ROZDZIAŁ VIII

Kol szybko okrążył narożnik i skierował się do biura. Teraz przyłapie tego potwora Nilssona na gorącym uczynku! Dokładnie tak, jak zapewne Nilsson zamierzał Annę Marię i Kola nakryć in flagranti, co jest obcym określeniem gorącego uczynku właśnie, może tylko z pewnym naciskiem na niemoralność postępku.

Ale w biurze nie spotkał pulchnego kancelisty, lecz samego chlebodawcę, Adriana Brandta.

Nastrój stał się nieprzyjemnie nerwowy.

– Chciałem zobaczyć, kto się tu włóczy wieczorami – oświadczył Kol dość obcesowo. – Skoro tak, to wracam spokojnie do domu.

– Nie, zaczekaj chwileczkę, Simon! Chciałbym z tobą porozmawiać.

Głos właściciela brzmiał stanowczo, więc Kol zawrócił.

Adrian stukał palcami w swoje ogromne biurko.

– Słyszę, że okazujesz szczególne zainteresowanie pewnej młodej damie…

– Tak? A ja niczego takiego nie słyszałem.

Adrian wyraźnie wyczuwał podniecenie w jego głosie. Kol miał ugruntowaną opinię człowieka gwałtownego, którego nie należy drażnić. Pozornie spokojnym głosem powiedział więc:

– Chciałbym tylko cię poinformować, że panna Anna Maria jest zajęta. Wkrótce wyjdzie za mąż za mnie.

Kol uniósł brwi.

– A mnie się zdawało, że panna Anna Maria w ogóle nie zamierza wychodzić za mąż.

Adrian skrzywił się niechętnie, że i Kol słyszał o przekleństwie ciążącym na Ludziach Lodu, po czym rzekł z nonszalancją:

– Chodzi o te głupstwa? Dla mnie to nie ma znaczenia, ja już mam dziecko, więc nie muszę się martwić.

Kol podszedł bliżej. Oczy zrobiły mu się całkiem czarne z gniewu na tak nieludzkie, egoistyczne oświadczenie.

Adrian był nieco wyższy od mocno zbudowanego Kola i wykorzystał teraz przewagę. Wyprostował swój arystokratyczny kark i starał się spoglądać na sztygara z góry. Ale aż tyle wyższy od niego nie był, a poza tym rozbiegane oczy świadczyły, że się boi.

– Nie powinieneś nawet myśleć o Annie Marii Olsdotter, Kolu Simonie – mówił dalej, szukając jednocześnie schronienia za biurkiem. – Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Jesteś przecież tylko zwykłym robotnikiem, jedynie przez przypadek wyniesionym do roli sztygara. O niczym ten tytuł nie świadczy! I pamiętaj o swojej przeszłości! Dzieli was całe morze, jeśli chodzi o kulturę i w ogóle, ona pobierała nauki w najdroższych szkołach, przyzwyczajona jest do towarzystwa szlachty i ludzi wyższego stanu. Posiada też większy majątek, niż ty byłbyś w stanie sobie wyobrazić, a jeszcze więcej niedługo odziedziczy! Jej babka jest bardzo stara…

– To pan właściciel wszystkiego się dowiedział? – zapytał Kol ze złością. – A ona mówiła, że nie czeka na pieniądze babki. Bardzo jej zależy, żeby starsza pani żyła jak najdłużej.

Adrian Brandt skrzywił się na te słowa, z wielu różnych powodów. Kol szedł ku drzwiom i mówił dalej:

– Ale pan właściciel nie powinien się obawiać. Ja wiem bardzo dobrze, że Anna Maria Olsdotter nie jest dla mnie. I myśli pan, że sam nie zdaję sobie sprawy z tego, jaka otchłań nas dzieli? Za nic na świecie nie chciałbym mieć żony, która nade mną góruje, i nigdy się też do niej nie zalecałem. Wyssał pan to sobie z palca. Albo dowiedział się od Nilssona. Myślałem jednak, że ma pan dla siebie samego więcej szacunku i nie słucha takich plotek.

Po czym wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, zanim właściciel kopalni zdążył cokolwiek powiedzieć.

Adrian Brandt stał nadal przy biurku w ponurym nastroju. Chociaż wygarnął Kolowi, co mu się należało, nie mógł pozbyć się wrażenia, że to on, właściciel, przegrał.

Ale i Kol czuł się nie najlepiej, jak wicher przeleciał przez osadę i dalej, ścieżką wśród skał, na zamarznięte wrzosowiska. Biegł, jakby przed czymś uciekał, błogosławił wiatr, który studził mu czoło, i zimę, która obejmowała go chłodnym, pozbawionym uczuć uściskiem.

Wreszcie przystanął. Postawił na ziemi skrzynkę, którą niedawno, pełen sprzecznych uczuć, niósł do wsi. Ukrył twarz w dłoniach i długo stał na szarpanym wichrem wrzosowisku, a w oddali morze biło wściekle o oblodzony brzeg. Próbował się uspokoić, ale myśli kłębiły mu się w głowie jak szalone.

W ciągu dnia nie mógł się już jak dawniej koncentrować na pracy w czarnej głębi kopalni. Nocami nie mógł spać. Wieczorami błądził niespokojnie po skałach, rozgorączkowany wypatrywał, czy nie zobaczy jej w oknie, nieustanne wędrówki do wsi, jakieś wątpliwe interesy w biurze w oczekiwaniu, że może, może…

Ranki, kiedy budził się z nadzieją, że czeka go coś cudownego, a potem bolesna świadomość, że to nie dla niego, że powinien wiedzieć, gdzie jest jego miejsce.

Tego wieczora…

W jego mrocznym życiu spędzanym w kopalni pojawił się jasny promyk. Powrót do ciemnego, ponurego świata wydawał mu się trudniejszy niż kiedykolwiek przedtem.

W pewnej gospodzie, w bardziej zaludnionych okolicach Szwecji, Heike i Vinga starali się jakoś urządzić w wynajętym pokoju. Jak w wiele poprzednich wieczorów rozpakowywali bagaże, zmęczeni po całym dniu niewygodnej jazdy.

– Wyglądasz na bardzo zmartwionego – zauważyła Vinga, rozsznurowując podróżne buty. – Już dawno nie widziałam cię w takim stanie.

– Tak, rzeczywiście, jestem zmartwiony – odparł Heike smutno. Siedział nieruchomo na łóżku, nawet nie powiesił zakurzonego płaszcza.

– Czy odebrałeś… kolejne sygnały? – spytała Vinga półgłosem.

– Tak. Dzisiaj, w dyliżansie. Nie mogłem zbyt otwarcie się w nie wsłuchiwać, woźnica by coś zauważył. Ale to były uporczywe, pełne lęku ostrzeżenia ze strony mojego przyjaciela, Wędrowca w Mroku. Vingo, czas nagli. Ktoś bliski jest rozwiązania zagadki i wyrwania Tengela Złego z letargu.

– A może on już się obudził? – spytała z okrągłymi ze strachu oczyma.

– Nie, nie sądzę. Nic na to nie wskazuje. Wydaje mi się, że jeszcze mógłbym temu przeszkodzić, w przeciwnym razie Wędrowiec nie ciągnąłby mnie aż tutaj.

– Ale wciąż nie wiesz, z czym by się to mogło wiązać?

Heike uniósł głowę i wpatrywał się przed siebie, jakby chciał sobie przypomnieć, co dokładnie się wydarzyło.

– To jest dźwięk, Vingo, ale nie mogę go rozpoznać, bo jest bardzo słaby. Wiesz, ja nie należę do najbardziej uzdolnionych czarowników czy jak tam nazwać nas, dotkniętych z Ludzi Lodu. Nie potrafię odbierać tak niewyraźnych sygnałów.

Vinga usiadła przy mężu i czule objęła go za szyję.

– Ja uważam, że wprost przeciwnie, ty należysz do największych „czarowników”, jak to nazwałeś. Tylko to nie ty jesteś tym legendarnym potomkiem Ludzi Lodu o niezwykłej ponadnaturalnej sile, tym, na którego od tak dawna czeka cały ród.

– Masz rację, to nie jestem ja. W przeciwnym razie nie zwlekałbym z wyprawą do Lodowej Doliny w Trondelag. Nasi opiekunowie najwyraźniej powstrzymują mnie przed taką podróżą. I nie mam nawet prawa szukać tego, co znajduje się na strychu w Grastensholm.

Heike ujął rękę Vingi spoczywającą na jego barku i przytulił do niej twarz, a potem ucałował z czułością.

– Ja nie wierzę, że on się narodzi. Czy też ona, nikt jakoś nie wspomniał nigdy o płci. Myślę po prostu, że to wszystko jest mitem.

– Ależ nam nie wolno tak myśleć!

Heike westchnął. Podróż go zmęczyła i przygnębiła.

– Kochana Vingo, minęło już blisko dwieście pięćdziesiąt lat od czasów Tengela Dobrego. Jak długo mamy czekać? Jak długo, twoim zdaniem, Ludzie Lodu jeszcze wytrzymają pod brzemieniem tego przekleństwa? A teraz potrzebujemy wybawiciela bardziej niż kiedykolwiek. Bo teraz Tengel Zły zaczyna się budzić! A ja, który jestem zaledwie jednym z dość łagodnie dotkniętych, będę musiał wziąć na siebie całą odpowiedzialność, podjąć samotną walkę ze złem. Uważasz, że to dziwne, iż myśl o tym napełnia mnie rozpaczą?

– Dzisiaj jesteś zmęczony, Heike. Jutro, kiedy słońce wzniesie się nad horyzontem, spojrzysz na to inaczej.

– Możliwe. Niedługo będziemy na miejscu. Mam trochę wyrzutów sumienia, że zwalimy się biednej Annie Marii na głowę w same święta. Może ona nawet nie będzie miała nas gdzie podziać? Przecież niczego nie wiemy o tych jakichś Martwych Wrzosach, a nazwa nic dobrego nie wróży.

– Dzisiaj wszystko wydaje nam się takie przygnębiające. A może po prostu należałoby brać rzeczy takimi, jakie są? Przespać się w psiarni, jeśli nie ma lepszego miejsca. Ale sądząc po twoim niepokoju, czas rzeczywiście nagli, więc nie możemy zamieszkać w jakiejś wygodnej gospodzie, żeby przeczekać święta.

– Nie. Musimy jechać do Anny Marii niezależnie od tego, w jak niedogodnym momencie się zjawimy. Nie mamy czasu do stracenia.

– Czy jesteś pewien, że te ostrzegawcze sygnały dotyczą Anny Marii? – zapytała Vinga cicho.

– Nie jestem pewien, ale to ona prosiła o pomoc. Co prawda tylko o lekarstwa dla chorych dzieci, ale coś innego, groźniejszego może być ukryte nawet przed nią. Muszę tam pojechać i sprawdzić, czy to nie ona niepokoi Tengela Złego.

– Tak, masz rację. Ale myślę, że jeśli ktoś próbuje go obudzić czy dopiero będzie próbował, to czy nie wydaje ci się bardziej prawdopodobne, że chodzi tu raczej o kogoś z dotkniętych?

– Ale przecież ustaliliśmy już, że nie ma nikogo dotkniętego w pokoleniu Anny Marii, Eskila i Tuli – rzekł Heike i przyciągnął Vingę do siebie. – Dotknięte musiało być ta dziecko, które utraciła Gunilia.

– Tak, Bogu niech będą za to dzięki! Bo przecież nie wszyscy dotknięci są tacy jak ty. Ale teraz, mój kochany, musisz już spać. Jutro też czeka nas męczący dzień.

– A czy nie moglibyśmy najpierw zjeść dobrej kolacji? Zakropionej odrobiną wina?

– Oczywiście! Zasłużyliśmy sobie, my, stare, pracowite małżeństwo!

– Stara? Ty? – uśmiechnął się Heike i przytulił ją mocno.

Anna Maria szła pospiesznie do domu Klary. Kiedy mijała mieszkanie kowala, poczuła w sercu skurcz niepokoju. Dlaczego lekarstwa z Norwegii jeszcze nie nadeszły? Czy wuj Heike nie dostał jej listu? Czy może drogocenna paczka zginęła gdzieś po drodze? Codziennie z lękiem myślała, czy z domu Gustawa nie nadejdzie tragiczna wiadomość, każdego wieczora dziękowała Bogu, że zachował jeszcze maluchów przy życiu.

Tylko co mogły w ich sytuacji zdziałać jakieś pigułki? To Heike wyleczył z choroby płuc adwokata Mengera i wielu innych. A cóż ona, która nie wie nawet, jak i z czym należy lekarstwo podawać. Na co ona liczy? Budzi tylko nadzieje, których nie będzie w stanie spełnić, a potem, gdy wszystko runie, będzie jeszcze gorzej.

Minęła dom Seveda. Panował tam teraz spokój. Anna Maria spojrzała na swoje rękawice i uśmiechnęła się. Myśl, że wprowadziła do tego domu słońce, sprawiała jej wielką radość.

– Na miłość boską! – zawołała Klara, gdy Anna Maria weszła do domu. – Co się znowu stało? Panienka ma po prostu gwiazdy w oczach!

Anna Maria chwyciła chudą Klarę w objęcia i zakręciła się z nią po pokoju.

– Och, Klaro, nie wiem, ale tak mi dzisiaj radośnie na duszy!

– Można by pomyśleć, że właściciel kopalni się oświadczył.

W tym momencie oczy Anny Marii pociemniały.

– Uff! Nie, dlaczego wspominasz tego człowieka?

Klara przyglądała jej się spod oka.

– Och, te rozpromienione oczy mnie nie zwiodą! Tylko mężczyzna może sprawić coś takiego.

– Nie, ja… – zaczęła Anna Maria zawstydzona. – Tak się cieszę, że Seved i jego żona są znowu szczęśliwi.

– Proszę mi nie mydlić oczu! O kogo to chodzi?

Anna Maria znowu zaczęła się śmiać. Tańczyła i kręciła się w kółko z oczami utkwionymi w sufit i wyciągniętymi rękami. Ale na pytanie nie odpowiedziała.

Następnego dnia w szkole było okropne zamieszanie. Po lekcjach przyniesiono sośninę, pleciono girlandę, a Anna Maria ofiarowała swoją jedwabną czerwoną wstążkę, żeby dekoracja wyglądała naprawdę świątecznie. Gdy dorośli wieszali girlandę, ona jeszcze raz próbowała z dziećmi przedstawienie. Bengt-Edward wciąż stanowił ogromny problem. Co zrobić, żeby nabrał trochę pewności siebie? Skoro taki jest skrępowany teraz, to co będzie, kiedy ujrzy salę pełną widzów?

Jeśli w ogóle ktokolwiek przyjdzie. Kiedy Anna Maria zobaczyła, jak nędznie i nieciekawie wlecze się to całe przedstawienie, to niemal zapragnęła, żeby po prostu nikt się nie pojawił. Nie, oczywiście, że tego nie chciała, ale miała okropne przeczucia.

Wszelkie błędy i niedostatki, jakie mieć może szkolne przedstawienie, kwitły tutaj pełnym blaskiem. Kurtyna (kilka połączonych starych koców) nie działała. Kostiumy wciąż nie były gotowe, a to, co udało im się zgromadzić, wyglądało po prostu śmiesznie. Od koron trzech mędrców po ubranie Józefa, zrobione ze starego okrycia z owczej skóry. Piskliwe głosiki dzieci, sztywne ruchy Bengta-Edwarda, skrzydła anielskie, które wciąż opadały i chwiały się smętnie, wszystko wyglądało żałośnie i beznadziejnie.

Na co ona się właściwie porwała?

Ale kiedy wieczorem kobiety zebrały się przed domem Klary, żeby razem pójść na wrzosowiska do domu Liny Axelsdotter, przejęte i rozbawione, śmiały się i żartowały, Anna Matia zapomniała o swoich zmartwieniach. Wesoła gromadka ruszyła w drogę.

To jedno mi się przynajmniej udało, myślała Anna Maria. Te żyjące w izolacji kobiety, które interesowały się tylko plotkami, zaprzyjaźniły się i chętnie spędzają razem czas. Cieszą się na święta, rozmawiają o przepisach, ustalają, która ma się czym zająć, jak przenieść kawę i kanapki, jak je podawać, co ma być najpierw, a co potem, stały się jedną grupą!

A ja stworzyłam im możliwość przygotowania czegoś więcej niż tylko powszedni chleb i od wielkiego dzwonu pierniczki. Mogą pokazać, co naprawdę potrafią.

Jak miło jest zrobić dobry uczynek od czasu do czasu!

W ostatnich dniach ciągle odwiedzały Annę Marię, to jedna, to druga, i nieśmiało pytały, czy można to lub tamto zamówić jeszcze u kupca. Jedna miała matkę, która kiedyś, za czasów jej dzieciństwa, robiła pyszne karmelki, a ona sama wciąż pamięta przepis, i czy nie byłoby miło zaskoczyć wszystkich takimi karmelkami? Ale cukier jest taki drogi… A inna znowu chciałaby dodać migdałów – niewiarygodny luksus – do swojego placka. Albo dziewczynka powinna mieć lepsze buty, skoro ma występować w przedstawieniu… Kamaszki, na dodatek zniszczone, nie bardzo pasują do anielskiego stroju… Zapłaciliby później…

A Anna Maria odpowiadała „tak” i „proszę bardzo” i „niech kupiec zapisze to na mój rachunek”. Bo wszystkie prosiły z tyloma obiekcjami i z takim zażenowaniem! Ona wiedziała jednak dobrze, co to dla nich znaczy mieć coś, o czym dawniej nie śmiały nawet marzyć. Wiedziała, oczywiście, że przy okazji wzbogaca też prywatne święta w ich domach, ale chętnie na to pozwalała. Jeśli może im sprawić trochę radości, to zrobi to.

Rachunek okazał się rzeczywiście znaczny, trzeba będzie w najbliższych dniach pójść do banku, jeśli przygotowania do uroczystości potrwają nadal.

Gromadka wkroczyła na wrzosowisko, kobiety otuliły się szczelniej chustkami. Ich latarki błyszczały niczym małe ogniki ponad piaskiem, wrzosami i zwarzoną mrozem trawą.

Ktoś szedł im naprzeciw. Kobiety były odważne, czuły się pewnie w gromadzie i wesoło pozdrawiały Kola, którego na ogół się bały.

Anna Maria mimo woli zwolniła kroku, on zwolnił także, a pozostałe kobiety wyprzedzały ich jedna po drugiej.

– No? I co słychać? – zapytał stłumionym głosem.

Zatrzymali się oboje, jakby złączeni niewidzialnym sznurem.

Mróz był ostry, wiatr szarpał włosy Anny Marii, ale ona tego nie dostrzegała. Z goryczą powiedziała:

– Po prostu fatalnie. Gdyby tak Bengt-Edward był trochę mniej sztywny! On śpiewa naprawdę jak anioł, ale jest całkowicie sparaliżowany na scenie. Idziesz… do kopalni?

Mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak potwierdzenie.

– A poza tym naprawiłem żłóbek i rękę Kacpra.

– Znakomicie! Dzięki Bogu, że mam tę szopkę do pokazania! Boję się, że całe przedstawienie będzie okropnie nieudane.

Kol zastanawiał się nad czymś, a potem powiedział:

– Ja znam trochę Bengta-Edwarda, pomaga czasami w kopalni. Może mógłbym z nim porozmawiać? Jeśli to może coś pomóc.

Stwierdzili, że nie mogą dłużej tak stać. Kobiety zaczynają się dziwić, co się stało. Kol dodał więc pospiesznie:

– Rozmawiałem też z Sixtenem i Sune, czy nie chcieliby wystąpić podczas uroczystości. Najpierw, oczywiście, były różne szydercze komentarze, ale później słyszałem, że dyskutują na temat, co mogliby zaśpiewać.

– Ależ to fantastyczne! Dziękuję, och, dziękuję ci! To naprawdę wielka ulga! Ale teraz muszę już biec, bo zostanę całkiem sama. Do zobaczenia!

Pobiegła za migoczącymi w oddali latarniami, którymi kobiety oświetlały sobie drogę.

Klara zatrzymała się, czekała na nią.

– A więc to tak się sprawy mają! – powiedziała. – To o Kola chodzi? Musiała panienka rozum postradać!

– Dlaczego? – zapytała Anna Maria tonem potwierdzającym wszelkie domysły Klary. Zaraz więc dodała pospiesznie: – Kol szedł właśnie do kopalni.

Klara spojrzała w ślad za znikającą w oddali latarnią.

– Do kopalni? O tej porze? Tak, tak, może nam wmawiać, co chce. Ale czy panienka wie, że on siedział? Za zamordowanie człowieka! On może być niebezpieczny, powinna panienka wiedzieć!

Anna Maria milczała. To była niepotrzebna wiadomość. Klara jednak mówiła dalej:

– Niewielu ludzi tutaj o tym wie. Ja słyszałam kiedyś jego kłótnię z Nilssonem, o to się kłócili, ale myślę, że oprócz nich to tylko ja jedna o tym wiem. Bo nikomu innemu nie powiedziałam. Słyszałam, jak Nilssan groził mu, że pójdzie do właściciela i szepnie mu do ucha to i owo w sprawie, o której wspominałam. A na to Kol najbardziej wściekłym głosem jaki kiedykolwiek słyszałam wysyczał coś do Nilssona, a mnie się wydawało, że trzyma go za gardło, bo Nilsson prychał i charczał okropnie, Kol natomiast mówił, że wbije mu nóż w brzuch. Myślę, że Nilsson chciał wymusić od Kola pieniądze, bo jego zawsze stać na kupowanie różnych dobrych rzeczy w sklepie, Nilssona znaczy. Wszyscy strasznie się boją złości Kola, bo w kopalni to może się rzucić na człowieka, jeśli robi coś nie tak, jak on każe. To myślę, że panienka powinna być trochę bardziej ostrożna!

Anna Maria powiedziała bezbarwnie:

– Ale między nami nic nie ma, jesteśmy po prostu przyjaciółmi, Kol pomógł mi już tyle razy.

– W takim razie naprawdę się odmienił – mruknęła Klara. – To najgorszy samotnik, jakiego znam. Inni górnicy jeżdżą czasami do miasta, żeby się zabawić, spotykają się z dziewczynami wiadomego rodzaju, jeśli mogę sobie pozwolić na mówienie o czymś takim, ale on nie. Dla niego istnieje tylko kopalnia. Panienka powinna się wystrzegać takich mężczyzn, takich, którzy nikogo nigdy nie mieli. Taki to robi się szalony, jak się mu pozwoli zbliżyć. Niech mu pani w żadnym razie nie robi nadziei!

Anna Maria była niewymownie zakłopotana.

– Ależ ja nie zamierzałam niczego takiego robić! I trudno mi uwierzyć, że Kol ma taką przeszłość, jak mówisz. Musiałaś źle zrozumieć!

Klara nie powiedziała nic, w milczeniu potrząsała głową.

Spędziły u Liny Axelsdotter niezwykle miły i wesoły wieczór. Gospodyni mogła pokazać swój zadbany dom, a jako żona właściciela gospodarstwa była w stanie poczęstować gości smakołykami, na które w domach górników nie można było sobie pozwolić. Tak, Anna Maria domyślała się, że Lina miała ukryty cel w tym, żeby je tutaj zaprosić, i uśmiechała się sama do siebie na myśl o tym. jakie to ludzkie, jakie ludzkie! Mała zagroda leżała osłonięta od morskich sztormów niewielkim sosnowym zagajnikiem, znajdowała się tu na długo przed otwarciem kopalni.

Kobiety rozmawiały z ożywieniem, mówiły jedna przez drugą, nie wyglądały już na takie przygnębione, a nawet zadbały wyraźnie o swój wygląd przed wyjściem z domu. Bo to chyba nie zawsze jest tak, jak sądzą mężczyźni, że mianowicie kobiety stroją się dla nich. Równie często kobiety ubierają się dla siebie nawzajem. Żadna nie chce po prostu wyglądać gorzej niż inne.

Gadały i gadały tego wieczora, i o przyjęciu, i o prywatnych sprawach, o domu, o dzieciach lub po prostu o sobie, swoich sądach i gustach. Milkły z szacunkiem tylko wtedy, kiedy Anna Maria coś mówiła. Choć akurat tego nie rozumiała. One, dojrzałe kobiety, a cóż ona, dziewiętnaście lat zaledwie!

Trzeba jednak przyznać, że jej myśli tego wieczora nader często krążyły daleko stąd, po wrzosowiskach…

Klara musiała źle zrozumieć!

Kiedy wróciły do domu, w kuchni siedział brat Klary, Kulawiec, zalany łzami. jego proste serce nie było w stanie znieść wiadomości, które właśnie do niego dotarły.

– Ten Nilsson – tłumaczył Klarze i Annie Marii drżącym głosem. – Ten Nilsson wciąż mi przynosi jakieś okropne nowiny! On mówi, Klaro, że twój chłop bije je obie, moją żonę i moją malutką córeczkę!

– To mnie wcale nie zaskakuje – burknęła Klara ponuro.

Anna Maria zapytała pospiesznie:

– To znaczy, że Nilsson wie, gdzie one są?

Kulawiec zwrócił ku niej swoją prostą, zapłakaną twarz.

– Ale nie chce mi powiedzieć, och, mógłbym życie z niego wycisnąć gołymi rękami!

– Więc ciągle nie wiesz, gdzie można by ich szukać? Chodzi mi o twoją córeczkę.

– Nie. Ukryli się. W mieście nie mieszkają, tyle wiem.

– To jakim cudem Nilsson może coś wiedzieć?

– On twierdzi, że w mieście, na jarmarku, spotkał moją żonę. I że ona mu się skarżyła. Ale tu wrócić nie chce.

– Nilsson łże! – stwierdziła Klara. – Wcale jej nie spotkał. On tylko lubi zadawać ból.

– Ale człowiek pewności nie ma – jęknął Kulawiec.

Nagle Anna Maria poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Ponieważ jednak należała do tych tysięcy kobiet skandynawskich, które przez całe życie mają wyrzuty sumienia, że nie robią tyle, ile powinny, i żyją w przekonaniu, że mają obowiązek brać na siebie zmartwienia innych, powiedziała ze ściśniętym sercem:

– Załatwimy to, obiecuję ci. Idź teraz do domu i prześpij noc spokojnie. Niedługo ich odszukamy! Dorośli niech sobie robią, co chcą, ale dziecko nie powinno cierpieć.

Kulawiec wstał.

– Niech panią Bóg błogosławi, pani nauczycielko! pani jest jak anioł dla Martwych Wrzosów. Skoro panienka jest po mojej stronie, to nie spocznę, dopóki nie odnajdę mojej małej dziewczynki. Choćbyśmy mieli jej szukać aż na końcu świata!

Anna Maria powiedziała serdecznie:

– Dobrze, będziemy jej szukać. Ale rozumiesz chyba, że żadne z nas nie ma na to czasu przed uroczystością w szkole, to już pojutrze. Wyruszymy zaraz następnego dnia. Ja i tak muszę jechać do banku, to będziesz mógł zacząć się rozpytywać w mieście.

O, mój Boże, myślała. W dzień po uroczystości miałam odpoczywać. Wyspać się. Tak myślałam.

Kulawiec wyszedł, zadowolony i uspokojony. Oczywiście, może poczekać, aż uroczystości się skończą, przecież rozumiał, że pani nauczycielka ma mnóstwo do zrobienia.

Zaraz po wyjściu Kulawca obie kobiety usłyszały jego zdenerwowany głos i ostrożnie wyjrzały przez okno. Mignęła im jeszcze otyła postać Nilssona i usłyszały jego sarkastyczny głos; obaj mężczyźni szli jednak szybko ulicą w stronę biura kopalni.

– … a panienka i tak jedzie do banku, i pomoże mi odnaleźć moją dziewczynkę, bo jeśli ona tego nie zrobi, to nikt nie pomoże! – krzyczał Kulawiec agresywnie.

Aż tyle zaufania mają do mnie, pomyślała Anna Maria zmartwiona.

Oślizgły głos Nilssona donosił ze zwykłą dla niego uszczypliwością:

– Tak, tak, tę damę stać na to i owo, sądząc po jej licznych męskich znajomościach tu, w Martwych Wrzosach.

Głos rozpłynął się w oddali.

– Niech się panienka tym nie przejmuje – powiedziała Klara. – On zawsze tak.

– Nie, nie przejmuję się – zapewniała Anna Maria, ale to nie była prawda.

To był ostatni spokojny wieczór. Już wkrótce piekło miało się rozpętać nad biedną, małą osadą o smutnej nazwie Martwe Wrzosy.

Загрузка...