ROZDZIAŁ II

Nie mogła jednak stać w nieskończoność w tym pustym pomieszczeniu. Ociągając się wyszła na dwór i tym razem otrzymała pomoc. Kobieta z najbliższego domu pokazywała jej na migi, że powinna obejść budynek.

Za rogiem była ślepa ściana, Anna Maria poszła więc do następnego narożnika i znalazła się przed drugą dłuższą ze ścian. Najwyraźniej tam znajdowało się główne wejście. Otworzyła i na jednych z wewnętrznych drzwi zobaczyła napis: „Biuro kopalni”. Coś takiego!

Zapukała i weszła.

W pokoju znajdował się tylko jeden człowiek, siedział przy ogromnym, naprawdę imponującym biurku, które jakoś nie bardzo pasowało do dość nędznego otoczenia. Poza tym nic szczególnego nie zwracało uwagi, zwyczajne barakowe pomieszczenie. Choć ten na pierwszy rzut oka zmartwiony mężczyzna bardzo się najwidoczniej starał, żeby urządzeniu biura nadać jakiś styl. To nie jego wina, że rezultat okazał się wątpliwy.

Oczywiście, mężczyzna przy biurku to był Adrian Brandt! Oczywiście, choć Anna Maria rozpoznawała go z trudem. Sześć lat wypełnionych marzeniami i romantycznymi wyobrażeniami może kompletnie wypaczyć obraz. Ale oto jest – prawdziwy, godzien zaufania i o sześć lat starszy.

Nadal był, rzecz jasna, młody, to nie na tym polegała zmiana. Mimo to trudno go było poznać.

Te szaroblond włosy, te smutne oczy, błękitne jak letnie niebo. Twarz dość pospolita, ale pociągająca dzięki oczom i sympatycznemu uśmiechowi. Wszystko było jak dawniej, a mimo to coś się zmieniło.

Kiedy spostrzegł, że weszła, zmartwiona twarz rozpogodziła się i teraz bardziej był podobny do tamtego szlachetnego, promiennego rycerza z jej wczesnej młodości. Wstał.

Anna Maria uświadomiła sobie, w jakim napięciu oczekiwała tego spotkania. A pomyłka przy wejściu i ta podsłuchana rozmowa, z której dowiedziała się, że nie będzie tu z radością witana, zdenerwowały ją jeszcze bardziej. Adrian Brandt sprawiał jednak wrażenie usposobionego bardzo przyjaźnie i to ją trochę uspokoiło. Usposobionego przyjaźnie – i zaskoczonego?

Wyszedł jej na spotkanie z wyciągniętą ręką. Anna Maria zrobiła to samo. Dłoń Adriana była silna i ciepła. Nim młoda nauczycielka zdążyła pomyśleć, dygnęła. Taka była jeszcze niedorosła.

– A więc to jest kuzyneczka Birgitty – powiedział z uśmiechem. – Mała Anna Maria. Myśmy się już kiedyś spotkali, prawda? Witaj u nas! Jesteś młodsza, niż myślałem, ale chyba wszystko pójdzie dobrze, masz takie znakomite świadectwa i referencje. A ja jestem Adrian Brandt, być może mnie pamiętasz, i to ja kieruję w wolnych chwilach tym małym… przedsięwzięciem.

W ten sposób określił działalność kopalni, dla niego musiało to być zajęcie dodatkowe.

Ale jego śmiech, kiedy to powiedział; śmiech, który wyrażał i skrępowanie, i dumę, był rozbrajający. On zaś, niemal jednym tchem, mówił dalej:

– Bywam tutaj tylko od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy koła się kręcą; właśnie za chwilę wyjeżdżam do miasta. Czekałem tylko na ciebie, żeby się z tobą przywitać. Ale mój kancelista się tobą zajmie. Nilsson! – krzyknął w stronę sąsiedniego pokoju.

Anna Maria zjeżyła się. Teraz przyjdzie ten, który nie życzy tu sobie żadnej mamzeli. Ten, którego Adrian nazwał Kol czy jakoś tak…

– Pan dyrektor mnie wołał? – odezwał się usłużny głos i do pokoju wkroczył przerośnięty cherubin w czarnym urzędniczym ubraniu i długich białych zarękawkach. Nie, pomyślała Anna Maria. To nie był on.

Przybyły podjął próbę przygładzenia swoich anielskich włosów, co mu się, niestety, nie udało, loki sterczały na wszystkie strony. Prawdopodobnie starał się naśladować modną fryzurę Adriana z małymi loczkami nad czołem i na skroniach. Kędziory Nilssona układały się dokładnie odwrotnie, więc rezultat był komiczny. Obaj panowie nosili wysokie sztywne kołnierzyki, którym prości ludzie nadali nazwę ojcobójców. To musi być okropnie niewygodne, pomyślała Anna Maria.

– Nilsson – powiedział swoim lekko zdyszanym głosem Adrian. – Pokażesz Annie Marii Olsdotter wszystko, co trzeba, dobrze? Ja muszę się już spieszyć.

Nilsson skłonił się i naprężył tak, że szwy przyciasnawego żakietu zatrzeszczały ostrzegawczo. Pospiesznie strzepnął z ubrania okruchy placka.

– Naturalnie, panie dyrektorze, naturalnie! Pan dyrektor może na mnie Polegać!

Adrian Brandt zaczął się żegnać.

– Nilsson wszystko załatwi. Gdybyś czegoś potrzebowała, zwracaj się do niego. Ja przyjadę pod koniec tygodnia z matką i dwiema siostrami. Lubią czasami odpocząć trochę na wsi.

I poszedł.

Czuła się nieco urażona. Uważała, że mógłby jej poświęcić więcej czasu. Ale widocznie nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia wtedy, sześć lat temu, w każdym razie nie było to wrażenie tak wielkie jak to, które on pozostawił w jej dziecięcej duszy.

– Dyrektor Brandt trzyma wiele srok za ogon – uśmiechnął się Nilsson tak szeroko, jak mu na to pozwalały pyzate policzki. – wszystkie sprawy tutaj zostawia mnie, rzecz jasna.

Wytrzeszczał na nią oczy jak sowa, końcem języka oblizywał pospiesznie po dziecięcemu wydęte wargi.

– Chciałabym zobaczyć swój pokój – powiedziała tak miło, jak tylko mogła. – I bardzo bym też chciała się dowiedzieć, gdzie jest szkoła.

– Oczywiście, oczywiście! Proszę ze mną!

Wziął pęk kluczy z biurka i potrząsał nimi z ważną miną.

– Pani naprawdę potrafi uczyć? – zapytał tym swoim jakby naoliwionym głosem. – Panienka sama wygląda jak uczennica.

Anna Maria określała jego wiek na jakieś trzydzieści pięć lat. Taki przerośnięty kościelny anioł, który pociesza się ciastkami i innymi niezdrowymi smakołykami. Jak go na to stać przy skromnej urzędniczej pensji? Ale złości w nim nie ma, pomyślała.

Później będzie musiała zmienić zdanie.

Wyszli na dwór. Nilsson dźwigał jej kuferek, czego się, szczerze mówiąc, nie spodziewała. Kiedy zamykał drzwi na klucz, opowiedziała mu w skrócie, jakie ma wykształcenie, po czym poszli w stronę domów mieszkalnych.

– Gdzie będę mieszkać?

– U Klary Andersdotter. Trzeci dom z tamtej strony. Klara ma prawo mieszkać w Martwych Wrzosach, bo pierze dla górników. Ale jej mąż, który tu pracował, uciekł od niej z żoną Kulawca, więc Klara powinna opuścić mieszkanie. Ponieważ jej chłop nie pracuje w kopalni.

Kulawiec musiał się z powrotem przeprowadzić do baraku, kiedy kobieta od niego uciekła. Ale najpierw, skoro już tu jesteśmy, możemy popatrzeć na pokój szkolny…

Anna Maria z przerażeniem stwierdziła, że kancelista kieruje się ku temu pustemu magazynowi, w którym przed chwilą była. Nilssonowi usta się nie zamykały:

– Ale panienka musi się bardzo wystrzegać chłopów z kopalni. Ich maniery nie zawsze są takie jak nasze. To plebejusze bez kultury!

– Będę się wystrzegać.

– Spodziewaliśmy się trochę starszej osoby.

Anna Maria wtrąciła spontanicznie:

– Chyba nie wszyscy są zachwyceni, że będą tu mieć nauczycielkę? Zdaje się, że czekali na nauczyciela.

– Ech, to tylko Kol, to prostak, który się stawia. Nie ma się czym przejmować.

– Kol?

– Tak, sztygar. To on się upierał, że trzeba uczyć tutejsze dzieci. To jest rzucanie pereł przed, wieprze, jeśli wolno mi wyrazić moje zdanie.

Otworzył drzwi do owego pustego, ponurego, przygnębiającego lokalu, który już widziała.

– Tu jest właśnie klasa. Kol obiecał do środy wstawić ławki, katedrę i wszystko co trzeba. Wtedy będzie panienka mogła rozpocząć nauczanie.

Rozejrzała się wzburzona. Nigdy nie uda jej się stworzyć atmosfery przytulności i bezpieczeństwa, tak ważnej w klasie, myślała. Wszędzie brud i ruina, a przede wszystkim zimno.

– A co będzie zimą? – spytała. – Mam na myśli ogrzewanie.

– Wszystko się urządzi, tak obiecał.

– Kol…? To imię czy nazwisko?

– Właściwie to on się nazywa całkiem inaczej, ale trudno to wymawiać. On jest Walonem, pochodzi z tych belgijskich kowali, którzy osiedlili się w Szwecji w siedemnastym wieku.

Anna Maria przytaknęła, słyszała o nich.

– Miałam wrażenie, że oni trzymają się razem?

– No właśnie. I dlatego nasz sztygar wciąż nosi cudzoziemskie nazwisko. Guillaume Simon, zdaje mi się, że tak to brzmi, ale jakim sposobem ma to wymówić prosty górnik? Oni przecież nie mają takiego wykształcenia jak my. No to nazywają go Kol Simon albo po prostu Kol, zwłaszcza że jest taki czarny. [Kol – w języku szwedzkim: węgiel (przyp. tłum.).]

– Czarny? W jakim sensie?

– Włosy i oczy. A poza tym prawdziwy brutal. W złości niebezpieczny. Ale w kopalni dobry.

Owszem, że brutal, to mogła uwierzyć. Już raz słyszała jego głos. O jeden raz za dużo, uznała.

– Tak – rzekła niepewnie, ogarnąwszy po raz ostatni spojrzeniem ten posępny magazyn czy co to było. – Możemy teraz zobaczyć mój pokój?

Nilsson ponownie ujął po rycersku jej kuferek i wyszli.

– Ciężkie to – zauważył.

– Książki – wyjaśniła krótko.

Na to nie miał nic do powiedzenia.

Kiedy szli drogą czy też ulicą, gdyby ktoś chciał być elegancki, Nilsson powrócił do swojej przerwanej opowieści, przeskakując z tematu na temat:

– Pod nieobecność dyrektora cała odpowiedzialność za biuro spada, naturalnie, na mnie… Tu, w tym pierwszym domu, mieszka Gustaw, kowal. Wszystkie jego dzieci chorują na suchoty… Myślę, że dyrektor Brandt jest zadowolony z mojej pracy. Ma on za sobą ciężki okres, tak że trzeba okazać wyrozumiałość, skoro większość spraw zrzuca na mnie.

Anna Maria skinęła głową.

– Tak, wiem, że dyrektor owdowiał.

– Straszna tragedia – rzekł Nilsson namaszczonym głosem. – Jego żona była zachwycająca! Umarła w połogu. No cóż, to nic niezwykłego, ale ona była prawdziwym aniołem! Tu, w tym drugim domu, mieszka Seved. Kiedy on jest w kopalni, jego żona przyjmuje wizyty. Chyba nikt nie wie, a już ona sama najmniej, kto jest ojcem jej najmłodszego. No! Jesteśmy na miejscu. A oto Klara, u której panienka będzie mieszkać. Dzień dobry, Klaro! Przyprowadziłem twoją lokatorkę!

Zgorzkniała, niechętna kobieta w progu nie odpowiedziała, skinęła tylko Annie Marii z cierpką miną i ruchem ręki zaprosiła ją do środka.

– Tak. No to ja wracam do biura – oświadczył Nilsson. – Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia.

Klara, idąc przed gościem przez sień, mruknęła: „Pleciuga w portkach”. Stara farba odłaziła płatami od ścian, ale w domu pachniało czystością. Klara, kobieta w absolutnie nieokreślonym wieku, otworzyła jakieś drzwi.

– To jest pokój, jeśli panienka chciałaby tu zamieszkać – rzekła jakoś agresywnie.

Mogło być gorzej. Dość skromnie urządzony pokój miał łóżko, stół i krzesła, w kącie stała umywalka. Na domowej roboty komodzie leżała Biblia. Okno zdobiły doniczki z kwiatami.

Anna Maria odwróciła się do gospodyni z nieśmiałym uśmiechem.

– Tu jest bardzo ładnie. Utrzymuje pani taką czystość, pani Andersdatter. Wszystko takie zadbane!

– Robię, co mogę – odparła Klara bez uśmiechu.

– Chyba już więcej nie można – uśmiechnęła się Anna Maria.

– Czasami i to nie wystarcza. Czy panienka chciałaby jadać u nas, czy woli sobie gotować sama?

Anna Maria zawahała się.

– Gdyby to nie było zbyt wiele zachodu, to chętnie zjadłabym obiad po powrocie ze szkoły. Ale śniadania i kolacje mogę sobie robić sama.

Klara znowu skinęła głową.

– To będzie trochę kosztowało. Mam na myśli obiad. Bo komorne płaci kopalnia.

– W porządku. Powiedzmy może…

Anna Maria wymieniła sumę, której wysokość sprawiła, że Klara uniosła brwi. Panienka z Ludzi Lodu niewiele wiedziała o pieniądzach, a już zwłaszcza pojęcia nie miała, ile w Szwecji zarabiają biedacy. Propozycja została przyjęta z wdzięcznością. Gospodyni zobowiązała się nawet przygotować od czasu do czasu coś specjalnego, filiżankę kawy w niedzielę lub wieczorami, gdyby było trzeba. Anna Maria podziękowała uprzejmie.

– Ma pani dzieci, Klaro?

– Czworo. Ale tylko najstarsza pójdzie do szkoły. Reszta jest za mała.

– Miło będzie je poznać – powiedziała Anna Maria rozpromieniona.

– Może panienka chciałaby się teraz rozpakować, to ja sobie pójdę. Potem proszę przyjść do kuchni, pokażę pani wszystko i przygotuję coś do zjedzenia. Musi panienka być głodna po podróży.

– Tak. Dzień był taki denerwujący. Nowe miejsce, nowi ludzie.

– Panienka jest okropnie młoda.

– Mam dziewiętnaście lat. Ale już od dawna jestem sama i jakoś sobie radzę.

– I jest panienka trochę za ładna. Może tu być sporo chętnych do dotrzymywania panience towarzystwa.

– Tutaj? – zdziwiła się Anna Maria zaskoczona. – Ależ na mnie jeszcze żaden chłopiec nie spojrzał dwa razy!

Klara popatrzyła na nią sceptycznie, żeby się przekonać, czy jej lokatorka jest taka skromna, czy tylko udaje. Anna Maria jednak wyglądała całkiem niewinnie.

Gospodyni poszła przygotować posiłek, a Anna Maria zaczęła wypakowywać swój dobytek. Garnuszki z konfiturami dobrze zniosły podróż, Bogu dzięki! Starannie układała swoją piękną bieliznę w szufladach komody ze źle heblowanych desek, mocno pachnących proszkiem do szorowania. Na komodzie poustawiała osobiste drobiazgi, które miały stworzyć w pokoju przytulny nastrój, uczynić go bardziej domowym – nieduży haftowany obrusik, srebrny grzebień i oprawioną w srebro szczotkę do włosów, które dostała w dniu konfirmacji, inkrustowaną szkatułkę z przyborami do szycia. Wszystko przypominało jej czas, który minął, i tych, których utraciła…

Odwaga zaczynała opuszczać Annę Marię. Tutaj, w tym obcym, surowym pokoju opadła na łóżko i wpatrywała się w miniaturowe portreciki rodziców, oba w ozdobnej drewnianej ramce.

Powrócił dawny ból. Ten ból, który odczuwała od wielu miesięcy, choć ostatnio podróż i związane z nią podniecenie trochę go przygłuszyły.

Ogarnęło ją znowu poczucie samotności. Takiej bezgranicznej, która wypływa z najgłębszych zakamarków duszy i która nie ma nic wspólnego z tym, czy otaczają nas ludzie, czy nie.

– Boże – szeptała. – Boże kochany, jak zdołam zdziałać jeszcze coś dobrego? Na wszystko jest już przecież za późno! I co ja robię tutaj? Nad tym morzem, gdzieś na krańcach świata? Jak mogłam uwierzyć, że zdołam uciec od wyrzutów sumienia? Jakie to głupie, jakie krótkowzroczne! Nie można przecież uciec od samego siebie!

Bezradna, zrozpaczona przyglądała się nagim ścianom w cudzym domu. Zniszczona podłoga, przykryta nędznym szmacianym dywanikiem, meble stare i zużyte – przez innych. Gdzie są jej rzeczy? Dlaczego opuściła swój ukochany dom rodzinny?

Wiedziała jednak bardzo dobrze, dlaczego. Przecież nie mogła tylko mieszkać w domu, krążyć po pustych pokojach, w których nie rozbrzmiewały już głosy rodziców. Czyż miała resztę życia spędzić na rozmyślaniach? Musiała się stamtąd wyrwać, musiała się przekonać, że i ona może być w życiu przydatna. Musiała coś robić.

Dla zadośćuczynienia? Nie, nie wolno tak myśleć!

Adrian Brandt…

Cóż za beznadziejny pomysł, żeby tu przyjeżdżać! Sądzić, że mogłaby dla niego cokolwiek znaczyć! A on ledwie ją pamiętał!

Teraz trzeba myśleć o przyszłości! Wszystko, co związane z przeszłością, jest takie trudne i nie da się już niczego zmienić. Myślała, w swej naiwności, że uda jej się od tego uciec.

W żadnym razie nie powinna była tego robić.

Szkolna izba naprawdę była gotowa na środę, w co Anna Maria po prostu nie mogła uwierzyć. Kiedy jednak wczesnym rankiem stanęła w progu i zobaczyła, jak to wygląda, popadła w jeszcze większe przygnębienie. Miała nadzieję, że będzie tu jednak trochę bardziej przytulnie.

Ławki w niczym nie przypominały szkolnych mebli, były to po prostu z grubsza oheblowane deski ułożone na podpórkach, stały pośrodku izby jedna za drugą, bez pulpitów, więc dzieci będą musiały trzymać książki i tabliczki na kolanach. Ona, jako nauczycielka, dostała zniszczone krzesło do siedzenia, ustawione za kiwającym się stołem. Ale najlepsze ze wszystkiego znajdowało się z tyłu za nią. Najwidoczniej nie udało im się kupić porządnej tablicy z rysikiem i wszystkiego, co potrzeba!

I na tym koniec.

No, nie. Potrzebny jest też piec. I oto, cud nad cudy, w kącie zainstalowano stary, zardzewiały piecyk z czarną rurą, niezbyt pięknie powyginaną przy ścianie. Niebezpieczeństwa pożaru nie było, bo wszystko zostało starannie obmurowane. Rozchlapana zaprawa murarska zastygła na podłodze i na ścianach, nikt nie zadał sobie trudu, żeby ją usunąć.

Ona sama wtorek poświęciła na przemyślenie organizacji pracy w szkole, opracowała plany i przygotowała się do pierwszego dnia nauki. Porozmawiała z Nilssonem i uzyskała jego błogosławieństwo na zakup materiałów, potrzebnych jej i dzieciom. W rozsądnych granicach, oczywiście!

Wciąż jeszcze nie wiedziała nic o uczniach, jaki poziom reprezentują, jakie mają podręczniki.

Wiał porywisty wiatr i jesienny deszcz siekł jej policzki, kiedy szła do domu, by przed rozpoczęciem lekcji zjeść śniadanie.

Ona i Klara we wtorek wieczorem, kiedy dzieci poszły już spać, odbyły rozmowę. Gospodyni wyraziła nie pozbawiony agresji podziw, że panienka ma takie wytworne rzeczy. Srebrna szczotka, malowane obrazy, piękne ubrania! Czy w takim razie koniecznie musi pracować, i to w tak niewdzięcznym zawodzie jak nauczycielstwo?

Wtedy Anna Maria opowiedziała jej o swojej sytuacji. O śmierci ojca i o tym, jak trudno było jej zajmować się matką przez te dwa lata. A potem została sama na świecie. Mówiła też o tym, iż miała do wyboru: mieszkać u krewnych i nic nie robić albo w jakiś sposób podziękować swoim wspaniałym rodzicom za wykształcenie, jakie jej dali, i wykorzystać je w pracy dla innych.

Klara zadumała się nad tym wszystkim, a w końcu uznała, że Anna Maria postąpiła rozsądnie.

– Sama nie umiem sobie wyobrazić lepszego życia. Bardzo bym chciała nic nie robić, chodzić tylko po domu pięknie ubrana, żeby mi wszystko podawali, jedzenie na srebrnej zastawie. Ale… To się szybko może znudzić. Człowiek samotny musi pracować na chleb, to prawda. Chociaż słyszałam, że panienka jest bogata?

Anna Maria westchnęła.

– Tak sobie. Ale kiedy odziedziczę spadek po babce, będę naprawdę zamożna – rzekła z lekkim grymasem. – ja jednak kocham moją babcię i bardzo chcę, żeby żyła jak najdłużej. Nie chciałabym się przyczynić do jej śmierci.

Klara uznała, że to bardzo szlachetne.

– A pani? – zainteresowała się Anna Maria życzliwie. – Jak sobie pani radzi sama z czworgiem dzieci i jeszcze z praniem i sprzątaniem dla górników na dodatek?

– Kulawiec pomaga mi w najcięższych pracach.

– Kulawiec…? Chwileczkę, już gdzieś słyszałam to przezwisko.

– To pewnie ta pleciuga, Nilsson! Widzi pani, Kulawiec to mój brat. Tak go nazywają, bo ma jedną nogę krótszą. Już od dzieciństwa cierpi z tego powodu, panienka wie, jakie są dzieci. Kto to powiedział, że dzieci są dobre jak anioły? Na pewno nie ja, bo ja widziałam, jak dzieci dręczyły mojego małego braciszka!

Nagle Anna Maria przypomniała sobie słowa Nilssona: „Mąż Klary uciekł z żoną Kulawca. Klarze pozwolono tutaj mieszkać, bo pierze i sprząta. Kulawiec musiał się przeprowadzić z powrotem do baraku”.

– Tak, już pamiętam, co kancelista powiedział. Nie wiedziałam tylko, że Kulawiec to pani brat.

– O, tak – westchnęła z goryczą Klara. – My oboje zawsze byliśmy zawadą. Nic nie warci, nikt nas nie chciał. Ja się tak specjalnie nie przejmowałam tym, że mąż mnie źle traktuje. Ale brata to mi zawsze było żal. On się już tyle wycierpiał w życiu.

– Zawsze cierpi się bardziej z powodu swoich bliskich niż z powodu własnych zmartwień – powiedziała Anna Maria. – Myślę, że najgorsze, co może spotkać rodziców, to widzieć, że ich dziecko zostało zdradzone lub skrzywdzone. Siostra z pewnością odczuwa to podobnie, jeśli kocha cierpiącego brata.

– Panienka wie naprawdę bardzo dużo jak na taką młodą osobę – mruknęła Klara, ale nie wyczuwało się w jej głosie irytacji.

– To prawda. O cierpieniu trochę wiem – rzekła Anna Maria spokojnie.

– Tak, straciła panienka rodziców.

Cień bólu pojawił się na twarzy Anny Marii.

– I nie tylko to – szepnęła jakby sama do siebie. Zaraz się jednak opanowała. – Ale dzieci to pani ma bardzo udane. Cieszę się, że Greta będzie chodzić do szkoły.

W zaciętej twarzy Klary pojawiło się coś między radością i dumą. Anna Maria przeczuwała, że one obie będą kiedyś przyjaciółkami, gdy już wszystkie bariery zostaną przełamane.

Z wybiciem godziny dziesiątej Anna Maria znalazła się znowu w szkole. A dzieci już tam na nią czekały.

Gdy weszła, zerwały się z ławek. Dygały i kłaniały się głęboko, uczesane na mokro i ubrane w swoje najlepsze rzeczy z samodziałowego płótna – bure i niezgrabne; tylko nieliczne miały buty. Anna Maria widziała wyraźnie, że jedyne, czego tu nie brak, to nędza. Sukienki dziewcząt najwyraźniej zostały przerobione ze starych ubrań, twarze zaś wszystkich dzieci nosiły ślady ciągłego niedożywienia i zbyt wielu jak na ich wiek bolesnych doświadczeń.

Jakże to Adrian Brandt troszczy się o swoich podopiecznych?

Ów szczególny, ostry zapach ubrań wierzchnich, taki charakterystyczny dla wszystkich klas szkolnych, już się tu zadomowił, choć lekcja dopiero co się zaczęła.

Dzieci nie było wiele. No tak, Klara mówiła przecież, że tylko w pięciu domach w centrum osady mieszkają rodziny z dziećmi. I jeszcze w kilku zagrodach na wrzosowiskach.

Policzyła uczniów. Dziewięcioro, w wieku od siedmiu do siedemnastu lat, tak jej się przynajmniej wydawało. Sześć dziewcząt i trzech chłopców.

Zaczęła od powitania, prawdopodobnie równie niepewna i onieśmielona jak dzieci. Powiedziała, jak jej na imię i że uczniowie, zwracając się do niej, powinni mówić: proszę pani. Potem poprosiła, by i one się przedstawiły.

Onieśmielone szeptały swoje imiona. Nauczycielka znała tylko Gretę, córkę Klary, chudą dziesięciolatkę, której poprzedniego dnia pozwolono wejść do pokoju Anny Marii i podziwiać wszystkie piękne przedmioty na komodzie. Dziewczynka była już całym sercem oddaną wielbicielką swojej pani. Obok Grety siedziało dwoje dzieci kowala Gustawa, dziewczynka i chłopiec, mieszkający w domu najbliżej szkoły. Tak, Nilsson wspomniał, że wyglądają źle, chorują na suchoty i kaszlą. W niczym nie przesadził. Największy w klasie, dobrze wyglądający chłopiec miał na imię Bengt-Edward, a najstarsza dziewczynka – Anna.

– O, mamy prawie takie same imiona – powiedziała Anna Maria, a dziewczynka zaczerwieniła się po korzonki włosów.

Na tylnej ławce siedział jeszcze żałośnie malutki, źle ubrany chłopczyk z siniakami na rękach i buzi. On miał na imię Egon.

O, mój Boże, pomyślała Anna Maria z bólem serca. Boże kochany, muszę się dowiedzieć, gdzie on mieszka.

– Na wrzosowisku – usłyszała cichutką odpowiedź, której towarzyszyło bolesne chlipnięcie.

Potrzebna mu chusteczka do nosa, pomyślała zrozpaczona, ale nie miała ochoty ofiarować mu własnej.

Wśród pozostałych trzech dziewczynek jedna była córką Seveda.

Seved? Anna Maria wytężyła pamięć. Ach, tak, to ten, co mieszka w drugim domu i ma żonę, która przyjmuje wizyty, kiedy on jest w kopalni. I nikt nie wie, kto jest ojcem najmłodszego dziecka.

Uff, ten Nilsson ze swoim wstrętnym plotkowaniem! Wolałaby tego wszystkiego nie słyszeć, to w jakiś sposób zabarwiało jej stosunek do dzieci i w ogóle do mieszkańców osady.

Tylko mały Egon pochodził z wrzosowiska.

Dziwiło ją to, że tylko rodziny z dziećmi mogły mieszkać we własnych domach. A przecież Kulawiec też kiedyś tam mieszkał, ale potem, gdy żona uciekła, musiał się przeprowadzić do baraku. Tak, Klara jej to wyjaśniła. Kulawiec też miał małą córeczkę, ale żona zabrała ją ze sobą, gdy zniknęła. Kulawiec najbardziej rozpaczał właśnie z powodu utraty dziecka. Do jego dawnego mieszkania w ostatnim, najdalej położonym domu wprowadziła się teraz inna rodzina – rodzice gaduły Bengta-Edwarda i jego dwóch sióstr.

Panowały tu najwyraźniej twarde zasady – nie ma dzieci, nie ma domu. Tylko łóżko w barakach, o których Anna Maria wolała nie myśleć. Wyglądały naprawdę okropnie – ciasne, brudne, rozpadające się.

Zresztą domy też nie były pałacami, co to, to nie. Ten należący do Klary utrzymany był z pewnością najlepiej i pewnie dlatego Anna Maria tam właśnie została ulokowana. Poza tym wszystkie mieszkania były przeludnione, choć większość dzieci nie osiągnęła jeszcze szkolnego wieku.

Gdy tylko dzieci podrosły, szły do kopalni. Dlaczego ten wyrośnięty Bengt-Edward chodzi do szkoły, nie mogła w tej sytuacji pojąć.

Okazało się, że żadne z dzieci nie umie czytać ani pisać. Trzeba więc będzie zaczynać od zera, co Anna Maria przyjęła w gruncie rzeczy z ulgą. Będzie jej dużo łatwiej, uniknie nauczania na różnych poziomach, dzielenia grupy.

Żadnych książek też, rzecz jasna, dzieci nigdy nie miały.

– No, świetnie! – powiedziała Anna Maria i bardzo się starała, by jej głos brzmiał zachęcająco. – Nie mamy wprawdzie potrzebnych pomocy, ale zaraz zaczniemy się uczyć. Ja mam małą tabliczkę z rysikiem. Będziecie jej używać po kolei, a poza tym mamy tę dużą tablicę. Ale nie wydaje się wam, że dzisiaj jest tu trochę za zimno i nieprzyjemnie? Marzniecie, prawda? – spytała, spoglądając ukradkiem na drżącego Egona i dwoje kaszlących dzieci kowala. – Spróbuję napalić w piecu, jeśli znajdziemy tu jakiś opał.

Wtedy rozległ się niski głos Bengta-Edwarda, odnosiło się wrażenie, że chłopiec dopiero co przeszedł mutację.

– Tu nie można napalić, proszę pani. Piec nie jest jeszcze gotowy.

Anna Maria spoglądała rozczarowana to na chłopca, to na piec, i dopiero teraz zobaczyła, że rura nie została połączona z czarnym żelaznym monstrum. Najwyraźniej wszystko to stanowiło jedynie dekorację. Próżna nadzieja na ciepło…

– Ale… – zaczęła.

– Nie zdążyliśmy – wyjaśnił Bengt-Edward zawstydzony. – Pracowaliśmy całą noc, ale nie zdążyliśmy.

– Uważam, że i tak wykonaliście wspaniałą pracę – pochwaliła Anna Maria serdecznie. – Ty też pomagałeś?

– Tak. Kol… To znaczy chciałem powiedzieć, sztygar, mój tata, jeszcze kilku górników i ja.

Skinęła głową. Nie chciała go pytać o powody, dla których zdecydował się chodzić do szkoły, a nie pracować w kopalni. Akurat teraz nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, ale to przecież nigdy nie wiadomo.

Tak oto Anna Maria Olsdotter rozpoczęła pierwszą lekcję w swoim nauczycielskim życiu. Niepewna, poruszająca się cokolwiek po omacku, ale dzieci były takie posłuszne i… tak podporządkowane, że nie miała najmniejszych kłopotów z utrzymaniem dyscypliny.

Dręczyły ją jednak bolesne uczucia. Dojmujący smutek, głęboka potrzeba, żeby coś zrobić dla tych wynędzniałych istot, by stać się ich przyjaciółką i powiernicą, naprawdę im pomóc.

A przede wszystkim temu małemu Egonowi w zbyt cienkich łachmanach, które on pewnie uważał za swoje najlepsze ubranie.

Anna Maria przyglądała mu się od czasu do czasu ukradkiem. Chyba przed wyjściem umył sobie buzię, w każdym razie taką można było mieć nadzieję. Egon był zdaje się jednym z tych dzieci, do których brud sam się lepi. Mysiego koloru włosy sterczały na wszystkie strony, sztywne, przetłuszczone. Cała przestraszona twarz była umazana i nosiła ślady łez. Za duże samodziałowe ubranie wisiało na jego chudym ciele. Spodnie miały świeże plamy na kolanach, a ręce chłopca były sinoczerwone z zimna.

Dwoje dzieci Gustawa potrzebowało pomocy lekarza, to było widoczne z daleka. Poza tym mogą zarazić innych uczniów, jeśli już się to nie stało. Ten biedny Egon, na przykład.

Kiedy już wszystkie dzieci nauczyły się pisać duże A i pod kierunkiem pani każde z nich napisało własne imię, Anna Maria uznała, że na dzisiaj wystarczy. Po odśpiewaniu psalmu: „Każdy krok zbliża mnie ku śmierci”, jedynego, jaki znały wszystkie (nauczyły się zapewne na częstych tutaj pogrzebach), pierwszy dzień nauki dobiegł końca.

Podczas śpiewu ujawniła się siła Bengta-Edwarda. On, który jęczał i wzdychał nad swoim zbyt długim imieniem, kiedy trzeba je było napisać na tablicy, i wielokrotnie powtarzał, że wolałby mieć na imię na przykład Egon, śpiewał teraz z wielką pewnością siebie głosem przyszłego artysty operowego.

Gdy umilkły ostatnie tony pieśni, Anna Maria spojrzała na niego z podziwem:

– Czy twoi rodzice wiedzą, że masz taki wspaniały głos?

Chłopiec zaczerwienił się okropnie, wszystkie pryszcze stały się widoczne.

– Tak. I dlatego chcą, żebym chodził do szkoły. Żebym potem dał sobie radę w świecie. Żebym umiał podpisać kontrakt i w ogóle, żebym się nie dał oszukać. Bo ja będę takim, co to jeździ i śpiewa po jarmarkach i zarabia mnóstwo pieniędzy.

Chyba więcej niż śpiewanie na jarmarkach mógłbyś osiągnąć – pomyślała Anna Maria, ale nie chciała podrywać autorytetu rodziców w obecności innych uczniów.

– W takim razie spróbuję nauczyć cię wszystkiego, co mogłoby ci być potrzebne – powiedziała przyjaźnie. – No, dzieci, na dzisiaj koniec. To dopiero pierwszy dzień w szkole, a poza tym wszyscy strasznie zmarzli. Spotkamy się znowu w piątek o godzinie dziewiątej. Szkoła jest czynna trzy razy w tygodniu, to wiecie, prawda? W poniedziałki, środy i piątki. Na następny raz postaram się o tabliczki i rysiki dla wszystkich. Żebyśmy się też mogli zacząć uczyć rachunków.

Z książkami można na razie poczekać, pomyślała.

– Czy to będzie drogo? – zapytał zalękniony dziewczęcy głosik.

– Was nie będzie to kosztowało nic – odparła Anna Maria chyba zbyt nieodpowiedzialnie.

Wszyscy wyszli, w klasie został tylko Bengt-Edward.

– Gdyby były jakieś kłopoty, proszę pani, to proszę mi zaraz powiedzieć!

– Dziękuję ci, Bengt-Edward. Ale jakie kłopoty masz na myśli?

Chłopiec rozejrzał się i zniżył głos do szeptu:

– Z tymi z kopalni. Oni gadają tylko o tym, że będą panią zaczepiać.

Anna Maria głośno przełknęła ślinę.

– Dziękuję ci za ostrzeżenie, Bengt-Edward! Będę uważać.

Ponieważ dzień nauki był tym razem bardzo krótki, poszła wprost ze szkoły do biura kopalni, żeby zamówić potrzebne przybory.

Nilsson przyglądał jej się z podejrzliwą miną.

– Czy to konieczne, żeby wszyscy dostali wszystko? – spytał, chowając napoczęty cukierek do kieszeni. Wytarł ręką wargi.

– Mała tabliczka dla każdego, to minimum – powiedziała ostro. – I rysiki, a także liczydła. Potrzebowałabym jeszcze wiele innych rzeczy, ale to muszę absolutnie mieć. W przeciwnym razie nie będę mogła uczyć.

Nilsson westchnął.

– Dostanę burę od dyrektora Brandta za to. A wszystko przez tego prostaka Kola.

– Mówi pan o sztygarze? To musi być bardzo kulturalny człowiek, skoro domagał się szkoły.

– Kulturalny? On? To największy ordynus ze wszystkich. On tylko wbił sobie do głowy beznadziejną ideę, żeby inni mieli to, czego on sam nie miał. Po prostu głupoty!

– Ale przecież wszystkie dzieci w Szwecji powinny mieć prawo do nauki?

– Dzieci górników niekoniecznie. One się nie nadają do szkoły – oświadczył Nilsson z niesmakiem. – Niech mi pani wierzy, panno Olsdotter. Traci pani tylko czas. Takim ludziom nie należy mieszać w głowach. To niezdrowo kształcić robotników, nie umieją sobie później znaleźć miejsca.

On się chyba boi konkurencji, pomyślała Anna Maria złośliwie.

Nie zadała sobie nawet trudu, żeby coś odpowiedzieć na te jego wynurzenia. Uznała je po prostu za głupie. Ale umocniły w niej jeszcze bardziej postanowienie, żeby zrobić wszystko i dać tym dzieciom jak najlepsze wykształcenie.

Teraz była zadowolona, że tu przyjechała. Że poznała małego, bezradnego Egona, Bengta-Edwarda o wspaniałym głosie, chore dzieci kowala i Klarę obdarzoną taką siłą ducha.

Nilsson mógł sobie iść do diabla, jeśli o nią chodzi.

Łakomstwo zwyciężyło i kancelista wyjął cukierka z kieszeni.

Z ciężkim westchnieniem obiecał jednak postarać się jak najszybciej o przybory szkolne.

Загрузка...