Rozdział 11

– Wiedziałem, że nie da mi pani spokoju – mruknął, otwierając frontowe drzwi. – Sprawdź to, sprawdź tamto. Jezu – pomyślałem sobie – pokażę te przeklęte karty, żeby się pani przekonała na własne oczy, że niczego nie ukrywam.

Weszli do środka. Drzwi się zatrzasnęły, w pustych korytarzach zadudniło echo. Brace skręcił w prawo i otworzył drzwi do archiwum.

Toby zapaliła światło i aż zamrugała ze zdumienia, widząc sześć rzędów szafek na akta.

– Są ułożone alfabetycznie? – spytała.

– Tak. Pacjenci na „A” są z tamtej strony, na „Z” z tej. Ja poszukam karty Slotkina, a pani – Parmentera.

Toby ruszyła w stronę szafek oznaczonych literą „P”.

– Ile tu tego jest – szepnęła zdziwiona. – Nie do wiary… Brant Hill ma aż tylu pacjentów?

– Nie. To jest archiwum centralne. Są tu karty choroby pacjentów wszystkich domów opieki Orcutt Health.

– To jakaś kongregacja?

– Tak. Jesteśmy jej sztandarową placówką.

– Ile skupia domów?

– Chyba kilkanaście. Dzielą się kosztami, przychodami i pacjentami.

Toby znalazła odpowiednią szafkę i zaczęła przerzucać karty.

– Nie mogę jej znaleźć – powiedziała.

– Slotkina już mam.

– Ale gdzie jest Parmenter? Brace stanął w przejściu.

– Zapomniałem. Parmenter nie żyje, pewnie przenieśli jego kartę do zgonów. – Podszedł do szafek na końcu sali. Chwilę później zamknął szufladę. – Nie ma, pewnie ktoś ją zabrał. Musi pani wystarczyć Slotkin. Niech pani czyta, ile tylko zechce, a przekona się pani, że niczego nie przeoczyłem.

Toby usiadła przy pustym biurku i otworzyła kartę choroby Harry’ego Slotkina. Ułożono ją według kategorii chorobowych. Na pierwszej stronie wyszczególniono dolegliwości, jakie trapiły pacjenta ostatnimi laty. Nie znalazła nic godnego uwagi. Przerost prostaty. Chroniczne bóle kręgosłupa. Lekkie upośledzenie słuchu po otosklerozie. Typowe objawy starości.

Przerzuciła kilka kartek, cofając się w przeszłość. Znowu nic szczególnego. Usunięcie wyrostka robaczkowego w wieku trzydziestu pięciu lat. Przezcewkowa resekcja prostaty w wieku lat sześćdziesięciu dziewięciu. Kiedy skończył siedemdziesiątkę, usunięto mu zaćmę. Przez większość życia Harry Slotkin był bardzo zdrowym człowiekiem.

Zajrzała do wizyt klinicznych, gdzie znalazła zapiski lekarzy. Slotkin zgłaszał się głównie na rutynowe badania kontrolne, które przeprowadzał Wallenberg, od czasu do czasu odwiedzał też urologa, niejakiego doktora Bartella.

Przewracała kartki, aż trafiła na wpis sprzed dwóch lat, adnotację z podpisem, którego nie mogła odczytać.

– Kto to jest? – spytała. – Pierwsza litera to chyba „Y”… Brace zmrużył oczy.

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Nie rozpoznaje pan tego nazwiska? Pokręcił głową.

– Czasem ściągają na konsultację specjalistów spoza kliniki. A o co chodziło?

– Piszą tu chyba, że… „o zniekształconą przegrodę chrząstkową nosa”. Badał go jakiś otorynolaryngolog.

– W Newton mieszka otorynolaryngolog nazwiskiem Greenley. Ta litera to pewnie „G”, a nie „Y”.

Znała to nazwisko. Greenley przyjeżdżał na konsultacje do izby przyjęć.

Skoncentrowała się na wynikach ostatnich badań wzoru krwinek i składu chemicznego krwi, zarejestrowanych na komputerowych wydrukach. Wszystkie były w normie.

– Jak na człowieka w jego wieku, ma bardzo dobrą hemoglobinę – zauważyła. – Piętnaście. Jest lepszy ode mnie. – Odwróciła kartkę i zmarszczyła brwi, widząc zestawienie z nagłówkiem „Diagnostyka, Newton”. – Jezu, o koszty to wy się chyba nie martwicie, co? Ile tego jest… Test radioimmunologiczny na hormon tarczycy, test na hormon wzrostu, na prolaktynę, melatoninę, na hormon adrenokortykotropowy… – znów odwróciła kartkę. – I tu… Ta lista nie ma końca. Badania przeprowadzono rok temu, a powtórzono przed trzema miesiącami. Któreś laboratorium w Newton zgarnęło kupę szmalu.

– Tego rodzaju badania Wallenberg ordynuje wszystkim pacjentom przechodzącym kurację hormonalną.

– Ale o samej kuracji nie ma tu ani słowa. Brace zamilkł.

– Fakt, to dziwne. Jeśli Harry nie przechodził kuracji, po jakiego grzyba takie badania?

– Może Brant Hill nabija kabzę laborantom? Te wszystkie badania musiały kosztować kilka tysięcy dolarów.

– Przeprowadzono je na zlecenie Wallenberga?

– Nic o tym tutaj nie piszą.

– Niech pani zajrzy do zestawienia zleceń i porówna daty.

Toby znowu przerzuciła kilka kartek i odszukała odpowiednią listę. Były to ołówkowe kopie odręcznych zleceń lekarskich, wszystkie z podpisem i datą.

– Dobra. Pierwsze badanie endokrynologiczne zlecił Wallenberg. Drugie ten facet z niewyraźnym podpisem, doktor Greenley czy jak mu tam.

– Po co otorynolaryngolog miałby zlecać badanie endokrynologiczne?

Toby przejrzała resztę zleceń.

– Znowu ten sam podpis. To było prawie przed dwoma laty. Zlecił przedoperacyjnie valium i zamówił transport do zrzeszenia chirurgów „Howarth i Spółka” w Wellesley.

– Przedoperacyjnie? Przed jakim zabiegiem?

– Ma bardzo niewyraźny charakter pisma… „Zniekształcenie przegrody chrząstkowej nosa”. – Toby westchnęła i zamknęła kartę. – Nic nam to nie dało, prawda?

– Wystarczy? W takim razie rozumiem, że możemy już iść. Greta się na mnie wkurzy.

Ze smutkiem podała mu dokumenty.

– Przepraszam, że wyciągnęłam pana z domu.

– Taa, nie mogę uwierzyć, że na to poszedłem. A papiery Parmentera? Chyba już ich pani nie potrzebuje, co?

– Gdyby się znalazły…

Włożył kartę Slotkina do szafki i trzasnął szufladą.

– Będę z panią szczery, pani doktor: wcale mi na tym nie zależy.


W salonie paliło się światło. Zaparkowawszy obok saaba Jane Nolan, dostrzegła ciepłą poświatę bijącą zza kotar i sylwetkę kobiety w oknie. Ktoś czuwał, ktoś wyglądał w mrok – ten widok podniósł ją na duchu. Jane była w domu, Jane pilnowała matki.

Toby otworzyła drzwi i weszła do saloniku.

– Już jestem.

Jane odwróciła się od okna, żeby pozbierać rozrzucone czasopisma. Na sofie leżał „National Enquirer”, otwarty na stronie z artykułem zatytułowanym Wstrząsające przepowiednie metapsychiczne. Jane szybko podniosła czasopismo i spojrzała na nią z uśmiechem pełnym zażenowania.

– Moja podnieta intelektualna na noc – wyjaśniła. – Wiem, że powinnam rozwijać umysł i czytać coś poważniejszego, ale… – pokazała czasopismo. – Nie potrafię oprzeć się niczemu ze zdjęciem Daniela Day-Lewisa na okładce.

– Ja też nie – wyznała Toby. I roześmiały się wesoło, bez skrępowania konstatując, że niektóre fantazje są wśród kobiet powszechne.

– Jak minął wieczór? – spytała Toby.

– Bardzo dobrze. – Jane szybko poprawiała poduszki na sofie. – O siódmej zjadłyśmy kolację; pochłonęła prawie wszystko, co przygotowałam. Potem zrobiłam jej kąpiel w pianie. Ale chyba powinnam była się od tego powstrzymać – dodała ze smutkiem.

– Dlaczego? Co się stało?

– Bawiła się tak dobrze, że nie chciała wyjść z wanny. Musiałam wyciągnąć korek.

– Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zrobiła mamie taką kąpiel.

– Ma przy tym mnóstwo zabawy! Kładzie sobie pianę na głowie, wszędzie ją rozrzuca i rozdmuchuje. Dobrze, że nie widziała pani tego bałaganu. To tak, jak obserwować małe dziecko w kąpieli. Bo w sumie pani mama jest dzieckiem.

Toby ciężko westchnęła.

– Dzieckiem, które z każdym dniem robi się młodsze.

– Ale jest przy tym bardzo miła. Pracowałam z wieloma pacjentkami chorymi na Alzheimera, które wcale nie były miłe. Które z wiekiem robiły się coraz złośliwsze. Myślę, że pani mama taka nie będzie.

– Nie. Nigdy taka nie była.

Jane zebrała resztę czasopism i Daniel Day-Lewis zniknął w jej plecaczku. Toby dostrzegła wśród pism „Modern Bride”. [„Współczesna panna młoda”.]

Czasopismo marzycielek – pomyślała. Według dokumentów Jane była niezamężna. Miała trzydzieści pięć lat i jak tyle innych kobiet, które Toby znała, robiła wrażenie osoby z nikim nie związanej, mimo to wciąż mającej nadzieję. Chętnej, lecz nie zdesperowanej. Kobiety, której idol filmowy wystarczy do chwili, kiedy w jej życiu pojawi się mężczyzna z krwi i kości. O ile kiedykolwiek to nastąpi.

Odprowadziła ją do drzwi.

– A więc wszystko poszło dobrze.

– O, tak. Świetnie mi się z Ellen układa. – Jane przystanęła w progu. – Byłabym zapomniała. Dzwoniła pani siostra. I ktoś z urzędu anatomopatologa. Powiedział, że jeszcze zadzwoni.

– Doktor Dvorak? Mówił, o co chodzi?

– Nie. Powiedziałam, że wróci pani późno. – Uśmiechnęła się i pomachała jej na pożegnanie. – Dobranoc.

Toby szczęknęła zasuwą i weszła do sypialni, by zadzwonić do siostry.

– Myślałam, że masz dzisiaj wolne – zaczęła Vickie.

– Bo mam.

– Zdziwiłam się, kiedy odebrała Jane.

– Prosiłam ją, żeby przyszła na kilka godzin. Pewnie tego nie zrozumiesz, ale raz na pół roku chciałabym wieczorem gdzieś wyjść.

Vickie westchnęła.

– Znowu jesteś na mnie wściekła. Jesteś, prawda?

– Nie, nie jestem.

– Jesteś, jesteś. Toby, ja doskonale wiem, że mama jest dla ciebie ciężarem. Wiem, że to niesprawiedliwe. Ale co ja na to poradzę? Dzieci doprowadzają mnie do szału. Wykładam w college’u, ale i tak najwięcej roboty mam w domu. Ledwie powłóczę nogami.

– Vickie, czy to zawody z cyklu: Kto bardziej cierpi?

– Nawet nie wiesz, jak trudno jest radzić sobie z dziećmi.

– Fakt, nie wiem.

Zapadło długie milczenie. Nie wiem – pomyślała Toby, ponieważ ich nie mam, bo nie było okazji. Ale nie, nie mogła obwiniać za to siostry. To ambicja pchała ją do kariery, to przez ambicję nie interesowała się niczym innym. Cztery lata medycyny, trzy lata rezydentury. Nie miała czasu na romans. A potem Ellen zaczęła tracić pamięć i Toby musiała stopniowo przejmować jej obowiązki. Nikt tego nie planował. Nie wkroczyła na tę ścieżkę z rozmysłem. Po prostu tak chciało życie.

Nie, nie miała prawa się na nią złościć.

– Posłuchaj, mogłabyś wpaść do nas w niedzielę na kolację? – spytała Vickie.

– W niedzielę pracuję.

– Nie mogę się połapać w tych twoich dyżurach. Cztery noce pracujesz, trzy masz wolne, tak?

– Z zasady. W przyszłym tygodniu mam wolny poniedziałek i wtorek.

– O Boże. Zupełnie nie pasuje. W poniedziałek jest dzień otwarty w szkole, we wtorek Hannah ma recital fortepianowy.

Toby milczała. Czekała, aż siostra skończy ograną litanię na temat wypełnionego kalendarza i trudności w zestrojeniu rozkładu tygodnia czterech osób. Jak wszystkie dzieci w ich wieku, również Hannah i Gabe byli ostatnio bardzo zajęci, wypełniając każdą wolną godzinę dzieciństwa lekcjami muzyki, gimnastyką, pływaniem i zajęciami komputerowymi. Trzeba odwieźć je tu, trzeba odwieźć je tam, tak że pod koniec dnia Vickie już nie wiedziała, gdzie ma nogi, a gdzie głowę.

– Nie szkodzi – powiedziała w końcu Toby. – Może umówimy się kiedy indziej?

– Naprawdę bardzo bym chciała, żebyś do nas wpadła.

– Tak, wiem. Mam wolny drugi tydzień listopada.

– Zaraz to zapiszę. Ale najpierw upewnię się, czy pasuje to mojej gromadce. Zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu, dobrze?

– Dobrze. Dobranoc, Vickie. – Odłożyła słuchawkę i ze znużeniem przeczesała palcami włosy. Jesteśmy zbyt zajęte, zbyt zajęte. Nie mamy nawet czasu, żeby połatać spalone mosty… Wyszła na korytarz i uchyliła drzwi do pokoju matki.

Spała w świetle nocnej lampki. Wyglądała jak dziecko: lekko rozchylone usta, twarz gładka i spokojna. Bywało, że w chwilach takich jak ta Toby dostrzegała w niej cień małej dziewczynki, jaką mama kiedyś była, dziewczynki z twarzą i lękami Ellen. Co się z tą dziewczynką stało? Uciekła, by zamknąć się w paraliżującym kokonie dorosłości? Czyżby wychodziła z niego dopiero teraz, pod koniec życia, gdy krępujące ją ścianki zaczynały się powoli złuszczać?

Dotknęła jej czoła, odgarnęła miękki lok siwych włosów. Ellen poruszyła się, otworzyła oczy i spojrzała na nią nieprzytomnie.

– To tylko ja, mamo, śpij.

– Zakręciłaś gaz?

– Tak. I sprawdziłam, czy drzwi są zamknięte. Dobranoc – pocałowała ją i wyszła z pokoju.

Postanowiła jeszcze się nie kłaść. Nie było sensu zakłócać ustalonego rytmu pracy i odpoczynku, już za dwadzieścia cztery godziny czekał ją przecież kolejny dyżur. Nalała sobie kieliszek brandy i zaniosła do salonu. Włączyła stereo i puściła płytę Mendelssohna. Odezwały się solowe skrzypce, czysto i żałobnie. Ulubiony koncert Ellen. Ulubiony koncert Toby.

W kulminacyjnym punkcie crescendo zadzwonił telefon. Przyciszyła muzykę i podniosła słuchawkę.

Dvorak.

– Przepraszam, że tak późno.

– Nie szkodzi. Przed chwilą wróciłam do domu – usiadła wygodnie na sofie z kieliszkiem w ręku. – Podobno dzwonił pan do mnie.

– Tak, rozmawiałem z gosposią. – Umilkł. W tle słyszała muzykę operową. Don Giovanni. No i tak – pomyślała. Dwoje obcych sobie ludzi siedzi samotnie w domu, tylko w towarzystwie wież stereo. – Miała pani przejrzeć karty choroby tych pacjentów z Brant Hill. Ciekawi mnie, czy coś pani znalazła.

– Przeglądałam kartę Harry’ego Slotkina. Nie ma tam żadnej adnotacji, która wskazywałaby na możliwość kontaktu z chorobą Creutzfeldta-Jakoba.

– A iniekcje hormonów?

– On ich nie dostawał. Chyba nie przechodził tej kuracji, a przynajmniej ani słowa nie ma o tym w karcie.

– A Parmenter?

– Nie mogliśmy znaleźć jego dokumentów, toteż nie wiem, czy przechodził jakieś zabiegi chirurgiczne. Mógłby pan spytać o to Wallenberga.

Dvorak nie odpowiedział. Muzyka Don Giovanniego dobiegła końca i w słuchawce zapanowała cisza.

– Żałuję, że nie mogę powiedzieć panu nic więcej. To czekanie na diagnozę musi być straszne.

– Owszem, miewałem już przyjemniejsze wieczory – przyznał. – Odkryłem, że polisy ubezpieczeniowe to bardzo nudna lektura.

– O Boże. Chyba nie spędził pan nad nimi całego wieczoru?

– Pomogła mi butelka wina.

Mruknęła ze współczuciem.

– Po ciężkim dniu zwykle zalecam kieliszek brandy. Szczerze mówiąc, właśnie je sączę. – Umilkła, potem od niechcenia dodała: – Wie pan co? I tak już nie zasnę. Nie sypiam nocami, odwykłam. Zapraszam pana do siebie. Napijemy się razem.

Dvorak milczał, a ona zamknęła oczy i pomyślała: Boże święty, po co ja to powiedziałam?! Dlaczego się tak napraszam?

– Dziękuję, ale dzisiaj nie miałaby pani ze mnie pociechy. Może innym razem.

– Dobrze. Innym razem. Dobranoc.

I czego się spodziewałam? Że natychmiast do mnie przyleci? Że spędzimy noc, patrząc sobie w oczy?

Westchnęła i puściła koncert od początku. Skrzypce grały, a ona sączyła brandy i liczyła godziny do samego świtu.

Загрузка...