilka jej przyjaznych: Paul Hawkins, Maudeen i Val. Usiadła obok Val, naprzeciwko Paula, który bez słowa skinął jej na powitanie. Jeśli już musiała na kogoś patrzeć, niech to przynajmniej będzie przystojny mężczyzna. Siedzącego przy drugim końcu stołu Careya ledwie omiotła wzrokiem, ale jego wrogą obecność trudno było ignorować. Carey, człowiek mały nie tylko wzrostem, próbował zrekompensować sobie niedostatki natury i powierzchowności sztywną postawą i groźnym, władczym spojrzeniem. Wyglądał jak mały, złośliwy chihuahua. W tej chwili patrzył na Toby.

Zignorowała go i przeniosła wzrok na Ellisa Corcorana, szefa personelu lekarsko-chirurgicznego. Nie znała go zbyt dobrze, chyba nikt z pracowników szpitala dobrze go nie znał. Trudno było znieść jego jankeski chłód i rezerwę. Rzadko kiedy ujawniał swe uczucia, teraz też miał kamienną twarz. Tak samo jak Ira Beckett, dyrektor administracyjny, który siedział, uciskając stołem swój pękaty brzuch. Milczenie się przeciągało, stawało się niezręczne. Toby poczuła, że spotniały jej dłonie; dyskretnie wytarła je o spodnie.

– Na czym to pani skończyła, pani Collins? – zapytał Ira Beckett.

Maudeen odchrząknęła.

– Próbowałam państwu wyjaśnić, że wszystko działo się jednocześnie. Reanimowaliśmy tę kobietę, wszyscy byliśmy zajęci. Uznaliśmy, że pan Slotkin jest stabilny, więc…

– Więc daliście sobie z nim spokój? – wtrącił Carey.

– Jak długo pozostawał bez opieki? – spytał Beckett. Maudeen zerknęła na Toby z błaganiem w oczach.

– Ostatnią osobą, która widziała pana Slotkina, byłam ja – powiedziała Toby. – Mogła być wtedy piąta, kwadrans po. Jego nieobecność zauważyłam kilka minut po szóstej.

– A więc zostawiła go pani bez opieki prawie na godzinę?

– Czekał na tomografię, wezwałyśmy już rentgenologa. Do jego przyjazdu nie mogłyśmy dla pana Slotkina nic zrobić. Wciąż nie wiemy, jak udało mu się wyjść z sali.

– Bo go nie pilnowałyście – mruknął Carey. – Nawet go nie unieruchomiłyście.

– Nieprawda! – wybuchnęła Val. – Był przywiązany do wózka!

– W takim razie drugi Houdini z niego. Ręce i nogi miał przywiązane, a zniknął jak kamfora. Chyba że ktoś zapomniał zapiąć pasy…

Pielęgniarki milczały z oczami wbitymi w stół.

– Pani doktor – odezwał się Beckett. – Powiedziała pani, że to pani była ostatnią osobą, która widziała pana Slotkina. Czy pasy były zapięte?

Toby głośno przełknęła ślinę.

– Nie wiem.

Siedzący naprzeciwko Paul zmarszczył brwi.

– Mówiłaś, że były.

– Bo tak myślałam. Po prostu założyłam, że były. Miałyśmy bardzo ciężki dyżur. A teraz… Teraz nie jestem tego pewna. Gdyby pasy były zapięte, nie mógłby uciec, to niemożliwe.

– W końcu zaczynamy podchodzić do tego uczciwie, to już coś – burknął Carey.

– Nigdy nie byłam nieuczciwa! – odwarknęła Toby. – Spartaczyłam sprawę, ale przynajmniej potrafię się do tego przyznać.

– Toby… – wtrącił Paul.

– Bywa tak, że wali się nam na głowę kilka ciężkich przypadków jednocześnie. Nie jesteśmy w stanie zapamiętać wszystkich szczegółów czegoś, co poszło źle!

– Widzisz, Paul? – rzucił Carey. – O tym właśnie mówię. Słyszę to cały czas. I zawsze chodzi o nocną zmianę.

– Ale tylko ty narzekasz – odciął się Paul.

– Mogę wymienić co najmniej sześciu lekarzy, którzy się z tym spotkali. Wzywają nas po nocy, żebyśmy przyjmowali do szpitala pacjentów, których wcale przyjmować nie trzeba. To kwestia rozsądku i właściwej diagnozy.

– O których pacjentach pan mówi? – spytała Toby.

– Nie mam przed sobą listy nazwisk.

– W takim razie zechce pan ją przynieść. Skoro próbuje pan podważać moje diagnozy, poproszę o szczegóły.

Corcoran westchnął.

– Odchodzimy od tematu.

– Wprost przeciwnie – zaoponował Carey. – Tematem jest kompetencja personelu izby przyjęć, podlegającej Paulowi. Czy wiecie, co się tam wtedy działo? Urządzili sobie przyjęcie urodzinowe! Wszedłem do pokoju po kubek kawy, a tam wszędzie serpentyny! I tort z wypalonymi świeczkami. I pewnie właśnie to było powodem zniknięcia pana Slotkina. Tak dobrze się bawili, że nie zawracali sobie głowy…

– Bredzi pan, doktorze – przerwała mu Toby.

– Zaprzeczy pani, że urządziliście sobie przyjęcie? – warknął Carey.

– Nie, ale urządziliśmy je przedtem i bynajmniej nie odciągnęło nas od pracy. Kiedy przywieziono pacjentkę z tamponadą, wszyscy zwijaliśmy się jak w ukropie. Ten przypadek wymagał pełnej koncentracji sił i uwagi.

– Mimo to ją również straciliście – wytknął Carey. Toby zaczerwieniła się, jakby ją spoliczkował. Ale najgorsze ze wszystkiego było to, że on miał rację. Pacjentka zeszła. Dyżur skończył się klęską, i to klęską publiczną. W trakcie monologu rozeźlonego Daniela Slotkina w poczekalni byli już nowi pacjenci. Potem przyjechała karetka z chorym, który skarżył się na bóle w klatce piersiowej, jeszcze trochę później przybyły dwa radiowozy z policjantami mającymi dopomóc w poszukiwaniu Harry’ego. Górę wzięło prawo fizyki i do zawsze uporządkowanej, regulaminowo zorganizowanej izby przyjęć wkradł się chaos.

Toby pochyliła się z rękami przyciśniętymi do stołu, ignorując Careya, a wbijając wzrok w Paula.

– Nie mieliśmy wsparcia chirurgicznego, a bez wsparcia chirurgicznego nie mieliśmy szans. Pacjentka z tamponadą powinna była trafić na urazówkę. Utrzymywaliśmy ją przy życiu, dopóki mogliśmy. Nasz cudowny doktor Carey też by jej nie uratował, a przynajmniej bardzo w to wątpię.

– Wezwaliście mnie stanowczo za późno – odparł Carey.

– Wezwaliśmy pana zaraz po jej zdiagnozowaniu.

– Jak długo to trwało?

– Kilka minut.

– Sanitariusze odnotowali, że przywieźli pacjentkę o piątej dwadzieścia. Zadzwoniliście do mnie dopiero o piątej czterdzieści pięć.

– Nie, dzwoniłyśmy znacznie wcześniej. – Spojrzała na Maudeen i Val, które energicznie kiwnęły głowami.

– W protokóle reanimacyjnym tego nie odnotowano – wytknął Carey.

– A kto miał wtedy czas na notowanie? Próbowaliśmy ratować jej życie!

– Proszę, bardzo państwa proszę – wtrącił się Corcoran. – To jest zebranie, a nie bijatyka. Musimy się naradzić, jak stawić czoło nowemu problemowi.

– Jakiemu problemowi? – spytała Toby. Wszyscy spojrzeli na nią, nie kryjąc zaskoczenia.

– Nie zdążyłem ci powiedzieć – wyjaśnił Paul. – Zresztą sam dowiedziałem się o tym przed chwilą. Niektóre gazety podchwyciły temat. „Zapomniany pacjent znika z izby przyjęć…” i tak dalej. Niedawno dzwonił tu jakiś pismak, wypytywał o szczegóły.

– Dlaczego się tym interesują? To takie ciekawe?

– Dla nich to mniej więcej to samo co chirurg, który amputuje zdrową nogę. Ludzie lubią czytać o błędach lekarzy.

– Ale kto im to podrzucił? – Popatrzyła po twarzach i napotkała wzrok Careya. Carey odwrócił głowę.

– Mogła ich zawiadomić rodzina Slotkina – spekulował Beckett. – Może przygotowują grunt pod przyszły proces. Naprawdę nie wiem, jakim cudem dziennikarze zawsze coś zwęszą.

– Fuszerki rzucają się w oczy – powiedział Carey spokojnie, acz jadowicie.

– Nie wszystkie. Swoje znakomicie pan ukrywa – wypaliła Toby.

– Jeszcze raz proszę państwa o spokój – przerwał im Corcoran. – Jeśli pacjent znajdzie się cały i zdrowy, nic nam nie grozi. Ale od chwili zniknięcia pana Slotkina minęły już dwa dni i z tego, co wiem, od tamtej pory nikt go nie widział. Pozostaje nam tylko żywić nadzieję, że się odnajdzie.

– Rano dzwonili do nas ci z prasy – powiedziała Maudeen. – I to dwukrotnie.

– Mam nadzieję, że nikt z nimi nie rozmawiał?

– Nie. Pielęgniarka odłożyła słuchawkę. Paul wybuchnął gorzkim śmiechem.

– Oto sposób na prasę!

– Jeżeli pan Slotkin się znajdzie – mówił dalej Corcoran – niewykluczone, że wyjdziemy z tego obronną ręką. Niestety, pacjenci z Alzheimerem potrafią przewędrować dziesiątki kilometrów…

– Pan Slotkin nie cierpi na chorobę Alzheimera – przerwała mu Toby. – Nie ma co do tego żadnej pewności.

– Twierdziła pani, że był zdezorientowany i rozkojarzony.

– Tak, ale nie wiem, z jakiego powodu. W trakcie badania nie znalazłam nic konkretnego. Krew miał dobrą. Niestety, nie zdążyliśmy go stomografować. Żałuję, że nie mogę przedstawić państwu pełnej diagnozy, gdyż nie byłam w stanie dokończyć badania. – Zamilkła. – Ale tak, w pewnej chwili pomyślałam, czy on nie ma udaru…

– Zauważyła pani coś?

– Tak, widziałam, jak drgała mu noga. Ale nie umiem powiedzieć, czy były to skurcze mimowolne, czy nie.

– O Boże… – Paul odchylił się ciężko na krześle. – Miejmy nadzieję, że pan Slotkin nie wędruje autostradą ani w pobliżu jakiegoś jeziora lub rzeki. Mógłby mieć kłopoty.

Corcoran kiwnął głową.

– My też.

Po naradzie Paul zaprosił Toby do szpitalnego barku. Była trzecia po południu, samoobsługowy bar zamknięto przed godziną, tak że pozostały im tylko automaty z krakersami, chipsami i nie kończącym się zapasem kawy kwaśnej jak akumulatorowy elektrolit. Sala była pusta i mogli usiąść gdziekolwiek by zechcieli, Paul jednak zaprowadził ją do stolika w kącie. Jak najdalej od drzwi, jak najdalej od ciekawskich uszu.

Usiadł, patrząc w bok.

– Nie jest mi łatwo – zagaił.

Wypiła łyk kawy i w skupieniu odstawiła filiżankę. Paul wpatrzył się w blat. W neutralne miejsce. Unikał jej wzroku, co było zupełnie do niego niepodobne. Pracowali razem od lat i zawiązała się między nimi otwarta, bezpośrednia przyjaźń. Jak to z przyjaźnią między kobietą a mężczyzną bywa, miała ona swoje drobne nieszczerości. Toby nigdy by się nie przyznała, że Paul szalenie się jej podoba. Niczemu by to nie służyło, poza tym za bardzo lubiła jego żonę, Elizabeth. Ale pod każdym innym względem mogli być ze sobą absolutnie szczerzy. Toteż bolało ją, że Paul gapi się teraz w stół – zwątpiła, czy może ufać mu jak dawniej.

– Cieszę się, że tam byłaś – powiedział. – Chciałem, żebyś zobaczyła, z kim muszę walczyć.

– Mówisz o Careyu?

– Nie tylko. Toby, zaproszono mnie na posiedzenie zarządu szpitala w przyszły czwartek. Wiem, że ta sprawa znowu wypłynie. Carey ma w zarządzie przyjaciół. I łaknie krwi.

– Poluje na mnie od miesięcy, od śmierci małego Freitasa.

– No i wreszcie znalazł na ciebie haka. Sprawa Slotkina trafiła do gazet. Carey się na ciebie poskarży, a zarząd chętnie go wysłucha.

– Uważasz, że ma podstawy się na mnie skarżyć?

– Toby, gdybym tak uważał, już dawno byś u mnie nie pracowała. Nie żartuję.

Toby westchnęła.

– Sęk w tym, że tę sprawę naprawdę zawaliłam. Nie mam pojęcia, jak Slotkin mógł uciec, skoro pasy były zapięte. Co znaczy, że chyba ich nie zapięłam. Naprawdę nie pamiętam… – Oczy piekły ją z niewyspania, w żołądku bulgotała kawa. Tracę pamięć, pomyślała. Czy to pierwsze symptomy Alzheimera? Czy to początek końca? – Ciągle myślę o swojej matce. I o tym, jak bym się czuła, gdyby to ona błąkała się po ulicach. Jak wściekałabym się na ludzi, którzy jej nie upilnowali. Nie zachowałam ostrożności i naraziłam na niebezpieczeństwo bezbronnego staruszka. Jego rodzina ma pełne prawo oskarżyć mnie o zaniedbanie obowiązków. Czekam, aż to zrobią.

Paul ciągle milczał, więc podniosła wzrok.

– Chyba najwyższy czas ci o tym powiedzieć – rzekł cicho.

– O czym?

– Dziś rano adwokaci rodziny Slotkina zażądali kopii rejestru pacjentów izby przyjęć.

Toby nie odpowiedziała. Bulgotanie w żołądku ustąpiło miejsca mdłościom.

– Co jeszcze nie znaczy, że cię oskarżą – dodał Paul. – Jedno jest pewne: Slotkinowie nie potrzebują pieniędzy. A okoliczności zaginięcia Harry’ego mogą okazać się dla nich zbyt krępujące, żeby je upubliczniać. Ojciec wędrujący nago po parku…

– Jeśli Harry nie żyje, oskarżą. – Ukryła twarz w dłoniach. – O Boże. To już drugie oskarżenie w ciągu trzech lat.

– Tamto było dęte. Wybroniłaś się po mistrzowsku.

– Tym razem się nie wybronię.

– Slotkin ma siedemdziesiąt dwa lata, dużo życia mu nie zostało. To może zmniejszyć wysokość odszkodowania.

– Siedemdziesiąt dwa lata? To jeszcze młodzieniaszek, może żyć i żyć!

– Stwierdziłaś, że był zdezorientowany, splątany. Jeśli znajdą jego zwłoki i wykażą, że cierpiał na śmiertelną chorobę, sąd spojrzy na ciebie przychylniej.

Toby potarła twarz.

– Sąd. To ostatnie miejsce, gdzie chciałabym skończyć.

– Będziemy się tym martwić, jeśli i kiedy zajdzie taka potrzeba. Teraz mamy na głowie inne sprawy. Wiemy już, że wiadomość o Harrym przedostała się do prasy, a prasa uwielbia makabryczne historyjki o lekarzach. Jeśli opinia publiczna zacznie wywierać presję na szpital, zarząd każe mi podjąć odpowiednie kroki. Zrobię wszystko, co możliwe, żeby cię chronić, Toby, ale ja też nie jestem niezastąpiony. – Milczał chwilę. – Mike Esterhaus zdążył już wyrazić zainteresowanie stanowiskiem kierownika izby.

– To byłaby tragedia.

– Wszystkim by potakiwał, nie walczyłby z nimi jak ja. Ilekroć próbują zredukować liczbę etatów pielęgniarek dyplomowanych, mam mord w oczach. Natomiast Mikę grzecznie przychyli się do wszystkich żądań.

Po raz pierwszy zaświtała jej w głowie myśl, że idąc na dno, pociąga za sobą Paula.

– Musimy wierzyć w jedno – powiedział – w to, że znajdą Slotkina. To załagodzi kryzys. Media stracą zainteresowanie sprawą, rodzina odstąpi od oskarżenia. Harry musi się znaleźć, cały i zdrowy.

– Co z każdą godziną jest coraz mniej prawdopodobne. Siedzieli w milczeniu nad stygnącą kawą. Sprawa Slotkina nadwerężyła ich przyjaźń. Dlatego lekarz nigdy nie powinien żenić się z lekarką – pomyślała Toby. Paul wróci wieczorem do Elizabeth, która nie ma nic wspólnego z medycyną. Nie dochodzi między nimi do napięć na tym tle, kolacji nie zepsuje im ani Doug Carey, ani perspektywa procesu sądowego, ani posiedzenie zarządu szpitala. Elizabeth pomoże mu o tym zapomnieć, przynajmniej na ten wieczór. A kto pomoże mnie?

Загрузка...