ROZDZIAŁ IX

Ostatni przed świętami dzień zajęć szkolnych trwał krócej. Wszystkie dzieci zabrały do domu zawiadomienie, że rodzice wraz z rodzeństwem i domownikami proszeni są na świąteczną uroczystość w szkole, która odbędzie się następnego wieczora. Każdy powinien przynieść ze sobą filiżankę lub szklankę. Bengt-Edward został wysłany z zaproszeniem do górniczych baraków. Nikt nie oczekiwał wielkich rezultatów tej ostatniej wizyty. Mały Egon miał obejść wszystkie bezdzietne rodziny na wrzosowiskach i zaprosić ich członków.

Rodzina Brandtów, proboszcz oraz Nilsson i kupiec zostali zaproszeni już kilka dni temu. Proboszcz w każdym razie obiecał przyjść.

Nie można już było zrobić nic więcej. Anna Maria musiała przyznać sama przed sobą, że jest raczej pesymistką. W osadzie, w której tyle wciąż plotek i podejrzeń, a nawet otwartej wrogości, każdy najchętniej siedzi w domu.

Po południu w szkole rozpoczął się gorączkowy ruch. Więcej prób jasełkowego przedstawienia nie należało już robić, teraz dzieci powinny mieć czas na skupienie się, ale trzeba było po raz ostatni przymierzyć kostiumy i przygotować salę. Wniesiono ławki i krzesła; zbyt dużo, uważała Anna Maria, ułożono piękne haftowane obrusy, na ogół przechowywane głęboko w szufladach. Kawa miała być przygotowana u Klary i przeniesiona do szkoły, gdzie postawi się ją na piecu, żeby nie ostygła. Właściwie to najbliżej było do domu kowala, ale nikt by się nie odważył przygotowywać jedzenia w domu dotkniętym zakaźną chorobą. Anna Maria dyplomatycznie wytłumaczyła kowalowej, że Klara bardzo prosiła, by jej powierzyć właśnie przygotowanie kawy. A ponieważ zwróciła się z tym pierwsza, więc Anna Maria musiała obiecać…

– Gdybyśmy tylko wiedzieli, ilu ludzi naprawdę przyjdzie – narzekała Klara, która biegała nieustannie między szkołą a swoim domem.

– No właśnie, trzeba było wcześniej się zorientować – zgadzała się z nią Anna Maria. – Mogłam posłać dzieci z pytaniem, kto się wybiera.

Żona kowala, którą dyskretnie Anna Maria kierowała do prac nie mających związku z przygotowaniem jedzenia, wyprostowała się znad podłogi, którą wykładała pachnącymi świeżo gałązkami jałowca.

– Mój Gustaw słyszał, że paru górników się wybiera.

– Znakomicie! – zawołała Anna Maria zadowolona.

– Ode mnie przyjdą wszyscy – powiedziała mała Anna, która również pomagała dekorować salę. A nie było to najłatwiejsze zadanie. Dziewczynka zaklejała papierowymi dekoracjami najgorsze plamy i dziury na ścianach. Wieszała też dziwne zwierzęta ze słomy, które prezentowały się nadspodziewanie dobrze.

– Moi rodzice też przyjdą – dołączył się Bengt-Edward. – I mama, i ojciec, a jak u ciebie, Egon?

– Ja nie wiem – pisnął mały biedaczyna. – Sune tylko chichocze, a tata jest…

Pijany, pomyślała Anna Maria z goryczą. Ale ostatnio Egon nabrał ciała. Najwyraźniej ojciec czuł respekt przed Kolem.

No właśnie, Kol. Często, bardzo często jej myśli biegły ku niemu, a wtedy ogarniał ją jakiś smutek i przygnębienie. Czy to mogła być prawda? To, że zabił człowieka? I że siedział za to w więzieniu?

Nie, nie wolno nikogo sądzić, dopóki się go nie wysłucha. Anna Maria wolała myśleć, że to zwyczajne kłamstwa Nilssona.

Kol nie przyniósł jeszcze szopki, ale pracowali w kopalni dzień i noc, jak słyszała. Prawdopodobnie odrabiali wolne dni w święta.

Nilsson wsunął przez drzwi głowę o świńskich oczkach, o rumianych jak jabłka policzkach i prychnął:

– Jak widzę, trwoni się tu czas i pieniądze! Nie za to płacimy pani tak słono, panno Olsdotter.

Klara podeszła do niego.

– Zamknij ten swój niewyparzony pysk! Jeśli ktoś na tym traci, to tylko sama panienka. To ona okazuje nam wszystkim niezwykłą szczodrość. A ty zabieraj się do domu, bo jak nie, to zostaniesz zaszlachtowany jak świnia na święta!

Wszystkie kobiety i dzieci chichotały po kryjomu. Ależ ta Klara odważna! A Nilsson wycofał się jak niepyszny.

– Licz się ze słowami, Klara! – ostrzegł. – Ty też nie jesteś bez zmazy!

– I wiem o tym. Ale nie próbuj wymuszać ode mnie pieniędzy, bo pożałujesz!

Tego już Nilsson nie słyszał, zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi.

Anna Maria siedziała w szkole do późnego wieczora, nawet nie miała czasu porządnie zjeść. Może czekała na coś, co się jednak nie stało? Stół przeznaczony pod żłóbek wydawał jej się taki pusty w kącie sali…

Została sama. Wolno, z głębokim westchnieniem pogasiła świece i zamknęła drzwi na klucz.

Kiedy wyszła z oświetlonej sali w zimową ciemną noc, nie widziała nic, zwłaszcza że nie było śniegu. Wszyscy nad tym ubolewali; śnieg stworzyłby świąteczny nastrój, przykrył brudy i śmieci, w których wieś tonęła. Przykryłby też nędzne domy i paskudny budynek zarządu kopalni. Niebo wisiało nad ziemią ciężkie, ani jednej gwiazdki, ciemno było jak w worku. I zimno, nie cichnący tu nigdy wiatr uderzał w narożniki domów.

Anna Maria doszła do zabudowań kowala, tak jej się przynajmniej zdawało; było tak ciemno, że jej nienawykłe oczy nie były w stanie nawet rozróżnić konturów budynku. W domach zresztą panowała cisza, było naprawdę późno, raczej noc niż wieczór.

Nagle z ciemności wyłoniła się jakaś postać i zderzyła się z nią.

– Oj, trzeba uważać! – zaśmiała się Anna Maria, ale w następnej sekundzie stwierdziła, że człowiek przed nią ma złe zamiary. Czyjaś silna ręka chwyciła jej szeroką pelerynę, druga ręka zamachnęła się i Anna Maria usłyszała chrzęst rozciętego materiału.

Zdążyła jednak instynktownie uskoczyć w tył i cios chybił. Zrobiła kilka kroków, jakby chciała wrócić do szkoły, ale zrezygnowała z tego i znowu pobiegła w stronę zabudowań, nie rozumiejąc, co się dzieje. Czy to jakiś gwałciciel? Nie, chyba nie.

Nie miała czasu się zastanawiać, bo napastnik znowu ją zaatakował i skutecznie uniemożliwiał ucieczkę w stronę domów. Anna Maria nie miała wyjścia, musiała zawrócić w stronę biura.

Początkowo nie potraktowała napadu na tyle poważnie, by wzywać pomocy. Przyszło jej do głowy, że to może Bengt-Edward i jego koledzy przyczaili się tu, żeby ją nastraszyć. Pewna jednak nie była i zaczynała się naprawdę bać, ale kiedy okrążała budynek biura, było za późno, żeby krzyczeć. Nikt by jej i tak nie usłyszał.

Kimkolwiek był jej prześladowca, widział w ciemnościach lepiej niż ona. Prawdopodobnie więcej czasu spędził na dworze. Może czaił się od dawna? Czekał, aż to właśnie ona wyjdzie ze szkoły? Sama.

Ta myśl wzbudziła w niej panikę i Anna Maria zaczęła biec jak szalona.

Oczywiście po ciemku zaplątały jej się nogi i upadła. Napastnik rzucił się na nią, ale w ostatniej sekundzie zdążyła się przewrócić na plecy i wymknąć mu się. Wtedy mignęło jej też w oddali światełko…

To u kupca?

Nie, to w barakach, w nędznych mieszkaniach górników.

Zaczęła krzyczeć. Wzywała pomocy, bo ktoś przecież musiał czuwać, skoro w jakimś oknie pali się światło!

Prześladowca znowu się na nią rzucił, zdecydowany i świadomy celu. Czyjeś ręce szarpały ją z wściekłością i z trudem udawało jej się unikać ciosów. Krzyczała zdyszana, ale bandyta próbował zatkać jej usta ręką i wtedy…

Początkowo nie poczuła bólu. Uświadomiła sobie tylko, że coś zimnego i śliskiego przesuwa się jej po ramieniu i wbija w dłoń. Jakaś niezrozumiała siła pozwoliła jej odepchnąć złoczyńcę, zerwała się na nogi i pobiegła w stronę baraków.

I wtedy pojawił się ból. Straszny, intensywny, bezlitosny. Czuła, że za chwilę zemdleje, zatoczyła się, ale zanim upadła, postarała się jeszcze odskoczyć jak najdalej od miejsca, gdzie, jak się jej wydawało, była droga. Wpadła w jakieś krzaki i leżała bez ruchu.

Niełatwo zachować ciszę, gdy ze zmęczonych płuc powietrze wydobywa się ze świstem, a ręka nieznośnie boli. Zauważyła, że ciepła krew bucha z rany, i stłumiła krzyk strachu.

Ale napastnik nie dał się oszukać. Anna Maria słyszała skradające się kroki, coraz bliżej…

Chwila odpoczynku dała jej jednak nowe siły. A ponieważ bandyta zbliżył się niebezpiecznie, zerwała się i zaczęła uciekać.

I wtedy usłyszała głosy. Męskie głosy, które wołały:

– Halo! Czy ktoś wzywał pomocy?

– Tutaj! Ratunku! – wrzeszczała.

W tym samym momencie poczuła bolesny cios, coś ciężkiego uderzyło ją w plecy, aż się potoczyła do przodu. Sama słyszała, że jęczy z bólu, przed oczyma wirowały jej fioletowe plamy, zdawało jej się, że słyszy kroki kogoś, kto ucieka, a może kogoś, kto nadchodzi? Starała się zasłonić głowę rękami, ale wszystko bolało ją tak, że z trudem podnosiła ramiona. Widziała chwiejne światło latarni. Jakiś głos powiedział: „O, Jezu, to przecież mamzela ze szkoły!” Potem Annę Marię ogarnęła ciemność.

Ocknęła się w momencie, kiedy jej głowa zderzyła się z czymś twardym.

– Och, Per, uważaj! Ona uderzyła głową o framugę drzwi!

Anna Maria została położona na czymś, co wydawało jej się kozetką. W pomieszczeniu panował zaduch, wszelkie możliwe odory nie mytych ciał i brudnych ubrań, dławiące, trudne do wywietrzenia.

Ale teraz nie miało to znaczenia.

– Dziękuję – szepnęła. – Myślę, że uratowaliście mi życie.

– No, jakiś diabeł zwiewał w krzaki – powiedział ktoś z obecnych, kto starał się wyglądać jak najsympatyczniej mimo kopalnianego brudu i własnej niezdarności. – Skąd się panienka tam, na Boga, wzięła? I kto to był?

– Nie wiem – wyszeptała. – Ktoś z nożem, napadł na mnie, kiedy wyszłam ze szkoły. Och, moja ręka okropnie krwawi, zabrudzę posłanie…

– Nie szkodzi. My się tym zajmiemy! Posłaliśmy po sztygara do kopalni…

Sztygar? Kol…

To była rozkoszna myśl.

Cierpiała bardzo.

– Coś mnie uderzyło w plecy. Coś ciężkiego…

– Wielki kamień. Znaleźliśmy go przy drodze. Przynieśliśmy na dowód.

Dowód na co? Ale nie była w stanie myśleć. Zamknęła oczy i starała się nie rozpłakać.

Kol wpadł do pokoju i ukląkł przy niej. Na stole, pomiędzy czterema kupkami kart, stała latarnia. Widocznie wydarzenia przerwały grającym partię. Kol wziął latarnię i oświetlił kozetkę, na której leżała Anna Maria.

Polecił przygotować balię z wodą i powiedział do leżącej:

– Opowiedz mi teraz, co się stało.

Anna Maria, najlepiej jak umiała, przedstawiła kolejne wydarzenia. Zmęczenie ostatnich tygodni dawało o sobie znać, mieszało się z goryczą, że oto ktoś myśli o niej tak źle, że chciał ją zamordować, i z trudem wymawiała słowa. Ale nie chciała płakać, w jego obecności – nie.

Zanim skończyła mówić, do pokoju weszło dwóch młodych mężczyzn.

– Nikogo nie złapaliśmy – powiedzieli. – Słyszeliśmy tylko kroki, ktoś uciekał, ale jest tak cholernie ciemno.

Kol polecił, żeby wszyscy na chwilę wyszli, bo chciał obejrzeć plecy rannej. Nikt nie robił głupich komentarzy, przyjęli to, co się stało, z największą powagą.

Sztygar i jeden z młodszych górników przemyli i opatrzyli jej rękę stosując skąpe środki z kopalnianej apteczki. Kiedy mężczyźni wychodzili, Anna Maria popatrzyła ukradkiem na Kola. Stał, czekając, by zamknęli drzwi, a twarz miał bardziej surową i napiętą niż kiedykolwiek przedtem. Nie pamiętała go takim. Był to niebywale silny mężczyzna, niespecjalnie wysoki, taki w sam raz, pomyślała. Mocno zbudowany, o kanciastych rękach, wyjątkowo pięknych oczach i ustach. Szczególnie podobały jej się właśnie jego usta. Takie męskie, a jednocześnie wrażliwe i pełne wyrazu. Kol Simon był naprawdę przystojnym mężczyzną. Czy raczej Guillaume Simon, jak naprawdę brzmi jego nazwisko. Ale nie chciała go tak nazwać. Kol pasuje do niego znakomicie. Jest w nim coś mrocznego, groźnego, nie tytko w wyglądzie. A mimo to budzi poczucie bezpieczeństwa. Nie mogła tego pojąć.

Kiedy zostali sami, Kol zwrócił się do niej i zapytał:

– Możesz usiąść?

– Tak, tylko musisz podać mi rękę.

Kol zagryzł wargi, ujął jej zdrowe ramię i lekko przyciągnął ku sobie. Z trudem stłumiła jęk.

Świadomość, że on jest przy niej, jakie to rozkoszne uczucie! Było tak intensywne, że głuszyło ból. Niebezpieczne uczucie, które czyniło ją słabą, ale inaczej niż słabość, której przyczyną były rany.

– Ja… – Powiedział Kol niepewnie. – ja muszę cię poprosić… muszę chyba obejrzeć twoje plecy…

Bez słowa rozpięła górę sukni zdrową ręką, a potem zsunęła suknię z ramion.

– Wystarczy? – zapytała bezbarwnie.

Jeszcze troszkę, jeśli można – odrzekł prawie szeptem.

Anna Maria poprosiła drżącym głosem, by sam odsłonił tyle pleców, ile trzeba, ona nie była w stanie podnieść wyżej ręki. Gdy poczuła dotyk jego dłoni na skórze, drgnęła gwałtownie. Słyszała, że on wstrzymuje oddech, widząc jej reakcję, ale nie powiedział nic. Patrzył tylko na jej plecy, ona zaś mocno przytrzymywała suknię na piersiach.

Kol uniósł latarnię, by lepiej widzieć.

– Dostałaś porządnie, nie ma co. Plecy masz czerwone i spuchnięte, między łopatkami skóra jest podrapana. – Delikatnie przesunął dłoń po jej kręgosłupie. Anna Maria jęknęła. – Ale nie wygląda na to, żeby coś było złamane – rzekł. – Miałaś szczęście.

– Tak. Strasznie wymachiwał tym nożem, mogłam rzeczywiście oberwać.

– Widziałem, że twoja peleryna jest w kilku miejscach rozcięta. – Kol pomógł jej włożyć i pozapinać suknię. – Nie rozpoznałaś, kto to był?

– Nie.

– I nie masz żadnych podejrzeń?

– Nie. Nie potrafię tego zrozumieć. Tak źle prowadziłam się tu, w Martwych Wrzosach, że ktoś musiał mnie… – głos jej się załamał i zamilkła. Jakby się bała, że uzna ją za płaczliwą panienkę, która użala się nad sobą.

On sam także zachowywał się bardzo oficjalnie, jakby chciał podkreślić dystans między nimi. To ją męczyło.

– Nie możesz leżeć na tej brudnej kozetce, w tym zabałaganionym pokoju. Odprowadzę cię do domu.

– Dziękuję. Sama bym chyba nie doszła.

– Oczywiście, że nie! Per!

Na jego wołanie wrócili inni mężczyźni.

– Per, weźmiesz latarnię i poświecisz nam. A wy wszyscy nikomu ani słowa! Spróbujemy zachować w tajemnicy to, co się stało. W ten sposób czasem łatwiej złapać winowajcę.

Anna Maria nie bardzo rozumiała, jak to możliwe, ale z wdzięcznością ujęła pomocną dłoń Kola, kiedy wstawała z kozetki. Serdecznie dziękując wszystkim za ratunek, pożegnała się.

– Jezu – wykrztusił któryś. – Jakby słonko wyjrzało, kiedy panienka się uśmiecha. Panie sztygarze, jak pan myśli, kto chciał skrzywdzić to dziecko?

– Tego nie wiem, ale wiem przynajmniej tyle, kto jest teraz w kopalni – odparł Kol sucho. – I wiem, że wy byliście tutaj. Poza tym naprawdę pojęcia nie mam, komu mogło na tym zależeć.

– Wcale bym się nie dziwił, gdyby to Nilsson – powiedział Per w drzwiach. – On się potwornie wścieka, bo wszyscy tak lubią panienkę.

Naprawdę mnie lubią, pomyślała Anna Maria uradowana. Jak cudownie to słyszeć!

A Kol dodał cierpko:

– Nilsson wścieka się do tego stopnia, że nie chce przyjść na jutrzejszą uroczystość. Wcześnie rano ma zamiar jechać do miasta. „Żeby utrzeć nosa tej zarozumiałej mamzeli!”

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, Anna Maria także. Bo nikt nie przejmował się tym, czy Nilsson przyjdzie, czy nie. „Nawet dobrze będzie uniknąć tych jego docinków, jakby mu się żółci ulewało”, podsumował sprawę jeden z górników.

Szli wolno drogą oświetloną migotliwym płomieniem latarni. Anna Maria musiała skupiać całą uwagę na tym, by w ogóle iść. Wciąż kręciło jej się w głowie.

Kol zauważył, jak się męczy.

– Per, poczekaj! – zawołał. – Będzie chyba najlepiej, jeśli poniosę panienkę. Nie czuje się chyba zbyt dobrze.

Per mamrotał coś o wstrząsie mózgu. Anna Maria nie bardzo wierzyła, że to możliwe, ale nie zaprotestowała, gdy Kol wziął ją na ręce, delikatnie, żeby nie urazić obolałych pleców, i niósł ją przez resztę drogi.

Udawała, że nie może uniknąć dotykania policzkiem jego ramienia ani opierania czoła o jego twarz. On się też nie odsuwał, poruszał natomiast czasami głową, tak że swoim policzkiem pieścił jej czoło. Anna Maria przymknęła oczy i jednym uchem słuchała jego rozmowy z Perem o północnym chodniku w kopalni, który grozi zawaleniem i nie można go porządnie podeprzeć. Domyślała się, że górnicy mają o to pretensje do Adriana Brandta.

Doszli do domu i wszyscy razem wkroczyli do sieni, a Klara wybiegła z kuchni ze świeżo zapaloną świecą w ręce.

– Panie Jezu, jak to panienka wraca do domu?

Kol wyjaśnił, co się stało, Klara wydawała raz po raz okrzyki zgrozy.

– Zaraz odgrzeję jej trochę jedzenia.

– Tak zrób!

Per poszedł z Klarą do kuchni, Anna Maria i Kol do jej pokoju. Zapalili świecę.

– Mieszkasz tu bardzo ładnie – stwierdził Kol krótko, wyraźnie onieśmielony, że znalazł się w panieńskim pokoju.

– O, tak. Klara utrzymuje dom w znakomitym porządku. Naprawdę nie ma się na co skarżyć.

– Nie, ja miałem na myśli twoje osobiste… Twój wpływ na pokój. Nie przypomina żadnego znanego mi pokoju. Chodzi mi o to… – Zwrócił się energicznie w jej stronę i powiedział stanowczo: – Poczekaj, pomogę ci zdjąć buty, nie powinnaś się za bardzo schylać.

Kiedy tak siedziała na krawędzi łóżka i patrzyła na jego pochyloną głowę u swoich stóp, przeniknęło ją niemal bolesne pragnienie, by pogłaskać te czarne włosy. Z trudem się przed tym powstrzymała.

– No – powiedział i wstał. – Teraz możesz położyć się na łóżku i odpoczywać, dopóki Klara nie przyniesie kolacji. Jak tam twoja głowa?

– Już lepiej. Ale wciąż jestem wstrząśnięta tym, co się stało. Nie mogę tego zrozumieć.

Kol ostrożnie ułożył jej nogi na łóżku, poprawił poduszkę i okrył Annę Marię pledem.

– Wyglądasz na okropnie zmęczoną – westchnął zmartwiony. – Powiem Klarze, żeby cię nie budziła jutro za wcześnie. Powinnaś się wyspać.

– Ale ja nie mam czasu na…

Przerwał jej uniesieniem ręki.

– Jutro wieczorem musisz być zdrowa i wypoczęta, prawda? Pozwól, że my się już wszystkim zajmiemy!

Mogła mu tylko podziękować skinieniem głowy. Była taka zmęczona, taka zmęczona, i wciąż płacz dławił ją w gardle.

Kol przysiadł na chwilę na krawędzi łóżka i przyglądał jej się ze smutkiem.

– Za dużo tego na ciebie spadło, cała ta sytuacja tutaj – starał się swojemu głosowi nadać surowe brzmienie, choć nie bardzo mu się to udawało. – Przyjechałaś do Martwych Wrzosów z wyrzutami sumienia po śmierci matki i tutaj wszystkie nasze zmartwienia wzięłaś na swoje barki…

– Och – westchnęła Anna Maria i próbowała wstać, lecz on zdecydowanie ją powstrzymał. – Całkiem zapomniałam, obiecałam bratu Klary, temu, którego nazywają Kulawiec, wiesz, obiecałam mu, że pojadę z nim do miasta i pomogę mu odszukać jego małą córeczkę, którą ojczym, dawny mąż Klary, bije.

– Kiedy macie tam jechać?

– Pojutrze. i tak będę musiała jechać do banku, więc obiecałam, że…

Kol westchnął ciężko:

– Kiedy ty zaczniesz myśleć o sobie, Anno Mario?

Jak cudownie to brzmi, kiedy on wymawia jej imię w ten sposób. Łzy znowu napłynęły jej do oczu.

– Tyle spraw czeka na zadośćuczynienie, wiesz przecież – szepnęła stłumionym głosem.

– Jeszcze ci to nie minęło? Anno Mario Olsdotter, posłuchaj mnie. Zrobiłaś dla swojej matki wszystko podczas jej długiej choroby, już to ustaliliśmy.

Teraz z największym trudem powstrzymywała łzy, pragnęła, by on nie zaczynał znowu roztrząsać tej sprawy.

– Tak, ale widocznie to nie wystarczyło! Ona odebrała sobie życie. Ja ją zawiodłam.

Kol spoglądał na nią surowo. Pochylał głowę tak, że twarz znajdowała się w cieniu. Wydawała jej się nieskończenie pociągająca, taka ciemna i poważna.

– Tak nie wolno ci myśleć, dręczysz sama siebie – powiedział. – A poza tym ja uważam, że ty siebie okłamujesz.

– Jak to? Co masz na myśli?

– Pomyśl tylko trochę. Zrobiłaś, co tylko mogłaś, tego jestem pewien, na tyle dobrze znam już twój charakter. Więc nie to jest przyczyną twoich wyrzutów, ale to właśnie usiłujesz sobie wmawiać, żeby uspokoić sumienie w innej sprawie. Nie, ty starałaś się odpokutować za coś innego już wtedy, kiedy pielęgnowałaś chorą matkę. To nie podczas choroby ją zawiodłaś. Tu chodziło o jakąś dawniejszą sprawę.

Anna Maria przyglądała mu się rozszerzonymi oczyma, zastanawiała się, do czego Kol zmierza.

– Czy zawsze byłaś taką dobrą i posłuszną córką, jak powinnaś? – zapytał. – Nie, ja nie pytam jak jakiś ksiądz. Pytam, bo wydaje mi się, że ty i ja przeżyliśmy coś podobnego. No więc?

– Ja… – zaczęła, jąkając się i zastanawiając nad tym, co Kol powiedział. – Ja podobno byłam niezwykle posłusznym dzieckiem, tak mówili wszyscy. Ale był taki okres… kiedy skończyłam czternaście lat do mniej więcej szesnastu, kiedy myślałam, że rodzice, a zwłaszcza mama, są głupi. Wszystko, co mówili, było głupie. Lekceważyłam ich w głębi duszy. Byłam nieustannie zbuntowana, pamiętam to bardzo dobrze. Nie żebym się jakoś specjalnie źle zachowywała, tylko… wstydziłam się za nich czasami i pragnęłam się od nich uwolnić. Zwłaszcza od matki, która była z nich dwojga mniej zdolna, mniej wykształcona.

– Ależ to całkiem naturalne! Wszyscy młodzi ludzie przechodzą przez taki okres.

– Ja tego nie rozumiałam, nigdy nie miałam z kim porozmawiać o tego rodzaju sprawach, zawsze byłam taka samotna. Później, kiedy stałam się rozsądniejsza, strasznie tego żałowałam i myślałam, że jestem najgorszą córką na świecie.

Kol kiwał głową, jego podejrzenia zyskały potwierdzenie.

– Tak, to przechodzi z wiekiem. I co, wróciły ci uczucia do rodziców? Czy nie sądzisz, że to wyrzuty sumienia z tego właśnie powodu nadal cię męczą?

Anna Maria zastanawiała się długo.

– Tak, męczy mnie, że mogłam zrobić dla niej coś więcej przedtem. Zanim została wdową i rozchorowała się z żalu. Wiem, że zostawiałam ją samą, kiedy ojciec był na wojnie, chodziłam na długie spacery, by zagłuszyć w sobie jakąś nieznaną tęsknotę. Mama zawsze się na to skarżyła. Masz rację, Kol, to, co robiłam potem, wcale nie zmniejszyło mojej winy.

W jego oczach pojawił się błysk, trzymał ją mocno za ramiona.

– Posłuchaj mnie teraz, moje drogie dziecko, od tej chwili skończysz z tymi wyniszczającymi cię wyrzutami sumienia! Czy ty nie rozumiesz, kto naprawdę tutaj zawiódł?

– Nie.

– Twoja matka! Tak, właśnie ona! Ty, jej jedyne dziecko, żyły sobie wypruwałaś, żeby jej pomóc, a ona nawet palcem nie ruszyła, żeby ciebie pocieszyć, choć przecież i ty cierpiałaś. Ani słowa podzięki, ani wsparcia, ona mogła tylko brać…

– Ależ ona była chora!

– Nigdy nie jest się aż tak strasznie chorym, żeby zapomnieć o rodzonej samotnej córce. Trzeba być wielkim egoistą, żeby pogrążyć się we własnej rozpaczy i nie zauważać innych. A w podzięce za dwa lata twoich starań ona wybiera ucieczkę od cierpienia i wszelkich trudności, zostawiając dziecko bez opieki, w podwójnej żałobie, na pastwę losu.

– Nie byłam już dzieckiem! Miałam prawie dziewiętnaście lat.

– W dalszym ciągu jesteś dzieckiem – powiedział szorstko. – Jesteś taka dobra, że aż naiwna! Pozwalasz się wykorzystywać, z czego skwapliwie korzysta ta przeklęta familia tam, na wzgórzu.

– Oni zawsze są dla mnie tacy mili. Zapraszają mnie do siebie i…

– Wcale nie są mili! Oni sobie ciebie kupują tymi prezentami i osaczają cię. A ty tylko stoisz, zagryzasz wargi i nie masz odwagi zaprotestować.

Tego było Annie Marii za wiele. Określenie „zagryzasz wargi” wywołało najpierw śmiech, po którym przyszedł płacz. Ukryła twarz w dłoniach.

– Czy możesz już iść? Ja… potrzebuję odpoczynku.

– Tak, oczywiście.

Wyprostował się natychmiast. Stał przez chwilę niezdecydowany przed tą skuloną postacią na łóżku, patrzył, jak jej ramiona podnoszą się i opadają w nieutulonym płaczu.

Anna Maria poczuła palce gładzące ją nieporadnie po policzku.

Po czym drzwi się za nim zamknęły.

Kol Simon stał jeszcze przez chwilę w ciemnej sieni, zanim odważył się wejść do kuchni po Pera, rozmawiającego pewnie z Klarą, która szykowała kolację dla Anny Marii.

Kol oparł się o ścianę i przymknął oczy. Starał się oddychać spokojnie i powstrzymać drżenie ciała. Nigdy nie musiał tak bardzo panować nad sobą jak dzisiaj, kiedy zajmował się tym małym, cudownym stworzeniem.

Jej delikatna, pokaleczona skóra. Jej uparte próby ukrycia swojej bezradności, swego nieszczęścia, że została napadnięta. Jej uroda, rozum, jej łagodny głos… Absolutne zaufanie do niego, zmieszane z dziewczęcą nieśmiałością.

Taka jak ona zdarza się jedna na tysiące. Ale dla potomka walońskich kowali, którego ludzie nazywają Kol, całkowicie niedostępna.

Zmęczony i zrezygnowany otworzył drzwi do kuchni.

– Chodź, Per! Kopalnia czeka.

Загрузка...