Ciszę przerwała matka Adriana.
– Nonsens, panie lensmanie! Wszyscy tutaj wiedzą, że ta wywłoka latała za moim synem, nikt…
– Teraz ty się zamknij, ty zarozumiała babo – wrzasnął Seved równie niewyszukanie jak inni. – Moja żona nigdy się nawet nie obejrzała za tym wymoczkiem, tego jej nie wmówisz! Ale poza tym to prawda, że wszyscy tu wiedzą, że właściciel ma swoje za uszami, tego nie może się wyprzeć. Nic dziwnego, że Nilsson wymuszał na nim pieniądze.
Kerstin powiedziała stanowczo:
– Lensmanie, proszę rozpędzić tę hołotę! Żebyśmy mogli wyjść stąd żywi! Oni powariowali!
Lensman przerwał wszelkie dyskusje i skoncentrował się na najważniejszym, na zasypanych w kopalni. Nakazał swoim ludziom odprowadzić rodzinę Brandtów bezpiecznie do domu, „żeby się ich nareszcie pozbyć”. Heike zajął się trzema rannymi; a dwaj doświadczeni górnicy, którzy tymczasem wrócili z miasta, zostali wysłani na pomoc Kolowi. Sam lensman miał pilnować porządku na górze.
Vinga wiedziała jednak, że Heike tak szybko zajął się rannymi, bo nie był w stanie zejść na dół, do ciasnych chodników. Nie powiedziała, oczywiście, ani słowa, pomagała mężowi opatrywać rannych środkami, które miał przy sobie Sixten. Wiedziała także, iż Heike pracuje, by pokryć niepokój o młodą kuzynkę. Kładł swoje uzdrowicielskie ręce na ciele Seveda, który był najbardziej poszkodowany, a wokół zgromadziły się kobiety i dzieci.
Vinga nie mogła stłumić lęku. Walczyła z płaczem.
– Anna Maria – szeptała bezradnie. – Nasza kochana Anna Maria!
Heike podniósł na moment wzrok i położył swoją dużą dłoń na jej drobnej ręce.
– Anna Maria ma swojego Kola. Poradzi sobie. Bądź tak dobra i podaj mi bandaż! Czy to wszystkie środki, jakie Adrian Brandt zafundował swoim rannym pracownikom?
Vinga zauważyła, że Heike jest zły. A to oznaczało, że głęboko zaangażował się w sprawy biednych mieszkańców Martwych Wrzosów.
Na dole w kopalni ci dwaj górnicy, którzy przyszli razem z Anną Marią, zdołali przedostać się przez zawał i próbowali uwolnić Larsa. Kol tymczasem siedział w kucki obok dziewczyny, która starała się jak mogła utrzymać tę niewielką niszę, żeby ojciec Egona miał czym oddychać.
– Anno Mario – powiedział Kol cicho. – Ty wiesz, co ja do ciebie czuję, prawda? Chodzi mi o to… Ponieważ nie wiemy, jak się to wszystko skończy, więc chyba nie ma sensu udawać i rozmawiać chłodno… Rozumiesz mnie, prawda?
– A nie mógłbyś powiedzieć głośno, co masz na myśli? – próbowała żartować. Wciąż piasek trzeszczał jej w zębach, oczy piekły. Całe ciało miała obolałe od niewygodnej pozycji i przygniatającego ją ciężaru. Wydawało jej się, że ona sama jest wyłącznie bólem.
Kolowi niełatwo było mówić o tym, co czuje jego serce, nie miał w tych sprawach żadnego doświadczenia, żył przecież przez tyle lat samotnie.
– Wybaczysz mi, że z początku okazywałem ci niechęć?
Anna Maria cierpiała tak bardzo, że niełatwo jej było mówić. Tej chwili jednak nie wyrzekłaby się za nic na świecie.
– Mam ci wybaczyć tę mamzelę, która szuka miejsc, gdzie są sami mężczyźni, bo to może dla niej być ostatnia szansa? I zarozumiałą pannicę? O, Kol, pamiętam wszystko dokładnie!
Kol uśmiechał się, ale był to bardzo smutny uśmiech. Obok niego chwiał się płomyk latarni, niepokojąco słaby. Co się stanie, jeśli zgaśnie? Jak sobie poradzą w kompletnych ciemnościach?
– Zawsze wiedziałem, że nie mogę się związać z kobietą, która by mnie przewyższała we wszystkim – mówił dalej.
– I nadal tak myślisz! Ty pod żadnym względem nie jesteś człowiekiem mniejszej wartości, Kol. Powinieneś o tym wiedzieć.
– Och, nie mów tak, moje kochane, drogie dziecko. Na zawsze pozostanie na mnie piętno zabójcy, siedziałem w więzieniu. Na dodatek ty jesteś bogata…
– I bardzo samotna – przerwała mu. – A poza tym tak strasznie bogata nie jestem, posiadam jednak mały dwór, którego sama prowadzić nie potrafię, bo jestem na to za głupia.
– Wcale nie jesteś głupia! Ja bym nawet chciał, żebyś była! Ale jesteś też ode mnie dużo mądrzejsza. Pod każdym względem dzieli nas przepastne morze, musisz to zrozumieć! Ty należysz do świata, o którym ja zaledwie słyszałem.
– I cóż ten świat jest wart akurat teraz, Kol? A jeśli nawet wyjdę z tego żywa, to co potem zrobię? Jak myślisz, czy ja bym przyjechała do Martwych Wrzosów, gdyby mnie samej nie było to potrzebne? Z powodu mojej przerażającej samotności? Kol, ja tu przyjechałam, bo musiałam spotkać ludzi! Takich jak Klara i Kulawiec, ty i Egon, i wszyscy inni. Ja nie posiadam nic, Kol, nic z tego, co łączy ludzi na świecie.
Głaskał ją po ubrudzonym policzku.
– Mylisz się. My cię wszyscy bardzo kochamy. Wszyscy, bez wyjątku! Bo oczywiście o tych na górze nie chcę mówić. Ale wszyscy inni. A jeden dużo bardziej niż pozostali. Gdybyśmy teraz mieli umrzeć, przynajmniej to chciałbym ci powiedzieć.
Słowa na temat śmierci nie były bezpodstawne. Bez ustanku luźne kamienie spadały ze stropu, gdzie po największym zawale przez jakiś czas ziała czarna pustka.
Anna Maria zrozumiała jego na wpół wyrażone wyznanie. Nie odważył się otwarcie tego powiedzieć. Dlatego ona też odpowiedziała trochę niejasno:
– O, Kol, ja ciebie potrzebuję. Chyba już dawna odkryłeś, że chciałabym zostać z tobą na zawsze.
Jego głos zabrzmiał dość niepewnie:
– Naprawdę byś chciała? Mówisz to poważnie?
– Kiedy mogłabym być bardziej poważna niż teraz?
Kol milczał przez chwilę. Potem rzekł:
– Jeśli wyjdziemy stąd żywi… to chciałbym mieć prawo opiekować się tobą. Zawsze.
– Sprawiasz mi wielką radość, Kol.
Wyczuwał ogromne napięcie w jej głosie.
– Anno Mario!
Nie odpowiadała. Jej głowa spoczywała ciężko na jego ręce.
– Anno Mario! Odpowiedz!
Żadnego dźwięku z jej strony.
– O, Boże! – szeptał Kol. – O, Boże! Ty, do którego modliłem się w dzieciństwie w moim katolickim domu… Zachowaj ją przy życiu! Ona jest taka młoda i taka ufna! I samotna… taka… do mnie przywiązana. Powiedziała przecież, że mnie chce. Zachowaj ją przy życiu, Panie! Przysięgam, że nigdy, nigdy jej nie zdradzę. Nie zawiodę jej zaufania. Będę nad sobą panował, nigdy nie pozwolę sobie na złość, jeśli tylko mi ją uratujesz! – W rozpaczy zawołał w stronę zwaliska kamieni: – Czy wy nigdy tam nie skończycie?
– To bardzo trudne – doszła do niego odpowiedź.
Kol oddałby wszystko za możliwość wydobycia Anny Marii spod osypiska. Gdyby jednak teraz zaczął kopać, oznaczałoby to koniec dla tamtych trzech, tak krucha była podpora, podtrzymująca przejście w głąb. Musiał czekać. Mógł podejmować jedynie ostrożne wysiłki w celu zachowania niewielkiego otworu, przez który dostawał trochę powietrza ojciec Egona, przez cały czas znajdujący się pod grożącym zawaleniem usypiskiem kamieni nad skrzyżowanymi stemplami. I nikt już teraz nie wiedział, czy ranny żyje, czy nie.
Nigdy czas oczekiwania nie wydawał się Kolowi taki straszny, nigdy nie przeżywał takiej rozpaczy. W pewnej chwili Kol Simon uświadomił sobie, że widzi niewyraźnie. Niecierpliwie otarł oczy. Nie zdarzyło mu się to od czasu, gdy stał się człowiekiem dorosłym. A przynajmniej od czasu, kiedy wyszedł z więzienia i dowiedział się, że matka nie żyje. I że nigdy się nie dowie o jego walce o normalne ludzkie życie.
Drgnął. Anna Maria coś szeptała!
– Guillaume – powiedziała, uśmiechając się tajemniczo.
Kol nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać.
– Nie było cię przez jakiś czas przy mnie – powiedział ochryple.
– Bolało mnie trochę – uśmiechnęła się słabo.
– Trochę, mój Boże, musisz strasznie cierpieć! Czy myślisz, że ja tego nie rozumiem?
Poruszyła ręką, by powiększyć odrobinę otwór i dać więcej powietrza ojcu Egona. Kol był wzruszony:
– Umiesz nawet wymówić moje imię. Ty wszystko umiesz!
– Chcesz, żebym nazywała cię Guillaume?
– Nie. Podoba mi się Kol. A zresztą Guillaume to francuska forma imienia William albo Wilhelm, jak wolisz.
– Hej, Willi – uśmiechnęła się Anna Maria boleśnie.
Wtedy i Kol się roześmiał, na przekór rozpaczy. Nagle zamarł.
– Słyszysz? Ktoś nadchodzi!
Głosy przybliżały się w korytarzu za nimi. Ukazało się mdłe światełko…
To ci dwaj górnicy, których lensman wysłał na dół. Przedarli się przez zewnętrzne osypiska. I nieśli odpowiednie narzędzia.
– Myśleliśmy już, że świat o nas zapomniał! – zawołał Kol.
– Gdyby właściciel nadal rządził, to pewnie by tak było. Nie interesował się ratowaniem was. No i jak wam tu idzie?
Kol zrobił ruch głową.
– Uwolnijcie tamtych! Ale ostrożnie, do diabła! Wszystko może runąć w każdej chwili. I pospieszcie się! Tych dwoje już długo nie wytrzyma.
Górnicy widzieli tylko głowę i ramiona Anny Marii pod skrzyżowanymi stemplami.
– Dwoje?
– Tak, ojciec Sunego leży jeszcze niżej. Panienka utrzymuje go przy życiu, taką mamy nadzieję. Dzięki niej on ma powietrze. A teraz się spieszcie!
W jego głosie brzmiała desperacja. Górnicy, czołgając się, zniknęli mu z oczu i znowu zaległa cisza.
– Głęboko pod ziemią – powiedziała Anna Maria.
– Co mówisz?
– Nic. Później ci wyjaśnię.
– Nie. Powiedz teraz!
– Jesteśmy teraz głęboko pod ziemią, prawda?
– Tak.
– Te słowa mnie prześladują – mruknęła.
– Dlaczego?
– Z wielu powodów… Ojciec i mama. Uczucia, sprawy, strumienie… Tu. W kopalni. I coś, co przeraża mnie bardziej niż wszystko inne.
– Anno Mario, nie rozumiem, o czym ty mówisz!
Głos jej drżał z bólu.
– Nie. Jestem zbyt zmęczona. Myśli się kłębią.
– Oczywiście, przepraszam cię! Porozmawiamy o tym później.
Później? Czy istnieje jakieś później?
– Jest takie miejsce… Dolina, daleko, daleko stąd – szeptała. – Tam coś zostało zakopane. Głęboko pod ziemią. A my tego nie odnaleźliśmy. Nie odnaleźliśmy tego we właściwym czasie.
Kol był zmartwiony. Jego mała, taka rozsądna Anna Maria mówiła coś bez ładu i składu. To nie wróżyło niczego dobrego.
– A daleko na południu… Tam, gdzie był Heike… Zastanawiam się, czy on także znajduje się w głębi ziemi?
– Heike?
– Nie, nie! Ten wielki strach. A Heike jest dobry!
Mój Boże, czy oni nigdy nie wyjdą spod tych kamieni?
Anna Maria zaczęła płakać:
– Tak mnie boli, Kol!
Gładził jej zakurzone, potargane włosy.
Cóż więcej mógł zrobić? Nic!
– Nie boisz się? – zapytał z niedowierzaniem.
– Gdyby ciebie przy mnie nie było, to bym się bała.
Tak. Domyślał się. I dlatego nie opuszczał jej ani na sekundę.
No! Nareszcie!
– Uwolniliśmy Larsa! Wychodzimy!
– Czy on żyje? – krzyknął Kol.
– Nie wiadomo!
Powolutku, powolutku wydobyli Larsa spod kamieni. Ułożyli go na noszach, które przynieśli tu ze sobą, a które Kol miał zawsze w swojej komórce. Tamci, którzy pracowali najdłużej, zabrali Larsa i zaczęli wychodzić na powierzchnię. Anna Maria poczuła ukłucie w sercu. Oni są już wolni. Zaraz wyjdą na światło dzienne.
– To jeszcze tych dwoje – powiedział Kol potwornie zdenerwowany. – Spróbujcie podnieść tę belkę! Ja będę przez cały czas trzymał panienkę. A ty zajmij się tamtym, który leży poniżej. Spróbuj go wyciągnąć, ale tak żeby się wszystko zaraz nie zawaliło! Nie sądzę, że on jest ciężko ranny. Tylko przyduszony. Stemple go chroniły.
– To się nie uda – powiedział jeden z górników. – Jeśli tylko tkniemy stemple, wszystko runie.
– Musimy spróbować. Musimy wydobyć ich stąd jak najprędzej.
– Gdybyś odsunął trochę kamieni ode mnie, to chyba mogłabym sama się podnieść – szepnęła Anna Maria do Kola. – A ty byś wtedy pomógł ojcu Egona.
Odniósł się do tego sceptycznie, ale skinął głową.
– Módlcie się teraz do swojego Boga!
Anna Maria miała wrażenie, że nastał koniec świata. Podejmowała straszliwe wysiłki, by się uwolnić. W końcu udało jej się gwałtownie szarpnąć całym ciałem, usłyszała potężny grzmot, jakieś głosy nad sobą, sama krzyczała rozpaczliwie, wszystko stało się przejmującym bólem, przekraczającym wszelkie granice, a potem ciemność, gęsta ciemność, ale ona zdołała się podnieść, mimo wszystko, i stała!
Wzywała Kola, wiedziała, że jest tu obok, pod tymi kamieniami i ziemią i że ona nie może go opuścić.
– Biegnij, Anno Mario! Uciekaj! – słyszała głos Kola. Poczuła jego ręce na swoich barkach, zrozumiała, że ciągną jakąś bezwładną postać, i sama też chwyciła rannego.
Potykali się, padali, ale podnosili i znowu czołgali się dalej, coraz bliżsi paniki. Latarki zostały zasypane, nic nie widzieli, ale w ciemnościach słyszeli złowieszczy chrzęst piachu i kamieni, spadających nieustannie na chodnik przed nimi.
– O, cholera! – jęczał jeden z górników, kiedy już przez to przeszli, wszyscy. – Dostałem kamieniem tak, że mi się kręci w głowie. Gdzie my jesteśmy?
– W drodze na powierzchnię – odparł Kol. – Idźcie za mną. Znam kopalnię jak własną kieszeń. Czy wszyscy są?
Wszyscy czworo, także Anna Maria, pomagali nieść starego pijaka, który wyglądał teraz bardziej jak trup niż jak żywy człowiek. Nogi uginały się pod Anną Marią raz po raz, musieli się zatrzymywać, by mogła przyjść do siebie. Ale byli już poza tym niebezpiecznym chodnikiem, na pewniejszym gruncie, tu mogli czuć się spokojniej.
Nie od razu zdali sobie sprawę, że są poza kopalnią. Na dworze zapadł już zmrok. I naraz dostrzegli przed sobą migotliwe światełka i usłyszeli okrzyki radości, gdy zobaczył ich zgromadzony przed bramą tłum. Wyciągnęło się mnóstwo rąk, by podtrzymać ojca Sunego, wśród czekających był też mały Egon, który szlochał rozdzierająco. Vinga skłoniła Annę Marię, by usiadła na jakiejś skrzynce, i w tym samym momencie resztki sił opuściły nauczycielkę. Była wolna, wszyscy wyszli na powierzchnię. Opadła na skrzynkę bezwładnie i Vinga musiała ją podpierać.
Heilke zajął się ojcem Egona. Powiedział też, że najbardziej poszkodowany jest Lars.
Nic więcej Anna Maria już nie słyszała.
Po jakiejś godzinie jaki taki ład zaczął się powoli wyłaniać z chaosu.
Lensman zamknął i opieczętował kopalnię. Ojca Egona i Larsa odwieziono do szpitala w mieście. Anna Maria została opatrzona przez Heikego, okazało się też, że Kol jest bardziej poraniony, niż mu się zdawało. Także i on został zbadany i obandażowany, podobnie jak wszyscy, i którzy byli w kopalni.
W końcu ludzie rozeszli się do domów. Zanosiło się na dość niespokojne święta.
Lensman wraz z Heikem, Vingą, Kolem i Anną Marią udał się do domu Brandtów. Rodziny nadal pilnował jeden z policjantów. Wszyscy Brandtowie byli oburzeni tym, że nie pozwolono im wrócić do miasta, gdzie zamierzali świętować Boże Narodzenie. Siedzieli w salonie, w powietrzu wyczuwało się napięcie. Lensman powiedział:
– No, tak. Zdarzyło się ostatnio to i owo w Martwych Wrzosach. Chciałbym zatem wyjaśnić kilka spraw…
Umilkł na moment. Pani Brandt ani na chwilę nie spuszczała z niego lodowatego wzroku. Córki unikały spoglądania w stronę Anny Marii i Kola, Adrian krążył nieustannie po pokoju. Celestyny na szczęście nie było.
– Kopalnia została zamknięta, i to już na zawsze – oświadczył lensman. – Zgodnie z tym, co mówi sztygar Simon, wszystko, co w niej było, już wydobyto, pozostała tylko ziemia i skała. Żadnych minerałów już nie ma, nie ma więc powodu kopać dalej.
– Nic mnie to nie obchodzi – odparł Adrian nerwowo. – Zdążyłem podjąć inne prace. Nie mamy już w tych nędznych Martwych Wrzosach nic do roboty!
– A co z górnikami? – zapytał lensman. – Co zamierza pan z nimi zrobić?
Adrian wyprostował się, przybierając pełną godności minę:
– Oni wszyscy zachowali się tak podle wobec mnie i mojej rodziny, że nie mogą oczekiwać z mojej strony miłosierdzia.
Lensman nie upierał się, żeby dyskutować teraz o przyszłości górników. Na nic by się to zresztą nie zdało. Powiedział natomiast:
– Podjął pan już inne prace, jak pan mówi. W jaki sposób ma pan zamiar je finansować? Bo ta cała kopalnia to było przecież całkowicie deficytowe przedsięwzięcie, oparte na złudzeniach i marzeniach, że znajdzie się tam złoto.
Adrian żachnął się, chciał zaprotestować, ale zmienił zamiar. Nie będzie rozmawiał z takim plebejuszem jak wiejski lensman.
– Pieniędzy mam pod dostatkiem.
– Ach, tak? A przecież niedawno był pan u mnie i…
– Właśnie dostałem pożyczkę z banku.
– Pod jakie zabezpieczenia, jeśli wolno zapytać?
– Z jakiej racji mam panu odpowiadać? To najzupełniej prywatna sprawa.
Lensman przypominał skorpiona gotującego się do ataku. Mówił spokojnie:
– W takim razie sądzę, że państwo Lind z Ludzi Lodu będą mieli coś do powiedzenia w tej sprawie…
Oczy wszystkich skierowały się ku Heikemu i Vindze. To ona zabrała głos:
– Tak, dziś przed południem pojechaliśmy w pewnej sprawie do miasta. Najpierw odwiedziliśmy proboszcza, żeby unieważnić zapowiedzi Adriana Brandta z naszą kuzynką.
Panie Brandt zerwały się z miejsc i stały wyprostowane jak trzciny. Adrianowi krew odpłynęła z twarzy.
– Ależ, Anno Mario! Nie mogłaś im na to pozwolić!
– Zrobili to na moją prośbę – odparła, chociaż nic jeszcze nie wiedziała o wizycie Vingi i Heikego u proboszcza. – To dla mnie taka ulga, że mogłabym płakać! Nigdy nie chciałam wyjść za ciebie i ty dobrze o tym wiesz!
– Ale przecież obiecałem ci, że będę patrzył przez palce na tę słabość, jaką obciążona jest twoja rodzina!
– To nie ma nic wspólnego z moimi pragnieniami. Kol poprosił o to, by mógł się mną opiekować przez resztę mojego życia i ja całym sercem przyjęłam oświadczyny.
– Nie! – syknęła Lisen. – Nie! ja wychodzę!
Kerstin także sprawiała wrażenie wstrząśniętej.
– Nigdzie nie pójdziecie – oświadczył lensman. – Proszę mówić dalej, pani Lind z Ludzi Lodu.
Piękna Vinga była bardzo poważna.
– Po wizycie na probostwie odwiedziliśmy także dyrektora banku. Prywatnie. Bank jest przecież zamknięty w czasie świąt, o czym rodzina Brandtów informowała mnie bardzo wyraźnie.
W pokoju zapanował niepokój. Panie Brandt sprawiały wrażenie, że zaraz utracą panowanie nad sobą, trwały na swoich miejscach tylko dlatego, że ludzie lensmana pilnowali drzwi. Jedynie Adrian wyglądał na zdezorientowanego.
– Ponieważ nabraliśmy podejrzeń, że coś się tu dzieje niedobrego, i przedstawiliśmy konkretne podejrzenia, dowiedzieliśmy się, w jaki sposób Adrian Brandt otrzymał swoją pożyczkę – mówiła dalej Vinga.
– No, nie… – krzyknął Adrian oburzony. – To najgorsze, co słyszałem. Zapewniam, że w mojej pożyczce nie ma niczego podejrzanego!
Teraz głos zabrał lensman.
– Chciałbym, żeby tak było! Pan Adrian Brandt dostał tę pożyczkę dlatego, że jego przyszła żona, Anna Maria Olsdotter, podpisała oświadczenie, że cały swój majątek przekazuje przyszłemu mężowi, którym miał być Adrian Brandt!
Anna Maria podskoczyła.
– Nigdy nie podpisałam czegoś podobnego!
– Nie podpisałaś? – zapytał Adrian Brandt zdumiony. – Ale dyrektor banku powiedział, że…
– Nie podpisała – potwierdził lensman. – Państwo Lind widzieli ten papier. Podpis jest rzeczywiście podobny do podpisu panny Anny Marii, ale wygląda niezdarnie, jakby składano go bardzo wolno, niepewną ręką, starając się, żeby jak najbardziej przypominał prawdziwy podpis.
Kol i Anna Maria popatrzyli na siebie.
– Tego dnia… – powiedział Kol.
– Tak, masz rację – potwierdziła. – Ale ty wszedłeś i powiedziałeś, żebym nie podpisywała papieru, którego nie czytałam. Tak, podpisałam tylko ten, który leżał na wierzchu, a tam nie było żadnego podstępu. Nilsson był na ciebie wściekły i gwałtownie zaczął chować tamten dokument. Ja go nie podpisałam, lensmanie!
– Nie. Ale dałbym głowę, że to, co Nilsson pani podsuwał, to był ten dokument dla banku. A później podpisał sam. On albo ktoś inny.
– Myślę, że wszyscy zwariowaliście! – wrzasnął Adrian. – Ja niczego takiego nie zrobiłem! Przyznaję, że dzisiaj zachowywałem się głupio. Dostałem oświadczenie Anny Marii, że przekazuje mi cały swój majątek. Ale mimo to nie mogła się zdecydować, żeby za mnie wyjść, jej chodziło tylko o mojego sztygara. Tak, nie sprawdziłem, czy zasypani w kopalni żyją, czy nie. Ale byłem przekonany, że wszyscy zginęli, przysięgam wam. Mamo, Kerstin, przecież wiecie!
– Przestań, Adrian! – powiedziała matka ostro.
– Tak, ale ja nie zamordowałem Nilssona! Bo pan do tego zmierza, lensmanie, prawda?
Przedstawiciel prawa skinął głową.
– Nilsson i Anna Maria. W ten sam wieczór. Tylko że próba zamordowania nauczycielki się nie powiodła.
Adrian rozglądał się wokół błędnym wzrokiem.
– Nic a nic z tego nie rozumiem! Tamtego wieczora mnie tu nie było! I dlaczego ktoś miałby…?
– Bo Anna Maria właśnie opowiedziała paniom w tym domu, że następnego dnia wybiera się do banku! Nie wolno było do tego dopuścić! Dyrektor banku powiedziałby jej, co się stało, że majątek został zagarnięty. To trzeba było utrzymać w tajemnicy, dopóki nie odbędzie się ślub a Adrianem. Ale Anna Maria nie chciała Adriana! I teraz dochodzimy do Nilssona! On mógłby szepnąć panience o tej sprawie, znano go przecież jako bezwzględnego szantażystę! Trzeba się go było pozbyć.
– Powiedzieć? Komu? – zapytał Adrian pobladłymi wargami.
– Lensmange, proszę skończyć z tą komedią! – rozkazała pani Brandt wyniośle. – Nie będziemy dłużej tego znosić!
– Jako się rzekło, ani Anna Maria, ani Nilsson nie mogli zostać przy życiu – mówił dalej niczym niezrażony lensman. – Dlatego napad na Annę Marię był taki wściekły i agresywny. Pozwolę sobie poza tym wspomnieć, że panna Lisen wodziła oczami za Kolem Simonem, ale bez wzajemności…
– Nie, to już… – zaczęła Lisen, lecz przerwał jej spokojny głos lensmana.
– Z drugiej zaś strony panna Kerstin miała sporo wspólnego z Nilssonem. Często razem przygotowywali bardzo nieprzyjemne sprawki. Pomagali sobie nawzajem.
– Niech pan sobie da spokój, lensmanie – ucięła Kerstin. – Ja i moja siostra jesteśmy kobietami. Nie sądzi pan chyba, że któraś z nas miałaby siłę przeciągnąć kogoś tak ciężkiego jak Nilsson.
Lensman popatrzył na obie panie taksująco.
– Może wspólnymi siłami… – zaczął.
– Nie, no wie pan co? – krzyknęła Lisen.
On jednak odwrócił się ku jej siostrze.
– Chodzi o to, że państwo Lind roztropnie zapytali dyrektora, kto też przyniósł ten dokument do banku. Nie był to Nilsson, jemu bank nie dałby wiary. I nie był to ani pan Adrian, ani pani Brandt. Oni oboje, choć nie powiedziałbym, że niewinni, znajdują się jednak nieco na uboczu w tej smutnej historii. Nie, dyrektor banku powiedział państwu Lind, że była to siostra pana Brandta. Nie wyjawiła swojego imienia, ale dyrektor ją przecież zna. A ja sam, kiedy tak tu siedzimy, miałem okazję zaobserwować, że panna Lisen nie jest jedyną osobą zainteresowaną Kolem Simonem, więc ten brutalny atak na Annę Marię…
– Teraz to już naprawdę dość! – krzyknęła Kerstin i zerwała się z miejsca. – Nie zostanę tu ani chwili dłużej!
Daleko jednak nie zaszła. Przy drzwiach zatrzymał ją policjant.
Kiedy spostrzegła, że gra skończona, zachowała się tak jak większość przestępców:
– Tylko sobie nie myślcie, że działałam sama! Lisen pomagała mi ukryć Nilssona. Tak było!
– Później tak! – zawołała Lisen. – Byłam zaszokowana tym, co zrobiłaś.
– Ach, to tak! – syknęła Kerstin. – A ty, matko! Czy nie wymyślałaś mi, że zachowałam się głupio i włączyłam w to Nilssona? A przecież musiałam! Bo kto by zmusił to głupie cielę do podpisania oświadczenia?
– Ale nie miałam najmniejszego pojęcia, że go zamordowałaś! – zaprotestowała matka.
– Nie, oczywiście! Ale bardzo ci się spieszyło, żeby zasypanych w kopalni zostawić własnemu losowi!
Lensman stał z uśmiechem zadowolenia i nie przeszkadzał im.
– I ty też, Adrianie – zwróciła się Kerstin agresywnie do brata. – To ty się najbardziej spieszyłeś, żeby uciec z kopalni.
– Wcale nie, ja naprawdę myślałem, że oni nie żyją.
– Och, nie próbuj nas oskarżać, Kerstin! – poparła go Lisen. – Ty sama jesteś wszystkiemu winna. Gdybyś nie była taka niezdarna i nie wypuściła z rąk tej pannicy, to nie mielibyśmy teraz tego całego pasztetu.
– Aha, nie mielibyśmy? A ten jakiś czarownik tutaj to co? To przecież on wywęszył trupa! Nie, wszyscy byli przeciwko nam, dobrze o tym wiesz! To niesprawiedliwość zwalać wszystko na mnie!
W gwałtownym wybuchu wściekłości Lisen zwróciła się do Anny Marii:
– Nie siedź tak i nie rób takiej niewinnej minki! Wyobrażasz sobie, że Kol cię chce z innego powodu niż pieniądze?
– O właśnie! – krzyknęła Ketstin. – Niczego innego sobie nie myśl!
– Ty to naprawdę zrobiłeś znakomitą partię – skrzywił się Adrian do Kola złośliwie. – Z kryminału na pański dwór. Gratuluję!
– Dziękuję! Teraz to już wystarczy – przerwał im lensman, który bał się, że Kol może nie zapanować nad swoim cudzoziemskim temperamentem. Nie wolno do tego dopuścić. – Koniec tej zabawy!
Heike wstał.
– Kilkoro chorych dzieci czeka na mnie. Są dla mnie ważniejsze niż te rozmowy tutaj.
Lensman przyznał mu rację.
Wszyscy czworo ruszyli w dół w stronę osiedla. Anna Maria czuła się jak ogłuszona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Doszła do pewnej granicy: nie była już w stanie niczego więcej przeżywać. Kol widział, jaka jest udręczona, i wziął ją za rękę. Uchwyciła się go niemal desperacko, jakby się bała, że jeśli go puści, ta stanie się coś potwornego.
– Cóż to za Boże Narodzenie im się przydarzyło! – mruknął Heike. – Myślę o mieszkańcach Martwych Wrzosów.
– Tak – westchnęła Vinga. – Ludzie bez przyszłości.
– Ja się zatroszczę o ich przyszłość – powiedział Kol.
Anna Maria spojrzała na niego i stwierdziła, że on naprawdę tak myśli.
– Niestety, nikt inny by się tego nie podjął – powiedział Heike, wskazując za siebie na dom, z którego dopiero co wyszli.
Anna Maria z trudem przełknęła ślinę.
– Jakie to smutne pomyśleć, że Kerstin jest przyjaciółką ciotki Birgitty.
– Twoja ciotka nie ma z tym nic wspólnego – uspokoiła ją Vinga.
– Ale to ona spowodowała, że tu przyjechałam.
– Dostałaby szoku, gdyby się dowiedziała, co z tego wynikło.
– Uczniowie rozjadą się pewnie teraz na wszystkie strony?
– Tu nie mają co robić – odparł Kol. – Nauczycielka też nie będzie już potrzebna.
Anna Maria westchnęła.
– W takim razie będę musiała wrócić do pracy w moim dworze w Skenas. A pojęcia nie mam o gospodarstwie wiejskim!
– Sądzę, że ktoś ci pomoże – rzekła Vinga, popatrując spod oka na Kola.
– Ja też niewiele wiem o rolnictwie – odparł sztygar. – Ale chyba mógłbym się nauczyć. A skoro ty chcesz pracować z dziećmi, to tam pewnie także są szkoły.
– Albo urodzicie sobie własne dzieci – roześmiała się Vinga.
Kol poczuł, że ręka Anny Marii drgnęła, ale pozostała w jego dłoni.
– Czasami jesteś bardziej szczera, Vingo, niż trzeba dla zachowania równowagi psychicznej – mruknęła dziewczyna.
Doszli już do osady i Vinga przystanęła.
– Nie chciałabym za was decydować, ale widziałam w domu tej strasznej rodziny, że jesteś blada jak ściana, Anno Mario. Teraz pójdę z tobą do Klary i powiem, że znajdujesz się na granicy załamania nerwowego, co zresztą nie jest kłamstwem, i że nie możesz być w nocy sama. Powiem, że będziesz spała u nas, ale to nieprawda, bo u nas nie ma miejsca. Kol, ona chyba może zostać u ciebie na noc? Nikt nie musi o tym wiedzieć.
– Niczego bardziej nie pragnę – powiedział Kol. – Sam o tym myślałem, ale nie odważyłem się zaproponować. Ale jeśli byłaby u mnie bezpieczna, to…
– A gdzie ona będzie bezpieczniejsza?
– Chodzi mi o to… Anna Maria jest mi tak nieskończenie droga, pod każdym względem, i ja… pragnę jej. Też pod każdym względem. Nie wiem… czy zdołam… kiedy ona będzie tak blisko…
– Posłuchaj, Kol – powiedziała Vinga, kładąc mu rękę na ramieniu. – Właśnie teraz Anna Maria jest bardzo samotna i zagubiona, obolała, przestraszona, bliska płaczu. Teraz najbardziej potrzeba jej bliskości drugiego człowieka, człowieka, który się o nią troszczy. Kogoś, z kim ona sama pragnie być. I jest zupełnie nieistotne, w czym się ta bliskość wyrazi. Im bliżsi sobie będziecie, tym lepiej, to chciałam ci powiedzieć.
Twarz Kola była nieprzenikniona, ale w jego oczach pojawił się błysk świadczący o głębokim porozumieniu z tą niezwykłą kobietą, Vingą.
Zwrócił się do Anny Marii:
– Chciałabyś? – zapytał. – Chciałabyś zostać u mnie na noc?
Anna Maria drżała. Od kilku godzin znajdowała się w tym stanie. Jakby cała krew uszła z jej ciała już dawno temu.
– Vinga ma rację – powiedziała. – Jestem bliska załamania. Pozwól mi zostać u ciebie, to mi przywróci spokój.
– Noo… – wtrąciła Vinga. – Co do spokoju, to nie jestem taka pewna. W tym mężczyźnie płonie wielki stłumiony żar, Anno Mario. Myślę, że czeka cię w życiu wiele radości.
Heike uśmiechnął się.
– Nie powinieneś się gorszyć słowami mojej żony, Kol. Ona jest niepoprawna, nigdy nie będzie dystyngowaną damą.
– Myślę, że jest po prostu szczera – odparł Kol. – I naprawdę dużo rozumie.
– O tak! – potwierdził Heike z serdecznym uśmiechem i poszedł do domu kowala, by potrzymać swoje życiodajne ręce na ciałach chorych dzieci.