Rozdział 3

– Pani doktor – zaskrzeczał ścienny interkom – jest pani potrzebna.

Toby Harper obudziła się gwałtownie, by stwierdzić, że przysnęła za biurkiem na stercie medycznych czasopism. Niechętnie dźwignęła głowę, mrużąc oczy od blasku lampy. Mosiężny zegar wskazywał czwartą czterdzieści dziewięć rano. Czyżby naprawdę spała prawie czterdzieści minut? Pamiętała tylko, że litery zaczęły się rozmywać, więc pomyślała sobie, że pozwoli wzrokowi chwilę odpocząć. Bynajmniej nie zamierzała spać, chciała tylko oderwać się na moment od nudnego tekstu i dojmująco drobnego druku. Czasopismo wciąż było otwarte na artykule, który usiłowała zgłębić; na pomarszczonej kartce widniał odcisk jej policzka. „Losowo kontrolowane studium porównawcze efektywności lamiwudyny i zidowudyny w leczeniu pacjentów z HIV o liczbie komórek typu CD4 + mniejszej niż 500 na centymetr sześcienny”. Zamknęła czasopismo. O Boże, nic dziwnego, że zasnęła.

Usłyszała pukanie do drzwi i do pokoju wsunęła głowę Maudeen. Eks-major armii amerykańskiej Maudeen Collins ryczała jak megafon, czego trudno by się spodziewać po myszce wzrostu metr pięćdziesiąt pięć.

– Toby? Obudziłam cię, prawda?

– Chyba się zdrzemnęłam. Co tam mamy?

– Obolały paluszek.

– O tej porze?

– Pacjentowi zabrakło kolchicyny. Twierdzi, że odezwała mu się podagra.

Toby jęknęła.

– Chryste! Czy ci idioci nigdy nie potrafią niczego przewidzieć?

– Traktują nas jak całodobową aptekę. Siedzimy jeszcze nad jego papierami, możesz się nie spieszyć.

– Zaraz tam będę.

Kiedy Maudeen zniknęła za drzwiami, Toby poświęciła chwilę na to, żeby się całkowicie obudzić. Nie chciała wyjść na kretynkę podczas rozmowy z pacjentem. Stanęła przy umywalce. Była na dyżurze od dziesięciu godzin i jak dotąd nie wydarzyło się nic godnego uwagi. To właśnie należało do jasnych stron pracy na cichych przedmieściach, takich jak Newton. W izbie przyjęć Springer Hospital bardzo często przez długi czas nie działo się absolutnie nic i wówczas, gdy tylko miała ochotę, mogłaby wyciągnąć się na kozetce i uciąć sobie drzemkę. Wiedziała, że inni lekarze tak robią, zwykle jednak opierała się pokusie. Płacono jej za całonocne czuwanie i uważała, że podczas dyżuru nie wypada spać, że to sprzeczne z etyką zawodową.

No i masz tę swoją etykę – pomyślała, spoglądając w lustro. Przysnęła w czasie pracy, to oczywiste, wystarczyło spojrzeć na jej twarz. Oczy miała podpuchnięte. Policzek brudny, bo odcisnął się na nim fragment artykułu z czasopisma, na którym zasnęła. Fryzura – zapłaciła za nią majątek – wyglądała tak, jakby przetrzepano ją trzepaczką do ubijania piany: krótkie blond włosy sterczały na wszystkie strony niczym ostre szpikulce. Oto prawdziwe oblicze pedantycznej i eleganckiej doktor Harper: do elegancji było jej daleko.

Zdegustowana odkręciła kran i wyszorowała policzek. Potem spryskała wodą włosy i przeczesała je palcami. Kosztowną fryzurę szlag trafił. Ale przynajmniej nie wyglądała już jak przestraszona kolczatka. Na podpuchnięte oczy jednak i zmęczoną twarz nic nie mogła poradzić. Miała trzydzieści osiem lat i po nocnym dyżurze dochodziła do siebie znacznie dłużej niż dwudziestopięcioletnia absolwentka medycyny.

Wyszła z pokoju i ociężale powędrowała do izby przyjęć.

Nie było tam nikogo. Ani przy biurku w recepcji, ani w poczekalni.

– Jest tu kto?! – zawołała.

– Pani doktor? – odpowiedział głos z interkomu.

– Gdzieście się podziali?

– Jesteśmy w pokoju dla personelu. Może tu pani przyjść?

– Przecież miałam obejrzeć jakiegoś pacjenta.

– Mamy pewien problem. Jest pani potrzebna, i to natychmiast.

Problem? Nie lubiła tego słowa. Serce od razu zabiło jej szybciej. Ruszyła spiesznie do drzwi, pchnęła je i…

Błysnął flesz. Zamarła w progu, a chór głosów zaśpiewał:

– Happy birthday to you! Happy birthday to you… Zerknęła w górę na czerwone i zielone serpentyny pod sufitem, spojrzała na tort jarzący się dziesiątkami urodzinowych świeczek. Kiedy pieśń przebrzmiała, Toby zasłoniła rękami twarz i głośno jęknęła.

– Nie do wiary. Zupełnie o tym zapomniałam…

– Ale my nie – odrzekła Maudeen, pstrykając kolejne zdjęcie. – Nie ma to jak siedemnaście lat, co?

– Och, dużo bym za to dała. Co za dowcipniś wetknął w tort sto świeczek?

Morty, technik laboratoryjny, podniósł do góry pulchną rękę.

– To nie moja wina. Nikt mi nie powiedział, kiedy przestać.

– Widzisz, Morty chciał sprawdzić skuteczność czujników systemu przeciwpożarowego…

– Właściwie to chcieliśmy zrobić ci test spirometryczny – wtrąciła Val, pielęgniarka z izby przyjęć. – Żeby go zaliczyć, musisz zdmuchnąć wszystkie świeczki za jednym razem.

– A jak nie dam rady?

– Będziemy musieli intubować!

– No, Toby! Pomyśl sobie jakieś życzenie – ponaglała Maudeen. – Niechaj będzie ciemnowłosy i przystojny.

– W moim wieku zgodziłabym się na niskiego, grubego i bogatego.

– Hej! – wykrzyknął Ario, szpitalny ochroniarz. – To ja! Spełniam dwa z trzech warunków.

– Ale masz żonę, baranie – odpaliła Maudeen.

– Dalej, Toby! Pomyśl sobie jakieś życzenie!

– Właśnie, życzenie!

Toby usiadła przed tortem. Maudeen, Val, Morty i Ario stanęli wokół niej, chichocząc i przepychając się jak niesforne dzieciaki. Byli jej drugą rodziną, rodziną, z którą łączyły ją nie więzy krwi, lecz lata wspólnych przejść. Maudeen, Val i pani doktor – stała obsada nocnych dyżurów w izbie przyjęć. Ario nazwał je kiedyś Damską Brygadą. Biada mężczyźnie, który zgłosiłby się do nich z dolegliwościami urologicznymi. Życzenie – pomyślała Toby. Czego mam sobie życzyć? A raczej od czego zacząć? Nabrała powietrza i dmuchnęła. Wszystkie świeczki zgasły przy gromkim aplauzie przyjaciół.

– I o to chodzi! – zakrzyknęła Val, wyciągając świeczki z tortu. Nagle spojrzała w okno. Koledzy poszli za jej wzrokiem.

Na parking zajechał policyjny radiowóz z migającymi światłami na dachu.

– Mamy klienta – mruknęła Maudeen.

– Trudno – westchnęła Val. – Panie do roboty, a panowie zechcą nam zostawić choć kawałeczek tortu.

Ario nachylił się do Morty’ego i szepnął:

– Dziewczyny są zawsze na diecie, więc…

Szły korytarzem, Toby na czele. W momencie gdy dotarły do recepcji, otworzyły się drzwi frontowe i wychynęła zza nich głowa młodego policjanta.

– Mamy tu jakiegoś staruszka, znaleźliśmy go w parku. Zechcą go panie obejrzeć?

Toby wyszła za policjantem na parking.

– Jest ranny?

– Nie, chyba nie. Ale całkiem zdezorientowany. W jego oddechu nie wyczułem alkoholu, może więc facet ma Alzheimera. Albo cukrzycę.

Bomba – pomyślała Toby. Gliniarz, który uważa się za lekarza.

– Jest przytomny?

– Tak. Tu, z tyłu. – Policjant otworzył drzwi radiowozu. Mężczyzna był zupełnie nagi. Zwinięty w kłębek na tylnym siedzeniu, rytmicznie kiwał łysą głową. Mruczał coś do siebie, ale nic nie można było zrozumieć. Chodziło mu chyba o to, że musi iść spać.

– Siedział na ławce – powiedział drugi policjant; wyglądał jeszcze młodziej niż ten, który sprowadził Toby. – Miał na sobie gatki, ale zdjął je w samochodzie. Resztę ubrania znaleźliśmy w parku. Teraz to wszystko leży na przednim siedzeniu.

– Dobra. Trzeba go przewieźć do izby. – Toby dała znak, Val czekała już z fotelem.

– Chodźmy, dziadku – rzekł policjant. – Te miłe panie dobrze się panem zaopiekują.

Starzec objął się rękami jeszcze mocniej i zaczął się kołysać na kościstych pośladkach.

– Nie mogę znaleźć piżamy…

– Damy panu piżamę – zapewniła go Toby. – Proszę z nami, przewieziemy pana.

Mężczyzna powoli odwrócił głowę i z trudem skupił na niej wzrok.

– Ale ja pani nie znam.

– Nazywam się Toby Harper, jestem lekarką. Pomogę panu wysiąść z samochodu, dobrze? – Wyciągnęła do niego rękę.

Przyglądał się jej, jakby pierwszy raz w życiu widział ludzką dłoń. Toby objęła go w pasie i pomogła mu wysiąść, mając wrażenie, że dźwiga pęk suchego chrustu. Gdy stanął na ziemi, ugięły się pod nim kolana, ale w tej samej chwili Val błyskawicznie podstawiła mu fotel. Przypięły go pasami, umieściły bose stopy na podnóżkach i Val powiozła pacjenta w stronę drzwi. Toby i policjant o dziecinnej twarzy szli kilka kroków za nimi.

– Mówił coś? – spytała Toby.

– Nic. W każdym razie nic konkretnego. Ale krzywdy chyba sobie nie zrobił.

– Ma jakieś dokumenty?

– W kieszeni spodni znaleźliśmy portfel.

– Trzeba skontaktować się z jego rodziną i spytać ich, czy na coś choruje.

– Przyniosę jego rzeczy. Toby otworzyła drzwi.

Pacjent leżał już na wózku, a Maudeen i Val przywiązywały mu ręce do bocznych poręczy. Staruszek wciąż bełkotał, wciąż narzekał na brak piżamy i niezbornie próbował usiąść. Jeśli nie liczyć prześcieradła, dyskretnie okrywającego podbrzusze, był zupełnie nagi. Na piersi i ramionach miał gęsią skórkę.

– Mówi, że ma na imię Harry – powiedziała Maudeen, zakładając mu na rękę opaskę aparatu do mierzenia ciśnienia krwi. – Nie ma obrączki. Brak wyraźnych stłuczeń i siniaków. Cuchnie, przydałaby mu się kąpiel.

– Harry – spytała Toby – czy odczuwa pan jakiś ból? Czy coś pana boli?

– Zgaście światło, chcę spać.

– Harry…

– Nie zasnę przy tym przeklętym świetle.

– Ciśnienie sto pięćdziesiąt na osiemdziesiąt – zameldowała Maudeen. – Tętno sto, regularne. – Sięgnęła po elektroniczny termometr. – No, słodziutki, włóż to do buzi.

– Nie jestem głodny.

– Tego się nie je, to termometr.

Toby obserwowała go chwilę. Swobodnie poruszał wszystkimi kończynami, mięśnie miał żylaste, mocno zarysowane, i chociaż był dość chudy, sprawiał wrażenie dobrze odżywionego. Zastanawiało ją tylko, że jest taki zaniedbany. Na twarzy szary, szczeciniasty zarost, jakby nie golił się co najmniej od tygodnia, paznokcie miał długie i brudne. No i cuchnął. Maudeen miała rację: przydałaby mu się solidna kąpiel.

Zapiszczał termometr. Maudeen spojrzała na odczyt i zmarszczyła czoło.

– Trzydzieści siedem i dziewięć. Dobrze się czujesz, złotko?

– Gdzie moja piżama?

– Rany boskie, ale się zafiksował.

Toby zaświeciła mu latarką w usta. Błysnęły złote koronki: było ich pięć. Stan uzębienia mówi wiele o stopie życiowej człowieka. Plomby i złote koronki to znak, że ktoś pochodzi z klasy co najmniej średniej. Zepsute zęby, schorowane dziąsła to symbol pustego konta bankowego. Albo śmiertelnego strachu przed dentystą. W jego oddechu nie wyczuła woni alkoholu ani też zapachu jabłek, wskazującego na kwasicę ketonową.

Badanie zaczęła od głowy. Dokładnie sprawdziła czaszkę, nie stwierdzając żadnych oczywistych guzów ani pęknięć. Następnie zbadała odruch źreniczny na światło. Był poprawny. Tak samo jak odruchy mięśni ocznych i odruch gardłowy. Wyglądało na to, że nerwy czaszkowe ma nie uszkodzone.

– Idźcie sobie, chcę spać – powiedział.

– Harry, czy doznał pan jakiegoś urazu?

– Nie mogę znaleźć tej cholernej piżamy. Zabraliście mi piżamę?

Toby spojrzała na Maudeen.

– Dobra, pobierz mu krew. Elektrolity, białko, azot, kreatynina. Parę probówek na biochemię i na toksyny. Trzeba jakoś założyć mu cewnik, żeby złapać mocz.

– Już się robi. – Maudeen sięgnęła po opaskę uciskową i strzykawkę. Val przytrzymała Harry’emu ramię; prawie nie zareagował na ukłucie.

– Już po wszystkim, złotko – powiedziała Maudeen, uciskając wacikiem miejsce po igle. – Jest pan bardzo grzecznym pacjentem.

– Wie pani, gdzie jest moja piżama?

– Zaraz przyniosę ci świeżutką, skarbie. – Maudeen zebrała probówki. – Trzeba je oznakować, chyba napiszę „N.N.”

– Nazywa się Slotkin – odezwał się jeden z policjantów. Stał w drzwiach ze spodniami Harry’ego w ręku. – Zajrzałem do jego portfela. Ma siedemdziesiąt sześć lat i mieszka przy Titwillow Lane sto dziewiętnaście. To niedaleko stąd, w Brant Hill, w tym nowym osiedlu.

– Ma jakichś krewnych?

– Pisze tu, żeby w razie nagłego wypadku dzwonić do niejakiego Daniela Slotkina. To bostoński numer.

– Już dzwonię – powiedziała Val i wyszła, zaciągając kotarę. Sam na sam z pacjentem, Toby kontynuowała badanie. Osłuchała serce i płuca, obmacała brzuch, ostukała ścięgna. Poszturchiwała go, nakłuwała, uciskała i nie wykryła niczego odbiegającego od normy. Może to rzeczywiście Alzheimer – pomyślała, przyglądając się Slotkinowi. Symptomy choroby znała aż za dobrze: charakterystyczne zaniki pamięci, skłonność do nocnych wędrówek, powolny rozpad osobowości. Dla pacjentów z Alzheimerem ciemność jest prawdziwym nieszczęściem, bo wraz z końcem dnia zanikają ich wizualne związki z rzeczywistością. Może Harry Slotkin cierpi na psychozę nocną, tak powszechną wśród ludzi dotkniętych chorobą Alzheimera.

Toby zaczęła wypełniać kartę choroby: „Parametry w normie. Źrenice równe, okrągłe, reagują prawidłowo na światło i nastawienie”.

– Toby! – zawołała Val. – Mam na linii jego syna.

– Już idę. – Toby rozsunęła kotarę, nie zdając sobie sprawy, że tuż za nią stoi wózek z instrumentami. Potrąciła tacę i zrzuciła nerkę, która z głośnym brzękiem spadła na podłogę.

Kiedy się po nią schyliła, dobiegł ją inny odgłos, dziwny rytmiczny stukot. Spojrzała przez ramię na Slotkina. Dygotała mu prawa noga. Ma drgawki?

– Panie Slotkin! Niech pan na mnie spojrzy. Spójrz na mnie, Harry!

Starzec skupił wzrok na jej twarzy. Był wciąż przytomny, wciąż reagował na polecenia, ale choć poruszył ustami, nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

Drgawki nagle ustąpiły, noga znieruchomiała.

– Harry?

– Jestem taki zmęczony…

– Co się stało, Harry? Próbował pan poruszyć nogą? Slotkin zamknął oczy i westchnął.

– Zgaście światło.

Toby zmarszczyła brwi. Miał atak czy próbował tylko uwolnić nogę z krępujących ją więzów? Robił teraz wrażenie całkiem spokojnego, obie nogi leżały nieruchomo.

Toby podeszła do biurka pielęgniarek.

– Jest na trójce – szepnęła Val. Toby podniosła słuchawkę.

– Pan Slotkin? Mówi doktor Harper ze Springer Hospital. Niedawno do izby przyjęć przywieziono pańskiego ojca. Nie stwierdziliśmy żadnych urazów, ale…

– Co mu jest?

Toby umilkła, zaskoczona ostrością jego reakcji. Czyżby w głosie Daniela Slotkina usłyszała nutę irracjonalnego strachu?

– Policja znalazła go w parku – odrzekła spokojnie. – Jest podenerwowany i zdezorientowany, mimo to nie mogę stwierdzić żadnych dolegliwości neurologicznych. Czy pański ojciec cierpi na chorobę Alzheimera albo na jakieś inne schorzenia?

– Nie. Nigdy w życiu na nic nie chorował.

– Demencji też nie ma?

– Ojciec myśli trzeźwiej niż ja.

– Kiedy widział go pan ostatni raz?

– Nie wiem… Chyba kilka miesięcy temu.

Toby trawiła tę informację w milczeniu. Daniel Slotkin mieszkał w Bostonie, a do Bostonu było ledwie trzydzieści parę kilometrów. Powodem tak rzadkich kontaktów ojca z synem na pewno nie była odległość.

Jakby czytając w jej myślach, Slotkin dodał:

– Ojciec prowadzi bardzo intensywny tryb życia. Golf. Codziennie poker w klubie. Niełatwo się nam zobaczyć.

– Czy kilka miesięcy temu był intelektualnie sprawny?

– Ujmijmy to tak: kiedy widzieliśmy się ostatni raz, zrobił mi wykład na temat najkorzystniejszych strategii inwestycyjnych. Z najdrobniejszymi szczegółami – od cen akcji poczynając, na cenach giełdowych soi kończąc. To było za trudne nawet dla mnie.

– Czy przyjmuje jakieś leki?

– Nic o tym nie wiem.

– Czy zna pan nazwisko jego lekarza?

– Ojciec mieszka w Brant Hill, chodzi tam do specjalisty w prywatnej klinice. O ile pamiętam, lekarz nazywa się Wallenberg. Powiedziała pani, że ojciec jest zdezorientowany. Co to znaczy?

– Policja znalazła go na ławce w parku. Rozebrał się do naga.

Slotkin długo milczał.

– Chryste…

– Nie mogę wykryć żadnych obrażeń. Skoro twierdzi pan, że demencja nie wchodzi w rachubę, musimy mieć do czynienia z jakimś nagłym i ostrym przypadkiem. Może z niewielkim udarem. Albo z problemem metabolicznym.

– Z problemem metabolicznym?

– Na przykład z nienormalnym poziomem cukru we krwi. Albo z niskim poziomem sodu. Tego rodzaju zakłócenia mogą wywołać dezorientację.

Slotkin głęboko odetchnął, wyraźnie znużony, a może sfrustrowany. Była piąta rano. Wyrwanie ze snu o tej porze i taka wiadomość wyczerpałyby każdego.

– Dobrze by było, gdyby pan do nas przyjechał – powiedziała Toby. – Widok znajomej twarzy może go uspokoić.

Slotkin milczał.

– Halo? – rzuciła Toby. – Słyszy mnie pan? Znowu ciężko westchnął.

– Tak, przyjadę. Chyba będę musiał.

– A może przyśle pan kogoś z rodziny, kto…

– Ojciec nie ma nikogo innego. Zresztą pewnie się tego po mnie spodziewa. Żebym przyjechał i dopilnował, byście niczego nie zawalili.

Odłożywszy słuchawkę, Toby uznała, że w ostatnich słowach Daniela Slotkina zabrzmiała ukryta groźba, „…byście niczego nie zawalili”. Niby dlaczego mieliby coś zawalić?

Wystukała numer kliniki w Brant Hill i zostawiła wiadomość, że jeden z ich pacjentów trafił do izby przyjęć w stanie splątania i dezorientacji. Następnie wywołała przez pager dyżurnego rentgenologa.

Po chwili zadzwonił z domu.

– Tu Vince – mruknął zaspanym głosem. – To pani do mnie dzwoniła?

– Tak, Toby Harper z izby przyjęć. Musi pan przyjechać i zrobić pacjentowi tomografię głowy.

– Nazwisko pacjenta?

– Harry Slotkin, lat siedemdziesiąt sześć. Ma objawy splątania i dezorientacji.

– Dobra, będę za dziesięć minut.

Toby odłożyła słuchawkę i spojrzała na swoje notatki. Co przeoczyłam? Czego jeszcze mogłabym poszukać? Szybko przeanalizowała możliwe przyczyny nagłego ataku demencji. Udary. Guzy. Krwotoki domózgowe. Infekcje…

Ponownie zerknęła na wyniki badań. Temperatura ciała mierzona w ustach: trzydzieści siedem i dziewięć. Niby nie gorączka, a jednak… Trzeba mu zrobić punkcję lędźwiową, ale dopiero po badaniu tomograficznym. Jeśli problem kryje się w głowie, nakłucie lędźwiowe mogłoby doprowadzić do katastrofalnej zmiany ciśnienia wewnątrzczaszkowego.

Usłyszała zawodzenie syreny i poderwała wzrok.

– A to co znowu? – mruknęła Maudeen.

Toby zerwała się na równe nogi i kiedy na podjazd zajechała karetka, czekała już przed wejściem. Tylne drzwi samochodu otworzyły się z głośnym łomotem.

– Reanimacja w toku! – wrzasnął kierowca.

Wszyscy rzucili się do wyciągania noszy. Przed oczyma Toby mignęła blada twarz otyłej kobiety z rozdziawionymi ustami. Pacjentka była już zaintubowana.

– Po drodze straciła ciśnienie. Uznaliśmy, że lepiej będzie odwieźć ją do was niż do Hahnemann i…

– Co jej jest? – przerwała mu Toby.

– Znaleźliśmy ją na podłodze. Półtora miesiąca temu przeszła zawał. Mąż mówi, że jest na digoksinie…

Drzwi, korytarz, sala reanimacyjna. Kierowca ani na chwilę nie przerwał uciskania klatki piersiowej, choć było mu niewygodnie i robił to niezręcznie. Val trzasnęła przełącznikiem. Zapłonęło oślepiające światło.

– Dobra, trzymacie ją? Jest duża, uważajcie na tę kroplówkę! Raz, dwa, trzy i razem! – krzyknęła Maudeen.

Cztery pary rąk jednym płynnym ruchem przeniosły pacjentkę na stół zabiegowy. Wszyscy wiedzieli, co robić, o niczym nie trzeba było nikomu przypominać. Mimo pozornego zamieszania w chaosie towarzyszącym reanimacji krył się ustalony porządek. Kierowca podjął masaż serca. Technik pomocy doraźnej obsługiwał ręczny respirator AMBU, pompując tlen. Maudeen i Val kręciły się wokół stołu, rozplątując rurki kroplówek i podłączając do monitora kable EKG.

– Mamy rytm zatokowy – rzuciła Toby, zerkając na ekran. – Niech pan na chwilę przestanie.

Kierowca znieruchomiał.

– Tętno ledwie wyczuwalne – zameldowała Val.

– Podkręćcie kroplówkę. Ciśnienie? Val spojrzała na skalę.

– Pięćdziesiąt na zero. Dopamina?

– Natychmiast. I masaż.

Kierowca skrzyżował dłonie na mostku kobiety i znowu zaczął uciskać jej klatkę piersiową. Maudeen podbiegła do wózka reanimacyjnego po ampułki i strzykawki.

Toby chwyciła stetoskop i osłuchała najpierw lewe, potem prawe płuco pacjentki. I w jednym, i w drugim słyszała wyraźne szmery oddechowe, czyli zaintubowano ją prawidłowo i płuca wypełniają się powietrzem.

– Przerwać masaż – poleciła, przytykając stetoskop do serca. Biło ledwo słyszalnie.

Toby popatrzyła na ekran monitora. Rytm zatokowy był szybki i wyraźny, co oznaczało, że układ przewodzący serca działał prawidłowo. W takim razie dlaczego pacjentka miała tak słabe tętno? Albo była w szoku po utracie krwi, albo…

Toby spojrzała na jej szyję i momentalnie odgadła, w czym rzecz. Kobieta była tak otyła, że nikt nie zwrócił uwagi, jak bardzo ma nabrzmiałe żyły szyjne.

– Powiedział pan, że półtora miesiąca temu miała zawał? – spytała.

– Ta… – stęknął kierowca, podejmując masaż serca. – Tak twierdzi jej mąż.

– Brała coś oprócz digoksinu?

– Na stoliku nocnym stała buteleczka z aspiryną. Kobieta ma pewnie artretyzm.

To jest to – pomyślała Toby.

– Maudeen, podaj zestaw osierdziowy.

– Natychmiast.

– I rzuć mi rękawice i wacik z betadiną! – Chwyciła w powietrzu pakiet, rozerwała go i spojrzała na kierowcę.

– Przerwać masaż – rzuciła. Cofnął się od stołu.

Toby szybkim ruchem przetarła skórę pacjentki wacikiem, nałożyła rękawiczki, sięgnęła po strzykawkę i po raz ostatni spojrzała na monitor. Rytm zatokowy był wciąż silny i wyraźny. Odetchnęła głęboko.

– No, dobra. Zobaczmy, czy to pomoże… – Wymacawszy wyrostek mieczykowaty, wbiła igłę i skierowała ją pod kątem w stronę serca. Czując, że jej własne serce wali jak młotem, zagłębiała ją powoli, jednocześnie wyciągając tłok, co wytwarzało lekkie podciśnienie.

Nagle do strzykawki trysnęła struga krwi.

Ręce Toby momentalnie znieruchomiały. Boże, oby tylko igła utkwiła w odpowiednim miejscu… Wyciągała tłok, stopniowo wsysając krew do strzykawki. Dwadzieścia centymetrów sześciennych. Trzydzieści. Trzydzieści pięć…

– Ciśnienie? – rzuciła i natychmiast dobiegło ją gwałtowne fuk-fuk gruszki wypełniającej powietrzem opaskę na ramieniu chorej.

– Tak! Jest ciśnienie! – odkrzyknęła Val. – Osiemdziesiąt na pięćdziesiąt!

– Chyba już wiemy, co jej jest – sapnęła Toby. – Potrzebny chirurg. Maudeen, dzwoń do Careya. Powiedz, że mamy tu tamponadę serca.

– Od tego zawału? – spytał kierowca.

– Od zawału i od dużej dawki aspiryny. Pacjentka bardzo krwawi, pewnie ma dziurę w mięśniu sercowym. – Serce otoczone krwią w zamkniętym worku osierdzia nie mogło się rozszerzać, nie mogło skutecznie pompować.

Strzykawka była pełna. Toby wyjęła igłę.

– Ciśnienie podskoczyło do dziewięćdziesięciu pięciu – zameldowała Val.

Maudeen odwiesiła słuchawkę ściennego telefonu.

– Carey już jedzie, zespół również. Carey mówi, żeby nie dać jej umrzeć.

– Łatwo powiedzieć – mruknęła Toby, ujmując rękę chorej, żeby zbadać puls. Był wyczuwalny, lecz nitkowaty. – Krew wciąż się gromadzi. Będziemy potrzebować nowej strzykawki i igły. Tymczasem zróbmy szybko morfologię, grupę, krzyżówkę i enzymy.

Maudeen wyjęła garść probówek.

– Czy zamówić osiem jednostek krwi?

– Co najmniej. Krew pełna, jeśli taką mają. I niech przyślą trochę świeżo zamrożonej plazmy.

– Ciśnienie spadło do osiemdziesięciu pięciu – meldowała Val.

– Cholera jasna. Musimy to zrobić jeszcze raz.

Toby rozerwała następny pakiet, wyjęła strzykawkę i odrzuciła na bok opakowanie. Na podłodze zaczynały się gromadzić papierowe i plastikowe śmieci, jak przy każdej reanimacji. Ile razy będę musiała to powtarzać? – zastanawiała się, wbijając igłę. Szybciej, Carey, rusz tyłek. Sama tej kobiety nie uratuję…

Nie była pewna, czy nawet Carey ją uratuje. Jeśli miała dziurę w ścianie komory serca, torakochirurg jej nie pomoże, musieliby ściągnąć do szpitala pełny zespół kardiochirurgiczny. Springer Hospital był niewielką, podmiejską placówką i choć bez kłopotów mogli tu wykonywać cesarskie cięcia czy usuwać woreczki żółciowe, nie mieli sprzętu do przeprowadzenia naprawdę skomplikowanej operacji. Karetki pogotowia przewożące pacjentów z ciężkimi urazami zwykle ich omijały, zmierzając wprost do któregoś z większych ośrodków medycznych, takich jak Brigham czy Mass General.

Tego ranka jednak sanitariusze nieświadomie podrzucili jej pacjentkę wymagającą poważnej operacji chirurgicznej, tymczasem Toby nie miała ani kwalifikacji, ani odpowiednio przygotowanego zespołu ludzi, by uratować kobiecie życie.

Strzykawka była już pełna. Kolejne pięćdziesiąt centymetrów sześciennych krwi, krwi, która nie krzepła.

– Ciśnienie znowu spada – rzuciła Val. – Osiemdziesiąt…

– Pani doktor, migotanie komór! – krzyknął jeden z sanitariuszy.

Toby rzuciła okiem na ekran. Fakt, pacjentka miała klasyczny częstoskurcz komorowy, jej serce biło za szybko, by skutecznie pompować krew.

– Defibrylator! – warknęła Toby. – Trzysta!

Maudeen trzasnęła przełącznikiem. Wskazówka skoczyła do góry i zatrzymała się na trzystu watosekundach.

Toby przytknęła elektrody do piersi chorej. Dzięki żelowi lepiej przylegały do skóry, lepiej przewodziły prąd. Umieściła je w odpowiednim miejscu, krzyknęła:

– Cofnąć się! – i wcisnęła przycisk.

Ładunek elektryczności wstrząsnął ciałem otyłej kobiety, powodując jednoczesny skurcz wszystkich mięśni. Toby zerknęła na monitor.

– Dobra, jest rytm zatokowy…

– Tętno niewyczuwalne – przerwała jej Val. – Nie ma tętna!

– Reanimujcie dalej! I dajcie mi jeszcze jedną strzykawkę!

Rozrywając opakowanie i nakładając igłę do nakłuć osierdziowych, wiedziała, że tę walkę przegrywają. Wiedziała, że odsysanie krwi niewiele pomoże, że będzie jej ciągle przybywać, że serce nie wytrzyma takiego ucisku. Nie daj jej umrzeć do przyjazdu chirurga – myślała. Powtarzała to niczym mantrę. Nie daj jej umrzeć. Nie daj jej umrzeć…

– Znowu migotanie! – meldowała Val.

– Trzysta dżuli. I bolus lidokainy…

Zadzwonił telefon. Odebrała Maudeen i za chwilę krzyknęła:

– Ario ma kłopoty z krzyżówką! Pacjentka jest „B” minusowa!

– Cholera jasna, co jeszcze pójdzie nie tak? – Przyłożyła elektrody do piersi chorej. – Cofnąć się!

Ciałem pacjentki znów szarpnął spazmatyczny skurcz. Rytm zatokowy wrócił do normy.

– Jest tętno – rzuciła Val.

– Dajcie teraz lidokainę, szybko. Gdzie ta plazma?

– Ario jeszcze się nie wyrobił – odrzekła Maudeen.

Toby spojrzała na zegarek. Reanimowali chorą od dwudziestu minut, a zdawało się, że to trwa już kilka godzin. W sali panował hałas, dzwonił telefon, wszyscy mówili naraz i nagle zalała ją fala dezorientacji. Spotniały jej dłonie w rękawiczkach, guma lepiła się do skóry. Sytuacja wymykała się spod kontroli…

Kontrola i porządek. To było jej hasło. Kontrola i porządek w życiu osobistym, kontrola i porządek w izbie przyjęć. Ale ta reanimacja nie skutkowała i Toby nie była w stanie temu zaradzić. Nie miała przeszkolenia w otwieraniu klatki piersiowej ani zszywaniu pękniętej komory serca.

Spojrzała na pacjentkę. Skóra na jej twarzy była marmurkowa, obwisłe policzki niemal szkarłatne. Toby wiedziała, że komórki mózgu są niedożywione. Że umierają.

Zmęczonego masowaniem kierowcę zastąpił jego kolega. Pracę podjęła świeża para rąk.

Na ekranie ukazała się chaotyczna, postrzępiona linia. Migotanie komór. Śmiertelny rytm.

Zespół zastosował zwykłą w takich przypadkach taktykę. Wstrzykiwano coraz większe dawki leków znoszących arytmię, lidokainy i bretyliny, poddawano pacjentkę coraz silniejszym elektrowstrząsom. Zdesperowana Toby odessała z osierdzia kolejne pięćdziesiąt centymetrów sześciennych krwi.

Linia wykresu na ekranie monitora spłaszczyła się i wyrównała.

Toby powiodła wzrokiem po twarzach współpracowników.

– No, tak. – Głęboko odetchnęła i z lodowatym spokojem dodała: – To już koniec. Która godzina?

– Szósta jedenaście – powiedziała Maudeen.

Utrzymywaliśmy ją przy życiu przez czterdzieści pięć minut – pomyślała Toby. Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Nie pomógłby jej nikt.

Sanitariusz cofnął się od stołu. Pozostali też. To było niemal odruchowe, ten odwrót i te kilka sekund pełnego szacunku milczenia.

Gwałtownie otworzyły się drzwi i do sali reanimacyjnej wkroczył doktor Carey. Wejście miał jak zwykle dramatyczne.

– Gdzie ta tamponada? – warknął.

– Przed chwilą zeszła – odrzekła Toby.

– Co? Nie utrzymaliście jej?

– Próbowaliśmy. Nie daliśmy rady.

– Jak długo reanimowaliście?

– Niech mi pan wierzy, że wystarczająco długo. – Wyminęła go i wyszła.

Usiadła w recepcji przy biurku pielęgniarek, by zebrać myśli przed wypełnieniem karty zabiegowej. Z sali reanimacyjnej dochodził ją podniesiony głos narzekającego Careya. Wyciągnęli go z łóżka o wpół do szóstej, no i po cholerę? Nocny odpoczynek szlag trafił, nie mogli przedtem pomyśleć? Nie wiedzieli, że czeka go cały dzień w sali operacyjnej?

Dlaczego chirurdzy to takie dupki? Toby wsparła brodę na dłoni. Boże, czy ta noc nigdy się nie skończy? Jeszcze dwie godziny, jeszcze tylko dwie godziny…

Zza mgły zmęczenia doszło ją fuknięcie otwieranych drzwi.

– Przepraszam, przyszedłem zobaczyć ojca.

Toby poderwała wzrok. Przed biurkiem stał jakiś mężczyzna o pociągłej twarzy. Patrzył na nią bez uśmiechu, z gorzko wykrzywionymi ustami.

Wstała.

– Pan Slotkin?

– Tak.

– Toby Harper. – Wyciągnęła do niego rękę.

Uścisnął ją automatycznie, bez odrobiny ciepła. Nawet skórę miał zimną. Choć co najmniej trzydzieści lat młodszy od ojca, był do niego uderzająco podobny. Miał niemal identyczną twarz, ostrą i wyrazistą, identyczne wąskie brwi. Ale oczy miał inne. Oczy Daniela Slotkina były małe, ciemne i nieszczęśliwe.

– Wciąż diagnozujemy pańskiego ojca – powiedziała. – Nie otrzymaliśmy jeszcze wyników badań laboratoryjnych.

Slotkin rozejrzał się i niecierpliwie mruknął.

– O ósmej muszę być w mieście. Mógłbym się z nim zobaczyć?

– Oczywiście. – Zaprowadziła go do gabinetu. Pchnęła drzwi i stwierdziła, że nie ma tam nikogo. – Musieli go przewieźć na rentgen. Sprawdzę, czy już skończyli.

Slotkin wrócił za nią do recepcji. Stanął obok i obserwował ją, kiedy podnosiła słuchawkę. Toby poczuła się nieswojo. Odwróciła się i wystukała numer.

– Rentgen – odezwał się Vince.

– Mówi doktor Harper. Czy są już wyniki tomografii?

– Nie. Jeszcze nie przygotowałem sprzętu.

– Jest tu syn pacjenta. Odeślę go do was.

– Pacjenta tu nie ma.

– Jak to?

– Jeszcze go nie przywieźli, jest w izbie przyjęć.

– Przed chwilą sprawdzałam, nie ma go… – Toby urwała. Daniel Slotkin stał tuż obok, musiał usłyszeć zdumienie w jej głosie.

– Coś się stało? – spytał Vince.

– Nie, nie, nic. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Slotkina. – Przepraszam pana na chwilę. – Wróciła do gabinetu numer trzy i zajrzała do środka. Nikogo. Jednakże wózek wciąż tam stał, a na podłodze walało się zmięte prześcieradło, którym przykryły pacjenta.

Ktoś musiał przewieźć go do innej sali, do innej sali… Przecięła korytarz, weszła do gabinetu numer cztery, rozsunęła kotarę. Harry’ego Slotkina tam nie było.

Kiedy szła do gabinetu numer dwa, serce waliło jej jak młotem. Otworzyła drzwi. Ciemno. Pogaszone światła. Nikt nie zostawiłby pacjenta w ciemnym pokoju. Mimo to nacisnęła kontakt.

Stół. Na stole nikogo.

– Nie wiecie, gdzie położyliście mojego ojca? – warknął Slotkin, który chodził za nią krok w krok.

Ignorując jego pytanie, weszła do sali reanimacyjnej i zaciągnęła za sobą kotarę.

– Gdzie Slotkin? – Szepnęła.

– Ten staruszek? – odrzekła Maudeen. – Vince miał go zabrać.

– Vince mówi, że Slotkin do niego nie dotarł. Nie mogę go znaleźć. Przyjechał jego syn.

– Zaglądałaś do trójki?

– Wszędzie zaglądałam! Maudeen i Val wymieniły spojrzenia.

– Trzeba sprawdzić na korytarzach. – Wybiegły z sali. Toby została, żeby stawić czoło sytuacji.

– No i gdzie on jest? – spytał Slotkin.

– Właśnie próbujemy go znaleźć.

– Przecież miał być w izbie przyjęć.

– Ktoś musiał coś poplątać…

– Jest tu, czy nie?

– Panie Slotkin, zechce pan usiąść w poczekalni? Przyniosę panu filiżankę kawy…

– Nie chcę kawy. Mój ojciec miał ponoć jakiś atak, a wy nie możecie go znaleźć?

– Pielęgniarka sprawdza w rentgenie.

– Przecież pani już tam dzwoniła!

– Bardzo pana proszę, zechce pan przejść do poczekalni, a my sprawdzimy, co się właściwie… – Nie dokończyła. Wracały pielęgniarki.

– Dzwoniłyśmy do Morty’ego – rzuciła Val. – Sprawdzają z Ario parking.

– Nie znalazłyście go?

– Daleko nie zaszedł…

Toby poczuła, że blednie. Daniel Slotkin. Bała się na niego spojrzeć. Bała się jego wzroku. Ale nie mogła zignorować jego gniewu.

– Co się tu dzieje? – warknął. Pielęgniarki milczały. Obie patrzyły na Toby. Wiedziały, że w izbie przyjęć dowodzi lekarz. Że to na jego barkach spoczywa całkowita odpowiedzialność za pacjenta. Że winić należy jego. Albo ją.

– Gdzie jest mój ojciec?

Toby odwróciła się powoli i spojrzała mu w oczy.

– Nie wiem – powiedziała ledwo słyszalnym szeptem.


Było ciemno, bolały go stopy, ale wiedział, że musi wrócić do domu. Sęk w tym, że za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak tam trafić. Harry Slotkin nie pamiętał nawet, jak to się stało, że kuśtyka teraz tą opustoszałą ulicą. Chciał przystanąć przed którymś z domów po drodze i poprosić o pomoc, ale wszystkie okna były ciemne. Gdyby zapukał do drzwi, zapaliłyby się światła, padłyby pytania, co z pewnością naraziłoby go na poniżenie. A Harry był człowiekiem dumnym. Nie należał do tych, którzy błagają o pomoc. Sam też nikomu pomocy nie udzielał. Nikomu, nawet własnemu synowi. Zawsze uważał, że dobroczynność prowadzi do kalectwa, a on kaleki wychować nie chciał. Siła to niezależność. Niezależność to siła.

Na pewno trafi do domu sam.

Gdyby tylko znowu pojawiła się ta dobra wróżka…

Odwiedziła go w tamtej izbie tortur, gdzie przywiązali go do zimnego stołu, gdzie paliło się oślepiające światło, gdzie kłuli go igłami, szturchali, obmacywali, szczypali. I wtedy przyszła dobra wróżka. Ona mu nie dokuczała. Uśmiechnęła się tylko, rozwiązała mu ręce i nogi, a potem szepnęła:

– Uciekaj, Harry! Uciekaj, zanim po ciebie wrócą.

Teraz był wolny. Uciekł, no i bardzo dobrze!

Szedł ciemną ulicą, mijał uśpione domy, szukając znajomych miejsc. Szukając czegoś, co by mu powiedziało, gdzie jest.

Musiałem zabłądzić – pomyślał. Tak, wyszedłem na spacer i zabłądziłem.

Nagle poczuł ostry ból w stopie. Spojrzał w dół i zdumiony przystanął.

W świetle latarni zobaczył, że jest na bosaka. Że nie ma nawet skarpetek. Patrzył na swoje stopy. Na swoje gołe nogi. Na swój skurczony, żałośnie zwisający członek.

Jestem nagi!

Spanikowany rozejrzał się wokoło, sprawdzając, czy nikt na niego nie patrzy. Ulica była pusta.

Zakrywając rękami genitalia, uciekł spod latarni i poszukał schronienia w ciemnościach. Kiedy zgubił ubranie? Nie pamiętał. Przykucnął na zimnym, wystrzyżonym trawniku przed jakimś domem i próbował zebrać myśli, lecz panika wypłoszyła wszystkie wspomnienia z ostatnich kilku godzin. Zaskamlał, zaskowyczał i zaszlochał cichutko, kołysząc się rytmicznie na bosych stopach.

Chcę do domu. Proszę, błagam, chcę się obudzić we własnym łóżku…

Objął się kurczowo, zrozpaczony do tego stopnia, że nie słyszał nawet warkotu silnika ani nie widział świateł samochodu, który wyjechał zza rogu. Zdał sobie sprawę, że go zauważono, dopiero wtedy, gdy wóz przystanął przy krawężniku.

Harry jeszcze mocniej zacisnął ręce, zwinął się w kłębek.

Z ciemności nadpłynął łagodny głos:

– Harry?

Nie podniósł głowy. Bał się wyprostować, bał się pokazać, że jest poniżająco nagi. Skurczył się jeszcze bardziej, jeszcze ciaśniej zwinął się w kłębek.

– Harry, przyjechałam zabrać cię do domu.

Powoli dźwignął głowę. Twarzy kierowcy nie widział, lecz rozpoznał ten głos. A przynajmniej tak mu się zdawało.

– Wsiądź do furgonetki, Harry.

Zakołysał się na piętach, czując, że mokra trawa muska jego nagie pośladki.

– Ale ja nie mam na sobie ubrania! – zapiszczał.

– Ubranie masz w domu. W domu masz całą szafę ubrań, nie pamiętasz? – Rozległ się cichy stukot przesuwanego metalu.

Harry spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, że drzwi furgonetki są otwarte. Za nimi była ciemność. Obok samochodu dostrzegł sylwetkę mężczyzny, który zapraszająco wyciągał ku niemu rękę.

– Chodź, Harry – szepnął. – Jedziemy do domu.

Загрузка...