Rozdział 19

Cztery ulice dalej, w zaułku za hinduską restauracją, Molly Picker kuliła się w kartonowym pudle. Raz po raz dolatywały ją kuchenne zapachy, dziwne, korzenne zapachy, których nie rozpoznawała, a które sprawiały, że ślinka napływała jej do ust. Potem wiatr zmieniał kierunek i czuła smród odpadków rozkładających się w pobliskim pojemniku.

To ją mdliło, to skręcało z głodu. Skuliła się jeszcze bardziej. Pudło nasiąkało deszczem, zaczynało rozmakać, osiadając na jej ramionach jak opończa z mokrej papki.

Otworzyły się tylne drzwi restauracji i chodnik zalała struga światła. Molly zmrużyła oczy. Na ulicę wyszedł mężczyzna w turbanie. Dźwigał dwie torby z odpadkami. Otworzył pojemnik, wrzucił torby i odczekał, aż metalowa przykrywa zatrzaśnie się z hukiem.

Molly kichnęła!

Z nagłej ciszy wywnioskowała, że mężczyzna ją usłyszał. W otworze pudła ukazała się powoli jego sylwetka i przerażająco wielka głowa. On patrzył na nią, ona na niego.

– Jestem głodna – szepnęła Molly. Spojrzał w stronę kuchni.

– Zaczekaj – powiedział i zniknął za drzwiami.

Po chwili wrócił i podał jej ciepłe zawiniątko. Molly rozwinęła serwetki. W środku był chleb, pachnący i mięciutki jak puchowa poduszeczka.

– Teraz idź – powiedział bez złości w głosie. Nie, nie rozkazywał jej, zabrzmiało to raczej jak łagodna sugestia.

– Nie mam dokąd.

– Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił?

– Nie mam nikogo.

Spojrzał w niebo. Ulewa przeszła w drobną mżawkę i jego brązowa twarz lśniła od wilgoci.

– Nie mogę cię tam zabrać. Trzy ulice dalej jest kościół. Jak jest zimno, można się tam przespać.

– Kościół? Jaki?

Wzruszył ramionami, jakby chrześcijańskie kościoły niczym się od siebie nie różniły.

– Idź tamtą ulicą. Zobaczysz.

Molly wstała, drżąca i zesztywniała od siedzenia w pudle.

– Dziękuję – wyszeptała.

Nie odpowiedział. Nim zdążyła wyjść z zaułka, usłyszała trzask zamykanych drzwi.

Znowu zaczęło lać.

Szła w kierunku, który jej wskazał, pochłaniając po drodze chleb. Nigdy w życiu nie kosztowała tak pysznego chleba; zdawało się jej, że zajada chmurkę. Kiedyś – myślała – kiedyś mu się odwdzięczę za to, że był dla mnie taki miły. Nigdy nie zapominała ludzi, którzy byli dla niej mili, w głowie miała całą listę. Sprzedawczyni ze sklepu z alkoholem, która dała jej hot doga z poprzedniego dnia. Mężczyzna w turbanie. I doktor Harper. Nie mieli najmniejszego powodu, żeby odnosić się z sympatią do Molly Picker, ale tak właśnie postąpili. Jej osobiści święci. Jej aniołowie.

Pomyślała sobie, że dobrze by było mieć kiedyś dużo pieniędzy. Włożyć do koperty plik banknotów i dać go mężczyźnie w turbanie. Pewnie będzie już stary… Do koperty dołączy karteczkę: „Dziękuję za chleb”. Oczywiście nie będzie jej pamiętał. Ale ona go nie zapomni.

Nie, ja nigdy nie zapominam.

Przystanęła, spoglądając przez deszcz na gmach po drugiej stronie ulicy. Pod wielkim białym krzyżem widniał napis: „Schronisko misyjne. Witajcie”. Nad drzwiami świeciło się światło, ciepłe i zapraszające.

Widok jaśniejącej w deszczu lampki, która wzywała do wyjścia z mroku, na chwilę ją zahipnotyzował, a kiedy zeszła z krawężnika i ruszyła w tamtą stronę, ogarnęło ją dziwne uczucie szczęścia.

– Molly?

Zamarła. Spanikowana rzuciła okiem w kierunku, skąd usłyszała głos. Był to głos kobiety, dochodził z furgonetki parkującej przy kościele.

– Molly Picker? Chcę ci pomóc.

Molly postąpiła krok do tyłu, szykując się do ucieczki.

– Chodź. Zabiorę cię tam, gdzie jest ciepło. Gdzie jest bezpiecznie. Nie wsiądziesz?

Molly pokręciła głową i zaczęła się powoli cofać. Nie spuszczała wzroku z kobiety w furgonetce, była tak skupiona, że nie usłyszała kroków za plecami.

Ręka na ustach zdławiła krzyk i odchyliła do tyłu głowę z taką siłą, że omal nie skręciła jej karku. Molly poczuła znajomy zapach, mdłosłodki zapach płynu po goleniu. Romy.

– Zgadnij, kto to, Molly Dolly – mruknął. – Uganiam się, kurwa, za tobą całe popołudnie.

Choć szarpała się i wiła, powlókł ją przez ulicę. Drzwi furgonetki rozsunęły się, czyjeś ręce wciągnęły ją do środka, cisnęły na podłogę i sprawnie skrępowały samoprzylepną taśmą.

Furgonetka ruszyła z piskiem opon. Gdy przejeżdżali pod latarnią, przed oczyma Molly mignęła kobieta siedząca tuż przy niej – niska kobieta o żywych oczach i czarnych, krótko przyciętych włosach. Położyła rękę na wydatnym brzuchu Molly i z wyraźnym ukontentowaniem cicho westchnęła, a na jej ustach zagościł trupi uśmiech.


– Wracamy – rzekł Dvorak. – Nie znajdziemy jej.

Krążyli po mieście od godziny, co najmniej dwa razy przeszukali każdą ulicę w sąsiedztwie szpitala. Teraz siedzieli w samochodzie, zbyt znużeni, żeby rozmawiać. Szyby zaparowały od ich oddechów. Deszcz przestał w końcu padać i na jezdni lśniły kałuże. Mam nadzieje, że Molly jest bezpieczna – myślała Toby. Mam nadzieję, że dotarła gdzieś, gdzie jest ciepło i sucho.

– Zna ulicę – powiedział Dvorak – poradzi sobie. Na pewno już znalazła jakieś schronienie.

Ścisnął rękę Toby. Patrzyli na siebie w ciemności, zmęczeni, lecz nieskorzy do rozstania.

Dvorak nachylił się, musnął wargami jej wargi, ale w tym samym momencie zapiszczał pager.

– Może to coś o Molly – powiedziała.

Podniósł słuchawkę. Po chwili odłożył ją ze smutnym westchnieniem.

– To nie o Molly. Ale nasz wieczór dobiegł końca.

– Wzywają cię?

– Niestety. Możesz mnie podrzucić? To niedaleko stąd.

– A twój samochód?

– Zabiorę się furgonetką z kostnicy.

Uruchomiła silnik. Pojechali na północ, w kierunku Chinatown, mokrym asfaltem, w którym odbijały się migotliwe refleksy różnokolorowych świateł.

– To tam, przed nami.

Dostrzegła trzy radiowozy bostońskiej policji. Z włączonymi „kogutami” na dachu, parkowały jak popadnie przed chińską restauracją. W Knapp Street wjeżdżała tyłem biała furgonetka z napisem: Urząd Głównego Anatomopatologa Wspólnoty Massachusetts.

Toby przystanęła za jednym z radiowozów i Dvorak wysiadł.

– Zadzwonisz do mnie, jeśli dowiesz się czegoś o Molly? – spytała.

– Zadzwonię.

Uśmiechnął się, pomachał jej na do widzenia i ruszył w stronę miejsca ogrodzonego żółtą taśmą. Stojący w pobliżu policjant rozpoznał go i bez słowa przepuścił.

Toby położyła rękę na dźwigni zmiany biegów, lecz zamiast wrzucić jedynkę i odjechać, siedziała chwilę, obserwując tłum ludzi na ulicy. Gapiów nie brakowało nawet o północy. Panowała wśród nich dziwnie frywolna atmosfera: dwaj mężczyźni przybijali „piątkę”, kobiety się śmiały… Tylko policjanci mieli posępne miny.

Dvorak stał tuż za taśmą i rozmawiał z jakimś cywilem. Pewnie z detektywem. Mężczyzna wskazał ręką pobliski zaułek i nie przestając mówić, kartkował notatnik. Dvorak kiwał głową i rozglądał się po jezdni. Detektyw musiał powiedzieć coś, co go zaskoczyło, ponieważ zdziwiony podniósł wzrok i zauważył, że Toby jeszcze nie odjechała. Bez słowa wyjaśnienia przerwał rozmowę i schyliwszy się, przeszedł pod taśmą. Opuściła szybę.

– Chciałam tylko popatrzeć – wyjaśniła. – Wygląda na to, że jestem niezdrowo wścibska, tak jak oni. Dziwny tłum. Dziwni ludzie.

– Tak, zawsze są dziwni.

– Co tam się stało? Nachylił się do okna.

– Znaleźli zwłoki mężczyzny – powiedział cicho. – Według dokumentów nazywał się Romulus Bell.

Patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem.

– Znany był pod imieniem Romy – dodał Dvorak. – To alfons Molly Picker.

Zwłoki leżały na chodniku, prawie niewidoczne za niebieskim taurusem. Lewa ręka była podkurczona i przygnieciona ciałem, prawa wyprostowana, jakby wskazywała restaurację na końcu uliczki. Klasyczna egzekucja – skonstatował Dvorak, patrząc na ranę wlotową w lewej skroni ofiary.

– Nie ma żadnych świadków – powiedział detektyw Scarpino.

Wkrótce przechodził na emeryturę i słynął z tego, że nosił źle dopasowane peruki. Tego wieczoru musiał się bardzo spieszyć, ponieważ nałożył tupecik tyłem na przód.

– Zwłoki odkryto koło wpół do jedenastej. Znalazła je para wychodząca z restauracji. To ich wóz. – Wskazał niebieskiego taurusa. – O dziesiątej jeden z lokatorów z góry wyszedł wyrzucić śmieci i niczego nie zauważył, więc musieli go skasować po dziesiątej. W portfelu znaleźliśmy dokumenty. Jeden z naszych zna to nazwisko. Wczoraj ten facet z nim rozmawiał, wypytywał go o dziewczynę, której pan szuka.

– O dziewiątej Bella widziano w szpitalu miejskim.

– Kto go widział?

– Ta dziewczyna, Molly Picker. Był u niej w pokoju. – Dvorak nałożył lateksowe rękawiczki i pochylił się, żeby obejrzeć zwłoki. Bell był szczupłym trzydziestoparoletnim mężczyzną o prostych, czarnych włosach, wypomadowanych na sztywno we fryzurę a la Elvis. Skórę miał jeszcze ciepłą, wyprostowana ręka była opalona i muskularna.

– Przepraszam, że to mówię, ale to chyba nie wypada.

– Co nie wypada?

– Że pan z nią tak jeździ.

Dvorak wyprostował się i zmrużył oczy.

– Słucham?

– Toczy się przeciwko niej śledztwo. Z tego, co mówią, jej matka nie przeżyje.

– Co jeszcze mówią?

Scarpino zerknął na tłum gapiów.

– Że Alpren poluje na nowe dowody. Jego ludzie sprawdzają apteki, zwęszyli coś konkretnego. Jeśli matka umrze, lekarkę oskarżą o zabójstwo, co postawi pana w jeszcze niezręczniejszej sytuacji. Ona i pan razem na miejscu przestępstwa…

Rozwścieczony Dvorak ściągnął rękawiczki. Spędzili razem wiele godzin i wątpił, czy Toby jest w stanie kogokolwiek skrzywdzić, nie wspominając już o swojej matce.

– Cholera jasna – rzucił Scarpino. – Reporterzy. Znają pana, a niedługo poznają twarz tej Harper. Przypomną sobie, że widzieli was razem, no i puf! Wylądujecie na pierwszych stronach gazet.

Ma rację – pomyślał Dvorak. Co jeszcze bardziej go rozzłościło.

– To po prostu nie uchodzi – dodał Scarpino, podkreślając każde słowo.

– Nie oskarżono jej o żadne przestępstwo.

– Jeszcze nie. Ale niech pan pogada z Alprenem.

– Moglibyśmy przejść do rzeczy?

– Tak, jasne. – Scarpino obrzucił trupa zdegustowanym spojrzeniem. – Ot, pomyślałem sobie tylko, że dam panu małą radę. Po cholerę panu takie kłopoty? Kobieta, która bije własną matkę…

– Scarpino, zrób mi przysługę, co?

– Hę?

– Zamknij mordę i pilnuj swego nosa.


Tej nocy spała w łóżku Ellen. Wróciwszy z krzykliwego Chinatown, wchodziła do domu jak do pustego grobowca. Czuła się zamknięta. Pogrzebana.

W sypialni włączyła radio, złapała nocny program z muzyką klasyczną i podkręciła głośność, ponieważ chciała wziąć prysznic. Rozpaczliwie potrzebowała muzyki, ludzkich głosów – czegokolwiek.

Zanim wyszła z łazienki, wycierając ręcznikiem mokre włosy, radiostacja przestała nadawać – głośnik syczał tylko i potrzaskiwał. Wyłączyła radio. W nagłej ciszy nieobecność matki doskwierała jak fizyczny ból.

Poszła do jej pokoju.

Nie zapaliła światła, po prostu stała w ciemności, wdychając zapach Ellen, słodkawy jak kwiaty, które tak ukochała. Jak róże i lawenda.

Otworzyła szafę i dotknęła pierwszej z brzegu sukienki na wieszaku. Rozpoznała ją dotykiem: był to letni lniany kostium, bardzo stary, pamiętała, że matka miała go na sobie w dniu, kiedy Vickie kończyła college. No i proszę, wisiał między sukienkami, które Ellen gromadziła z upływem lat. Kiedy ostatni raz zabrałam cię na zakupy? Nie pamiętam. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz kupiłam ci sukienkę…

Zamknęła szafę i usiadła na łóżku. Przed kilkoma dniami zmieniła bieliznę pościelową w nadziei, że matka jednak wróci. Teraz tego żałowała, bo zmieniając pościel, prawie całkiem zabiła jej zapach i łóżko pachniało teraz pralnianym mydłem. Położyła się, rozmyślając o tych wszystkich nocach, jakie Ellen w nim spędziła. Zastanawiając się, czy w powietrzu nie przetrwał cień jej obecności.

Zamknęła oczy, głęboko odetchnęła. I usnęła.

O ósmej rano zbudził ją telefon od Vickie. Zanim zwlokła się z łóżka, zanim dotarła do swego pokoju i podniosła słuchawkę, zdążyła naliczyć osiem sygnałów. Nieprzytomna z rozespania, nie potrafiła zrozumieć, o co siostrze chodzi.

– Trzeba podjąć decyzję, ale sama tego nie zrobię. To za dużo jak na mnie.

– Jaką decyzję?

– Chodzi o respirator mamy. – Vickie odchrząknęła. – Chcą go wyłączyć.

Toby momentalnie oprzytomniała.

– Nie. Nie…

– Znowu zrobili jej EEG i mówią, że…

– Już tam jadę. Niech niczego nie dotykają. Słyszysz, Vickie? Nie pozwól im niczego dotknąć!

Czterdzieści minut później była już na OIOM-ie. W boksie Ellen stała Vickie i doktor Steinglass. Toby ruszyła prosto do łóżka, nachyliła się i szepnęła:

– Już jestem, mamo. Już jestem przy tobie.

– Rano zrobiliśmy EEG – powiedział Steinglass. – Brak aktywności mózgu. Ten nowy krwotok miał katastrofalne skutki. Twoja matka nie jest w stanie sama oddychać, nie jest w stanie…

– Nie powinniśmy o tym rozmawiać przy jej łóżku – przerwała mu Toby.

– Wiem, że trudno się z tym pogodzić, ale zapewniam cię, Toby, że ona nas nie rozumie.

– Nie chcę o tym rozmawiać. Nie tutaj. – Wyszła z boksu. Usiedli przy stole w małej sali konferencyjnej, Toby posępna i milcząca, Vickie bliska łez. Doktor Steinglass, którego Toby uważała za fachowca kompetentnego, lecz powściągliwego, czuł się nieswojo w roli specjalisty od rodzinnych kryzysów.

– Przykro mi, że poruszam ten temat – zagaił – ale musimy o tym porozmawiać. Minęły cztery dni. Od czterech dni nie ma żadnej poprawy. Badania EEG wykazują całkowity brak aktywności mózgu. Krwotok był bardzo rozległy, mózg przestał pracować. Respirator tylko to… przedłuża. – Urwał. – Moim zdaniem to najlepsze, co możemy zrobić.

Vickie popatrzyła na siostrę i znów przeniosła wzrok na Steinglassa.

– Skoro uważa pan, że nie ma żadnej nadziei…

– Doktor Steinglass tego nie wie – powiedziała Toby. – Nikt tego nie wie.

– Ale ona cierpi – szepnęła Vickie. – Ta rurka w jej gardle, te wszystkie igły…

– Nie chcę, żeby ją odłączyli. Jeszcze nie.

– Myślę tylko o tym, czego pragnęłaby mama.

– To nie ty decydujesz. To nie ty się nią opiekowałaś. Vickie z urazą w oczach skuliła się na krześle.

Toby ukryła twarz w dłoniach.

– O Boże, przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć.

– Myślę, że chciałaś. – Vickie wstała. – Dobrze. Skoro uważasz, że tylko ty jedna ją kochasz, zdecyduj sama. – I wyszła z sali.

Chwilę później wyszedł też Steinglass.

Toby siedziała z pochyloną głową, dygocząc ze złości i odrazy do samej siebie. Była wściekła. Na siebie. Na kobietę, która podszyła się pod Jane Nolan. Gdybym tylko mogła cię dopaść – myślała. – Gdybym tylko mogła zostać z tobą sam na sam, chociaż przez chwilę…

Ale tego popołudnia wypaliła się w niej cała złość, zużył się cały zapas adrenaliny. Nie miała siły, żeby zadzwonić do Dvoraka, nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Odchyliła się na krześle przy łóżku Ellen i zamknęła oczy, mimo to nie zdołała odsunąć od siebie obrazu leżącej przed nią matki. Z każdym sapnięciem miechów respiratora wyobrażała sobie, jak unosi się jej klatka piersiowa. Jak płuca wypełniają się powietrzem. Krew wzbogacona tlenem płynie z pęcherzyków płucnych do serca, a potem do mózgu, gdzie krąży bezużyteczna już i niepotrzebna.

Ktoś wszedł do boksu. Otworzyła oczy. Przy łóżku stał doktor Steinglass.

– Toby – szepnął. – Wiem, że ci ciężko, ale musimy podjąć decyzję.

– Nie jestem gotowa.

– Mamy trudną sytuację. Wszystkie łóżka są zajęte. Jeśli trafi się jakiś zawałowiec, będziemy potrzebowali miejsca. – Umilkł. – Nie odłączymy jej, dopóki nie zdecydujesz. Ale wczuj się w nasze położenie.

Toby się nie odezwała. Patrzyła na Ellen, myśląc:

– Jaka ona jest krucha. Z każdym dniem kurczy się i maleje.

– Toby?

Drgnęła.

– Daj mi trochę więcej czasu. Muszę mieć pewność.

– Przyślę tu neurologa, porozmawiaj z nim.

– Nie mam ochoty wysłuchiwać kolejnej diagnozy.

– Może jednak powinnaś. Może…

– Proszę, daj mi wreszcie święty spokój!

Zaskoczony złością w jej głosie, Steinglass cofnął się o krok. Zza drzwi boksu przyglądały się im pielęgniarki.

– Przepraszam – szepnęła. – Daj mi trochę czasu. Muszę mieć trochę czasu. Tylko jeden dzień. Wzięła torebkę i wyszła, zdając sobie sprawę, że pielęgniarki nie spuszczają jej z oka.

Dokąd teraz? – pomyślała, wchodząc do windy. Jak tu walczyć, gdy atakują mnie ze wszystkich stron?

Przeciwnikowi wyrosło zbyt wiele macek. Alpren. Jane Nolan. Jej stara nemezys: Doug Carey.

I Wallenberg. Najpierw postawiła go w niezręcznej sytuacji, domagając się autopsji. Potem nastręczyła mu kłopotów, wypytując o tych dwóch pacjentów z CJD. Przysporzyła sobie kolejnego wroga, to oczywiste, o ile jednak wiedziała, nie doznał przez nią poważniejszej krzywdy.

Dlaczego w takim razie ci z Brant Hill tak bardzo chcą mnie zdyskredytować? Co próbują ukryć?

Winda zatrzymała się na pierwszym piętrze – wsiadło dwóch pracowników z administracji, którzy właśnie szli do domu. Toby spojrzała na zegarek. Minęła piąta, zaczął się weekend. Popatrzyła w głąb holu, gdzie mieściły się jednostki administracyjne Springer Hospital, i nagle zaświtała jej w głowie pewna myśl.

Szybko przecisnęła się przez drzwi windy i poszła do szpitalnej biblioteki medycznej. Była jeszcze otwarta, choć zdążyła już opustoszeć. Toby włączyła komputer.

Na ekranie ukazało się menu programów naukowo-informacyjnych.

W rubryce „Nazwisko autora” wystukała „Wallenberg, Carl”.

Komputer wyświetlił listę pięciu artykułów, poczynając od najnowszego. Ukazał się on przed trzema laty w „Celi Transplant” i był opatrzony tytułem: Tworzenie się naczyń krwionośnych po przeszczepie komórek nerwowych u szczurów. Współautorami opracowania byli lekarz medycyny Gideon Yarborough i doktor medycyny Monika Trammell.

Już miała przejść do następnego artykułu, gdy zatrzymawszy wzrok na nazwisku Gideona Yarborougha, przypomniała sobie wysokiego łysielca z pogrzebu Robbiego, elegancko ubranego mężczyznę, który próbował interweniować, gdy pokłóciła się z Wallenbergiem. Wallenberg zwracał się do niego po imieniu: Gideon.

Podeszła do katalogu i zdjęła z półki Spis lekarzy specjalistów. Jego nazwisko figurowało w dziale chirurgów.

Yarborough, Gideon. Neurochirurg.

Biologia w Dartmouth. Medycyna na Uniwersytecie Yale.

Rezydentura: Hartford Hospital, chirurgia. Peter Bent Brigham, neurochirurgia. Egzamin specjalizacyjny w 1988 r.

Studia podyplomowe: Geriatryczny Instytut Naukowy Rosslyn w Greenwich, Connecticut.

Aktualne miejsce pracy: zrzeszenie chirurgów „Howarth i Spółka” w Wellesley, Massachusetts.

Geriatryczny Instytut Naukowy Rosslyn: Rosslyn Institute. Ten sam, w którym kiedyś pracował Wallenberg. Według słów Robbiego Brace’a odszedł stamtąd z kolegą po awanturze o kobietę. Romantyczny trójkąt.

Czyżby tym kolegą był… Yarborough?

Zaniosła spis do komputera i tym razem wystukała na klawiaturze nazwisko Yarborougha.

Na ekranie ukazały się tytuły kilkunastu artykułów, między innymi tego z „Celi Transplant”. Podświetliła tytuł pierwszego, wcisnęła „Enter” i przeczytała zamieszczony fragment. Opisywał eksperymenty z wykorzystaniem tkanki mózgowej szczurzych płodów, rozdrobnionej na pojedyncze komórki trypsyną i wstrzykniętej do mózgu dorosłych osobników. Wprowadzone komórki rozwijały się w nowym środowisku doskonale, tworząc efektywne kolonie otoczone nowo powstałymi naczyniami krwionośnymi.

Toby przeszedł zimny dreszcz.

Kliknęła myszką. Artykuł opublikowany w „Journal of Experimental Neurobiology” – nazwiska współautorów nic jej nie mówiły – nosił tytuł Morfologiczno-czynnościowa integracja przeszczepów tkanki mózgowej płodu u szczurów. Fragmentu nie zamieszczono.

Przewinęła ekran, wyświetlając tytuły pozostałych artykułów:

Mechanizmy przyswajania wszczepionych komórek płodu przez mózg biorcy u szczurów.

Opcjonalna faza ciąży do pobierania komórek mózgowych u szczurzych płodów.

Kriogeniczne przechowywanie przeszczepów z tkanki mózgowej szczurzych płodów.

Ten ostatni artykuł zilustrowano krótkim fragmentem:

Po dziewięćdziesięciu dniach przetrzymywania w płynnym azocie komórki śródmózgowia szczurzych płodów wykazywały znaczny spadek współczynnika przeżywalności w porównaniu z komórkami świeżymi. Do osiągnięcia przeżywalności optymalnej konieczny jest natychmiastowy przeszczep komórek świeżo pobranych.

Utkwiła wzrok w drugiej części ostatniego zdania: „natychmiastowy przeszczep komórek świeżo pobranych…”

Poczuła, jak jeżą się jej drobne włoski na karku.

Przeszła do artykułu najnowszego. Yarborough napisał go przed trzema laty i zatytułował: Wszczepianie móżdżku płodu do mózgu małp starszych: przedłużanie naturalnego okresu życia. Współautorami byli Carl Wallenberg i Monika Trammell.

To ostatni artykuł, jaki opublikowali; potem Wallenberg i jego koledzy po fachu opuścili Rosslyn. Czyżby zmusił ich do tego kontrowersyjny temat badań?

Podeszła do telefonu. Gdy wybierała domowy numer Dvoraka, łomotało jej serce. Nikt nie podnosił słuchawki. Toby rzuciła okiem na ścienny zegar. Za kwadrans szósta. Włączyła się automatyczna sekretarka: „Mówi Dan. Proszę zostawić swoje nazwisko i numer telefonu”.

– Podnieś słuchawkę, Dan. Proszę cię, podnieś słuchawkę… – Urwała z nadzieją, że zaraz usłyszy jego głos, lecz Dvorak się nie odezwał. – Dan, jestem w bibliotece medycznej Springer Hospital, wewnętrzny dwieście pięćdziesiąt siedem. Mają tu w komputerze coś, co powinieneś zobaczyć. Proszę, bardzo cię proszę, żebyś natychmiast oddzwonił…

Otworzyły się drzwi.

Do biblioteki zajrzał nocny strażnik. Był równie zaskoczony jej widokiem, jak ona widokiem jego.

– Już zamykamy, proszę pani.

– Ale ja… rozmawiam.

– Może pani dokończyć. Zaczekam.

Sfrustrowana odłożyła słuchawkę i wyszła z biblioteki. Dopiero w pobliżu klatki schodowej przypomniała sobie, że nie wyłączyła komputera.

Wsiadła do samochodu i zadzwoniła do urzędu anatomopatologa stanowego. Wystukała numer bezpośredni, ale i tam odpowiedziała jej automatyczna sekretarka. Przerwała połączenie, nie zostawiając żadnej wiadomości.

Gwałtownie przekręciła kluczyk w stacyjce i wyjechała z parkingu. Odruchowo skierowała się do domu, nie przestając myśleć o tym, co przeczytała w bibliotece. Przeszczepy mózgowe. Mózgowe komórki płodów. Przedłużenie naturalnego okresu życia.

A więc nad tym Wallenberg pracował w Rosslyn. Jego wspólnikiem był Gideon Yarborough, neurochirurg praktykujący w Wellesley…

Skręciła, zajechała na stację benzynową, wbiegła do środka i poprosiła kasjera o książkę telefoniczną Wellesley.

W dziale „Lekarze” znalazła to, czego szukała:

Zrzeszenie chirurgów „Howarth i Spółka”

Specjaliści. 1388 Eisley Street Howarth. Pamiętała to nazwisko z karty choroby Harry’ego Slotkina. Widzieli je z Robbiem na liście zleceń.

„5 mg valium przedoperacyjnie. Transport do zrzeszenia chirurgów «Howarth i Spółka»„.

Wsiadła do samochodu i pojechała do Wellesley.

Jeszcze zanim dotarła na miejsce, wszystko zaczęło się układać w logiczną całość i nabierać koszmarnego sensu.

Zaparkowała po drugiej stronie ulicy i spojrzała w mrok. Piętrowy, nie rzucający się w oczy budynek naprzeciwko otaczały gęste krzewy, podobnie jak niewielki, opustoszały parking przed wejściem. Okna na górze były ciemne. W recepcji paliło się światło, ale nie było tam widać żadnego ruchu.

Wysiadła z samochodu, przeszła przez ulicę i zatrzymała się przy drzwiach. Były zamknięte. Na szybie widniały nazwiska lekarzy:

Dr med. Merle Lamm – ginekolog położnik

Dr med. Lawrence Remington – chirurg

Dr med. Gideon Yarborough – neurochirurg.

To ciekawe – pomyślała. Harry’ego Slotkina przewieziono tu z Brant Hill ze zniekształconą przegrodą nosową. Żaden z lekarzy nie był specjalistą od uszu, nosa ani gardła.

W głębi budynku jękliwie buczało jakieś urządzenie. Piec? Generator? Nie mogła tego odgłosu rozpoznać.

Podeszła do okna, lecz przesłaniały je gęste krzewy. Buczenie raptem ustało i wokół zaległa głucha cisza. Toby skręciła za róg. Za budynkiem znajdował się mały, wyłożony kostką parking. Stały tam trzy samochody.

Wśród nich granatowy saab. Saab Jane Nolan.

Tylne drzwi budynku też były zamknięte.

Toby wróciła do samochodu, chwyciła telefon i ponownie wybrała służbowy numer Dvoraka. Nie spodziewała się, że odpowie, więc aż drgnęła na dźwięk szorstkiego „Halo?”

– Dan, wiem, co robi Wallenberg – bełkotała gorączkowo. – Wiem, w jaki sposób zarażają się jego pacjenci…

– Toby, posłuchaj: musisz natychmiast zadzwonić do adwokata.

– Nie wstrzykują im żadnych hormonów. Wszczepiają im komórki móżdżkowe płodów! Ale coś poszło nie tak i zarazili ich CJD. Teraz próbują to zatuszować, ukryć, zanim sprawa się wyda…

– Posłuchaj mnie, Toby! Masz poważne kłopoty.

– Co?

– Przed chwilą rozmawiałem z Alprenem. – Zamilkł i cicho dodał: – Chcą cię aresztować. Wystawili nakaz.

Toby milczała. Patrzyła na budynek po drugiej stronie ulicy i milczała. Znów mnie wyprzedzili. O krok. Zawsze są o krok przede mną.

– Powiem ci, co musisz zrobić – mówił Dvorak. – Zadzwoń do adwokata. Poproś go, żeby poszedł z tobą na posterunek przy Berkley Street. Przenieśli tam twoją sprawę.

– Dlaczego?

– Ponieważ… Ze względu na stan twojej matki.

– Ponieważ chcą mnie oskarżyć o zabójstwo. Tak, wkrótce oskarżą mnie o zabójstwo.

– Nie dopuść do tego, żeby Alpren aresztował cię w domu. Ci z prasy rzucą się na ciebie jak stado sępów. Zgłoś się dobrowolnie i najszybciej, jak tylko możesz.

– Dlaczego wystawili nakaz? Dlaczego akurat teraz?

– Znaleźli nowe dowody.

– Jakie dowody?

– Toby, po prostu zgłoś się na posterunek. Możemy się przedtem spotkać, pojedziemy razem.

– Nigdzie nie pojadę, dopóki nie dowiem się, co to za dowody. Dvorak wahał się chwilę.

– Farmaceuta z apteki w pobliżu twego domu twierdzi, że wypisywał zlecenie dla twojej matki. Na sześćdziesiąt tabletek coumadinu. Mówi, że przedyktowałaś receptę telefonicznie.

– To kłamstwo.

– Powtarzam ci tylko to, co powiedział.

– Skąd wie, że to ja dzwoniłam? Ktoś mógł podać się za mnie, na przykład Jane. Na pewno by się nie zorientował.

– Toby, wszystko spokojnie wyjaśnimy, obiecuję. Ale teraz najlepiej będzie, jeśli zgłosisz się na posterunek. Dobrowolnie i niezwłocznie.

– No i co? Zamkną mnie tam na noc?

– Jeśli nie przyjedziesz, mogą cię zamknąć na wiele miesięcy.

– Nie zrobiłam matce żadnej krzywdy.

– W takim razie przyjedź i osobiście powiedz to Alprenowi. Im dłużej będziesz zwlekała, tym większe ściągniesz na siebie podejrzenia. Będę przy tobie. Proszę cię, Toby, przyjedź.

Była zbyt zdruzgotana, żeby móc cokolwiek powiedzieć. Zbyt zmęczona, żeby myśleć o tym, co powinna teraz zrobić. Zadzwonić do adwokata. Zawiadomić Vickie. Zlecić spłatę rachunków, załatwić opiekę nad domem, prosić kogoś o odebranie samochodu. No i pieniądze. Będzie musiała przelać pieniądze z konta emerytalnego. Adwokaci kosztują…

– Toby, rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Tak – szepnęła.

– Już wychodzę z biura. Gdzie chcesz się ze mną spotkać?

– Na posterunku. Powiedz Alprenowi, że się zgłoszę. Powiedz mu, żeby nie wysyłał nikogo do mnie do domu.

– Czego tylko sobie życzysz. Będę na ciebie czekał.

Przerwała połączenie. Palce zdrętwiały jej od ściskania słuchawki. No i tak – myślała. Dopiero teraz rozpęta się prawdziwa burza. Siedziała, wyobrażając sobie koszmar, jaki wkrótce się zacznie. Odciski palców. Zdjęcia do kartoteki. Reporterzy. Gdyby tylko mogła gdzieś się ukryć, żeby zebrać siły. Choć na trochę, choć na krótką chwilę. Nie było na to czasu. Już na nią czekali.

Ścisnęła palcami kluczyk w stacyjce, gdy zauważyła nagły błysk reflektorów. Spojrzała w bok i dostrzegła wyjeżdżający zza budynku granatowy saab Jane Nolan.

Nim zdołała zawrócić, saab już zniknął za rogiem ulicy. Nie chcąc go zgubić, rozgorączkowana szybko skręciła za nim i dostrzegła w mroku jego tylne światła. Natychmiast zwolniła, zwiększyła odległość o tyle, by pozostając w zasięgu wzroku, wóz nie zniknął jej z oczu. Na skrzyżowaniu saab skręcił w lewo.

Kilka sekund później skręciła tam również Toby.

Saab jechał na zachód, zagłębiając się w labirynt krętych ulic bardziej eleganckiej części Wellesley. Ale to nie Jane go prowadziła. Ilekroć z naprzeciwka nadjeżdżał samochód, w blasku reflektorów Toby widziała zarys głowy jakiegoś mężczyzny. Była całkowicie skupiona na tylnych światłach wozu, okolicę obserwowała jedynie kątem oka, wychwytując migające za oknem samochodu żelazne bramy, wysokie żywopłoty i światła w oknach dużych domów. Saab przyśpieszył, zaczął znikać w mroku nocy. Z przecznicy wyjechała ciężarówka i wepchnęła się przed nią.

Rozsierdzona Toby grzmotnęła pięścią w klakson.

Ciężarówka zwolniła i zjechała w prawo. Toby śmignęła obok.

Jezdnia przed nią była pusta.

Spojrzała w lewo, w prawo, wbiła wzrok w ciemność i raptem dostrzegła oddalające się światła saaba: skręcił w prywatną drogę i przejeżdżał między gęsto rosnącymi drzewami.

Wdepnęła pedał hamulca i błyskawicznie skręciła za saabem. Z głucho tłukącym się sercem zatrzymała wóz, by wyciszyć nerwy i tętno. Czerwone światełka zniknęły za drzewami, ale już się tym nie przejmowała: wszystko wskazywało, że z posiadłości wyjeżdża się tą samą drogą.

Przy wjeździe stała skrzynka pocztowa z uniesioną chorągiewką. Toby wysiadła i zajrzała do środka. Leżały tam dwie koperty, opłata za wywóz śmieci. Rzuciła okiem na adres nadawcy: Trammell.

Usiadła za kierownicą i wzięła głęboki oddech. Zgasiła reflektory i na światłach pozycyjnych ruszyła powoli przed siebie. Droga wiła się między drzewami, prowadziła w dół łagodnym zboczem. Toby nie zdejmowała stopy z hamulca, tak że samochód pełznął na ostrych, ledwo widocznych zakrętach. Trakt meandrował bez końca między drzewami i kępami krzewów. Nie widziała, gdzie i czym się kończy, od czasu do czasu dostrzegała tylko mignięcie świateł między gałęziami. Wprost do wilczego gniazda – pomyślała – wprost do jaskini lwa. Mimo to nie zawróciła. Popychały ją naprzód ból i wściekłość, które wzbierały w niej od kilku tygodni. Śmierć Robbiego. Śmierć Ellen, bo nie ulegało wątpliwości, że matka wkrótce umrze. „Niech pani nie będzie głupia” – szydził Wallenberg.

Nie jestem głupia. To moje życie. To, co z niego zostało.

Droga przechodziła w szeroki podjazd. Toby skręciła na zasłane igliwiem pobocze i wyłączyła silnik.

W ciemnościach majaczył zarys wielkiego domu. W oknach na górze paliło się światło. W jednym z nich dostrzegła sylwetkę kobiety, która chodziła nerwowo tam i z powrotem. Rozpoznała jej profil.

Jane. Czyżby tu mieszkała?

Powiodła wzrokiem po linii masywnego dachu, przesłaniającego połowę gwiazd na niebie. Doliczyła się czterech kominów, dostrzegła odblask światła w szybach okien na drugim piętrze. Jane… Była tu gościem? Czy tylko pracownicą?

W oknie na górze stanął jasnowłosy mężczyzna, kierowca, za którym tu przyjechała. Zamienił z Jane kilka słów, spojrzał na zegarek i wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że Jane się tym zdenerwowała, może nawet wpadła w złość. Przeszła przez pokój i ujęła słuchawkę telefonu.

Toby otworzyła torbę lekarską, wzięła z niej latarkę i wysiadła z samochodu.

Saab stał przed werandą. Chciała sprawdzić, do kogo należy, dla kogo Jane pracuje. Podeszła bliżej i zaświeciła latarką w okno samochodu. W środku było pusto, nie dostrzegła nawet skrawka papieru. Poruszyła klamką drzwi od strony pasażera – były otwarte. W skrytce na mapy leżał dowód rejestracyjny, wystawiony na nazwisko Richarda Trammella. Pociągnęła dźwignię otwierającą bagażnik, obeszła samochód, pochyliła się i znów zaświeciła latarkę.

Z tyłu dobiegł ją trzask łamanej gałązki, cichy szelest, jakby ktoś przedzierał się przez krzaki. I groźny, zduszony warkot.

Odwróciła się na pięcie i ujrzała błysk białych kłów. Doberman skoczył.

Ciśnięta siłą uderzenia upadła na ziemię, odruchowo zasłaniając rękami gardło. Kły psa zacisnęły się na jej przedramieniu i momentalnie przebiły ciało aż do kości. Przeraźliwie krzyknęła, uderzyła go pięścią, ale doberman nie rozwarł szczęk. Zaczął szarpać łbem to w lewo, to w prawo, rozrywając jej skórę i mięśnie. Oślepła z bólu, wolną ręką chwyciła psa za gardło, chcąc go poddusić, lecz wszystko wskazywało, że kły bestii utkwiły w ramieniu na dobre. Dopiero gdy dźgnęła dobermana w ślepia, głośno zaskowyczał i odskoczył.

Toby przetoczyła się, wstała i ociekając krwią, puściła się pędem do drzwi samochodu. Pies zaatakował ponownie.

Spadł jej na plecy niczym kafar i rzucił ją na kolana. Na szczęście tym razem chwycił tylko bluzkę i w jednej chwili rozpruł ją kłami. Kopnęła go, usłyszała, jak zwierzę wpada na samochód. Ale za wcześnie na radość: doberman błyskawicznie wstał i już prężył się do trzeciego skoku.

Wtedy usłyszała okrzyk:

– Leżeć!

Z trudem wstała, lecz do drzwi dotrzeć, nie dotarła. Chwyciły ją czyjeś ręce, czyjeś ręce pchnęły ją na maskę samochodu.

Doberman wściekle ujadał, chcąc dobić swą zdobycz.

Toby szarpnęła się, próbowała się uwolnić. Ostatnią rzeczą, jaką widziała, był świetlisty krąg latarki zataczający w mroku szeroki łuk. Cios trafił ją w skroń i rzucił na bok. Poczuła, że spada, że koziołkuje w ciemność.

Zimno. Było jej bardzo zimno.

Wracała do świadomości, wypływając z lodowatych głębin. Początkowo nie czuła ani rąk, ani nóg. Nie wiedziała, gdzie są, czy jeszcze w ogóle je ma.

Głucho huknęły drzwi i zewsząd dobiegło ją dziwne, metalicznie brzmiące echo. Zadźwięczało jej w głowie niczym dzwon. Jęknęła i przetoczyła się na bok. Podłoga też była lodowata. Zwinęła się w kłębek i leżała tak, drżąc i próbując poruszyć kończynami. Bolała ją ręka, ból powoli zabijał odrętwienie. Otworzyła oczy i drgnęła, porażona jaskrawym światłem.

Bluzkę miała we krwi. Ten szokujący widok natychmiast ją otrzeźwił. Skupiła wzrok na poszarpanym, przesiąkniętym krwią rękawie.

Doberman.

Przed oczyma znowu mignęły jej białe kły, znów powrócił ból, ból tak intensywny, że omal nie straciła przytomności. Wytężyła siły, by zachować trzeźwość umysłu. Kołysząc się na plecach, potrąciła nogę stołu. Coś się stamtąd osunęło i zakołysało nad jej głową. Podniosła wzrok i zobaczyła nagą rękę, palce, które prawie dotykały jej twarzy.

Dławiąc okrzyk przerażenia, przetoczyła się w drugą stronę i uklękła. Zawrót głowy trwał ledwie kilka sekund – minął, gdy ujrzała to, co znajdowało się na stole.

Leżał tam trup przykryty plastikową płachtą. Widać było tylko rękę, bladosiną w świetle jarzeniówek.

Toby wstała i, ciągle oszołomiona, musiała przytrzymać się krawędzi blatu. Znowu skupiła spojrzenie na zwłokach, lecz kątem oka dostrzegła, że w pomieszczeniu stoi jeszcze drugi stół, że i na nim leży coś pod plastikową narzutą. Zahuczało i z otworu wentylacyjnego buchnął strumień zimnego powietrza. Toby rozejrzała się, zobaczyła ślepe ściany, ciężkie stalowe drzwi i powoli zrozumiała, dokąd trafiła. Powinna była domyślić się tego po wszechobecnym tutaj odorze.

Była w chłodni do przechowywania zwłok.

Wbiła wzrok w zwisające ze stołu ramię, podeszła bliżej i odchyliła plastik.

Leżał tam starszy mężczyzna o ciemnobrązowych włosach ze srebrzystobiałymi odrostami. Niedokładnie ufarbowany. Powieki miał rozchylone, oczy niebieskie i szkliste. Toby ściągnęła przykrycie. Nagie ciało nie nosiło żadnych widocznych obrażeń. Jedynie na ramieniu zauważyła siniaki po kroplówkach. Między kostkami jego nóg tkwiła duża, żółta koperta z nazwiskiem James R. Bigelow. Toby otworzyła ją i w środku znalazła kartę choroby z dokumentacją medyczną ostatniego tygodnia życia tego człowieka.

Pierwszy wpis pochodził z 1 listopada.


Pacjent niezborny podczas śniadania: wlał mleko do talerza zamiast do filiżanki. Spytany, czy potrzebuje pomocy, był wyraźnie skonsternowany. Przewieziony do kliniki na dalszą obserwację.

W trakcie badania stwierdzono lekkie drżenie ciała. Dodatnie objawy móżdżkowe. Brak innych symptomów, wskazujących na umiejscowienie choroby.

Zapoczątkowano procedurę transferu permanentnego.


Notatka była nie podpisana.

Próbowała zrozumieć, co czyta, ale tak bardzo bolała ją głowa, że każdy wyraz stanowił znojne wyzwanie. Co oznaczała ostatnia wzmianka? Procedura transferu permanentnego?

Przerzuciła kilka kartek. 3 listopada:


Pacjent nie może samodzielnie chodzić. Wyniki EEG nieswoiste. Silniejsze drżenie ciała, objawy móżdżkowe wyraźniejsze. Badanie tomograficzne wykazuje powiększoną przysadkę, ale bez ostrych zmian.


4 listopada:


Pacjent coraz bardziej splątany. Napady drgawek mioklonicznych po bodźcu. Pogłębiająca się dysfunkcja móżdżku. Wyniki badań laboratoryjnych w normie.


I wpis ostatni, z 7 listopada:


Pacjent unieruchomiony. Nietrzymanie moczu ani kału. Środki uspokajające i płyny dożylnie przez całą dobę. Faza ago\ Zlecić autopsję.


Położyła kartę na nagich udach pacjenta. Chwilę patrzyła na zwłoki z dziwną, kliniczną powściągliwością: srebrzyste włosy na piersi, zmarszczki na podbrzuszu, skurczony penis w swoim włochatym gnieździe. James R. Bigelow… Wiedział, czym ryzykuje? Czy przypuszczał, że nieśmiertelność może tak dużo kosztować?

Starzy żerujący na młodych.

Zachwiała się, ból głowy był tak silny, że widziała wszystko jak przez mgłę. Dopiero po chwili odzyskała zdolność normalnego widzenia, a wówczas skupiła wzrok na drugim ciele.

Zrobiła kilka kroków w tamtą stronę i przystanęła. Ściągnęła narzutę. I chociaż przedtem wzięła się w garść, takich potworności się nie spodziewała.

Zwłoki były rozłupane. Klatkę piersiową i jamę brzuszną rozcięto na pół i szeroko rozwarto, odsłaniając kłębowisko organów wewnętrznych. Prowadzący autopsję musiał je najpierw wyjąć, po czym włożył na powrót, nie troszcząc się o prawidła anatomii.

Toby cofnęła się, z trudem dławiąc mdłości. Bijący ze zwłok odór świadczył, że leżą tu dłużej niż tamte.

Zmusiła się do zrobienia kroku w stronę stołu i spojrzała na plastikową opaskę identyfikacyjną na nadgarstku. Czarnym mazakiem wypisano na niej nazwisko zmarłego: Philip Dorr. Przy zwłokach nie było karty choroby ani żadnych innych dokumentów, które wskazywałyby na przyczynę zgonu.

Z lękiem przeniosła wzrok wyżej, na twarz zmarłego. On też był staruszkiem, miał siwawe brwi i dziwnie zapadniętą twarz, która przypominała gumową maskę. Dopiero wtedy zauważyła, że nacięto mu skórę za uchem. Zwisający jej płat odsłaniał perłową krągłość czaszki. Toby pociągnęła za włosy, ostrożnie unosząc skalp.

Czerep odpadł i zagrzechotał na podłodze.

Toby krzyknęła i odskoczyła w tył.

Czaszka otworzyła się jak pusta waza. W środku nie było nic: mózg usunięto.

Загрузка...