Oczekiwanego ciosu nie było. Ani też brutalnego szarpnięcia gwałciciela.
Dwoje silnych rąk pomogło jej uklęknąć, podniosło latarnię, która o mało nie zgasła, postawiło Egona na ziemi, wszystko jednym jedynym ruchem, tak się przynajmniej zdawało.
– Co wyście, do cholery, wymyślili? – ryknął jej nad uchem wściekły głos.
Chłopiec zapiszczał cieniutko:
– Kol! To tylko Kol, proszę pani!
– Tylko? A czego się spodziewałeś? – odparł tamten szorstko.
Anna Maria próbowała zgarnąć z twarzy lepiące się mokre gałązki wrzosu.
– Morderca z siekierą – szepnęła bez tchu. – Myśleliśmy, że to morderca z siekierą.
– Co za morderca?
Uniósł wysoko latarnię i w jej blasku mógł lepiej zobaczyć twarz Anny Marii, ona też zobaczyła jego. Światło padało na nieoczekiwanie fascynujące rysy. Był znacznie młodszy, niż się spodziewała, o oczach czarnych jak noc, włosach koloru węgla wymykających się spod włóczkowej czapki i rysach twardych, a jednocześnie zdradzających wrażliwość. Więcej zobaczyć nie zdążyła, bo Kol odwrócił się, żeby doprowadzić ich do ścieżki.
Była tak zmęczona, że z trudem wymawiała słowa.
– Nilsson opowiadał o mordercy z siekierą. O gwałcicielu, który uciekł z zakładu i włóczy się po wrzosowiskach. Dowiedział się o tym w mieście, kiedy kupował przybory szkolne.
Głos ginął w szumie wichury i musieli do siebie krzyczeć.
– Nonsens – oświadczył mężczyzna, którego nazywano Kolem. – Gdyby ktoś miał przywieźć takie nowiny z miasta, to raczej ja, bo to ja kupowałem przybory. Ale to cały Nilsson. Uwielbia straszyć ludzi makabrycznymi sensacjami. I nieustannie zionie jadem. Ale któregoś dnia zrobi to o jeden raz za dużo. Ty, oczywiście, jesteś tą nową nauczycielką. Co ty tu robisz?
– Na wrzosowiskach czy w osiedlu?
– Na wrzosowiskach, rzecz jasna – odparł cierpko.
– Chciałam odprowadzić Egona do domu.
– Nie mogłaś poprosić jakiegoś mężczyzny, żeby go odprowadził?
– Kogo?
Nie odpowiedział na to pytanie.
– Nilsson mówił mi, że wyszliście. To bardzo głupio decydować się na coś takiego, kiedy się nie wie, jak jest na wrzosowiskach podczas sztormu.
Wziął przemarzniętego chłopca na ręce i poprosił Annę Marię, by oświetlała drogę.
– Moja latarnia zgasła – wyjaśnił. – I skąd ci, u diabła, przyszło do głowy, że zbiegły morderca chodzi po wrzosowiskach, przyświecając sobie latarnią? – prychnął gniewnie.
Anna Maria przyznała, że dała się ponieść panice.
Potem nie mówili już nic więcej, dopóki nie doszli do zabudowań, gdzie w jakimś oknie migotało słabe światełko. Kol zastukał pięścią do drzwi i postawił chłopca na ziemi.
Niewyraźny męski głos zawołał ze środka:
– Drzwi są otwarte, czego się tak dobijasz, ty diabelski pomiocie? Nie możesz dać ludziom pospać?
Kol otworzył i weszli do środka. Znaleźć się w pomieszczeniu, mieć nareszcie jakąś osłonę przed sztormem, to było rozkoszne uczucie, jakby ktoś wyścielił uszy watą. Wiatr nie przenikał już do kości… ale o wiele cieplej niż na dworze to w tym pomieszczeniu nie było.
– Co to za cholerne hałasy tu urządzasz? – rozległo się od strony łóżka. – I co, do wszystkich diabłów, sobie myślisz, żeby wracać tak późno? Ogień wygasł, a ja leżę tu bez żadnej pomocy… – Zamilkł, a potem dodał ciszej: – O, do diabła, przepraszam, nie widziałem państwa.
Mężczyzna na łóżku schował pospiesznie butelkę z wódką i wyszczerbiony kubek ze stolika przy łóżku. Czynił wysiłki, żeby się podnieść i poprawić na sobie ubranie.
– Musieliśmy odprowadzić Egona – powiedział Kol. – On sam nie przeszedłby przez wrzosowiska dzisiaj wieczorem, tyle powinieneś rozumieć.
– To nie ja wymyśliłem tę całą szkołę – burknął leżący ze złością. – On powinien siedzieć w domu i opiekować się biednym, chorym ojcem.
– Chorym! – syknął Kol. – Rozpal zaraz ogień, żeby chłopiec mógł się wysuszyć! I ubieraj go porządnie, kiedy idzie do szkoły!
– Szkoła! Szkoła! – przedrzeźniał tamten. – Są ważniejsze sprawy w tym życiu, a nie żeby tracić na głupstwa całe dnie!
– Pewnie – powiedział Kol ze złością.
Tymczasem Anna Maria wysupłała Egona z wielkiej chustki i zdjęła mu z nóg przemoczone drewniaki.
– Może powinniśmy pomóc w rozpaleniu ognia – powiedziała niepewnie. – Egon jest taki przemarznięty, a w domu zimno jak w psiarni.
Kol zawahał się na moment, potem skinął głową i zabrał się do roboty, najłatwiejsza rzecz na świecie, bo na półce paliła się świeca, a w domu było pod dostatkiem chrustu i wysuszonego wrzosu.
Egon przemknął bliżej życiodajnego ciepła.
– Nie kręć się państwu pod nogami! – ryknął ojciec, który podniósł się nareszcie i stał przy łóżku na wyraźnie chwiejnych nogach.
– Pozwól mu się ogrzać – powiedział Kol. – I jeśli nie zajmiesz się jak należy chłopcem i domem, to wyrzucę Sune z roboty, bo czegoś takiego nie chcemy tu w okolicy tolerować! Dobrze wiesz, że Sune i tak ledwo się trzyma.
– Co, chcecie nam odebrać jedyny dochód? To z czego będziemy żyć?
Wysoki, czarny Kol podszedł bliżej.
– Ty decydujesz. Daję ci tydzień, żebyś się postarał o porządne, ciepłe ubranie dla Egona i zatroszczył się o odpowiednie jedzenie dla niego i dla Sune. To jest twój obowiązek, zresztą stać cię na to, bo Sune zarabia dobrze. Żebyś tylko wszystkiego nie przepijał. A jeśli Egon jeszcze raz przyjdzie do szkoły posiniaczony, to dni Sune w kopalni będą policzone.
Wyjął z kieszeni kilka srebrnych monet i położył je na stole. Nim któreś z obecnych zdążyło mrugnąć, mężczyzna złapał pieniądze i wcisnął do kieszeni.
– To na ubranie i jedzenie dla twoich synów, a nie na wódkę dla ciebie! – ostrzegł Kol. – Idziemy, panienko.
Wyszedł z domu, a Anna Maria za nim. Najpierw powiedziała Eganowi dobranoc.
Znowu znaleźli się w sztormie. Koi przystanął i energicznie otulił ją szczelniej chustką, którą miała na ramionach, by wiatr nie szarpał tak bardzo okryciem. Teraz mam tyle swobody ruchu co mumia, pomyślała, ale nie odważyła się protestować, Ten mężczyzna budził w niej respekt.
Ruszyli w drogę. Anna Maria miała trudności w dotrzymaniu Kolowi kroku, a wichura uniemożliwiała jakąkolwiek rozmowę, ale kiedy doszli do kępy powykrzywianych sosen, zrobiło się nieco ciszej. Nie za bardzo, ale na tyle, by mogła zawołać:
– Właściwie dlaczego Egon chodzi do szkoły?
– Po to, żeby mógł mieć trochę spokoju – odparł Kol z goryczą. – Ojciec i brat wysługują się nim jak niewolnikiem. Nie mogę na to patrzeć.
– Rozumiem. Czy ten brat też jest dla niego taki niedobry jak ojciec?
– Sune jest słaby. Wpadł w złe towarzystwo, a ojciec nauczył go pić. Po wódce Sune staje się nieobliczalny, ale poza tym nie jest niebezpieczny.
Anna Maria zastanawiała się przez chwilę.
– To pewnie Sune jest wielbicielem i nieodłącznym cieniem Sixtena?
– Tak. Właśnie Sixten jest tym złym towarzystwem. Znasz ich? Ano tak, Nilsson coś wspominał, że schowałaś się razem z nimi za skałami.
– Schowałam się? – syknęła i gorąco jej się zrobiło z oburzenia.
– No, no, nie wściekaj się! Ja zrozumiałem dokładnie tak, jak naprawdę było. Dobrze znam jęzor Nilssona. Nie raz sam tego doświadczyłem, wiem, jak to smakuje.
– Ach, tak? A co mówił o… tobie?
– Ech – Kol machnął ręką, ale co powiedział, nie dosłyszała, bo znowu wyszli na otwartą przestrzeń. Ale było to coś o żonie Seveda i jej najmłodszym dziecku. Ostatnie słowa zabrzmiały wyraźnie: – Dziecko okazało się jednak blondynkiem o włosach jak mleko, więc nie miał się do czego przyczepić.
Anna Maria milczała przez chwilę, potem powiedziała:
– Jeszcze ci nie podziękowałam za to, że nam pomogłeś.
– Nie ma za co dziękować – burknął. – Mieszkam tu na wrzosowiskach. Po prostu szedłem do domu.
Anna Maria była zaskoczona.
– Gdzie ty mieszkasz?
– W tym domu przed nami. Idziemy tam, myślę, że powinnaś się ogrzać.
Teraz zobaczyła światło w oknach.
– Ja… Nie przypuszczałam, że ktoś tu mieszka – rzekła z wolna. – Ale zdaje mi się, że cię rozumiem. Ja też jestem pod urokiem tych wrzosowisk.
– Tak. Pewnie dlatego nie chciałem mieszkać w barakach ani w osadzie, jest mi tam za ciasno.
– Masz… rodzinę?
– Mam kobietę, która troszczy się o wszystko, czego mi potrzeba.
Anna Maria zamarła. Żeby mówić takie rzeczy tak po prostu i brutalnie…! On naprawdę jest nieprzyzwoity, ludzie mają rację.
– Chyba jednak powinnam wrócić do domu! – krzyknęła. – Klara będzie się martwić.
– Klara odniesie się do tego ze spokojem. Gorzej z Nilssonem. Odważysz się raz jeszcze narazić na jego plotki?
– Jeszcze raz? To już tyle razy dałam powody?
– Nilsson powiada, że właściciel kopalni ma zamiar się z tobą ożenić.
Była tak zaszokowana, że przystanęła.
– Ależ…! Czegoś takiego Adrian nigdy by Nilssonowi nie powiedział!
Kol także przystanął. Podniósł latarnię i przyglądał się badawczo Annie Marii, jakby chciał sprawdzić, ile prawdy kryje się w gadaniu Nilssona.
– Nie, to nie właściciel – rzekł. – To jego siostra.
Anna Maria była tak wstrząśnięta, że nie potrafiła powiedzieć niczego rozsądnego.
– Ale jaką oni mają podstawę, by… by…
Kol skrzywił się.
– Wystrzegaj się tych żmij – powiedział krótko.
Ruszyli znowu. Doszli do furtki i Anna Maria z najwyższą niechęcią weszła. Szczerze mówiąc nie miała wyboru, bo Przecież sama nie znalazłaby drogi do domu. A ciepło wabiło przemożnie.
Kol otworzył drzwi i niezbyt uprzejmym, niedbałym ruchem ręki zaprosił ją do środka.
W mieszkaniu było bardzo przyjemnie. Wyczuwało się obecność troskliwej kobiecej ręki. W panującym miłym cieple, w zapachu świeżego chleba, w czystym i porządnym pokoju, do którego weszli.
Z kuchni wyszła starsza kobieta.
– Mam gościa, pani Axelsdotter. Nasza nowa nauczycielka. Proszę ją poczęstować czymś gorącym, pani odprowadzała Egona do domu, była to dosyć dramatyczna wyprawa.
Kol wszedł do innego pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi.
„Kobieta, która troszczy się o wszystko, czego mi potrzeba…” Teraz Anna Maria się zawstydziła, to ona miała paskudne myśli, a nie Kol.
Pani Axelsdotter uśmiechała się do niej uprzejmie.
– Musiała panienka okropnie przemarznąć. Proszę usiąść tutaj i wysuszyć ubranie przy kominku, a ja zaraz przyniosę coś gorącego.
– Dziękuję – uśmiechnęła się Anna Maria przyjaźnie.
– Jak to miło, że sztygar ma gościa! Zdziera zdrowie w tej kopalni dzień i noc, nie myśli o niczym innym. To nieludzkie, takie życie.
Anna Maria mogła tylko kiwać głową, wcale przecież Kola nie znała. Jedyne, co o nim słyszała, to słowa Nilssona: „ On chce, żeby dzieci miały to, czego on sam nie miał”. Szkołę…
Zajęta myślami, patrzyła przed siebie. Te słowa wiele mówiły o sztygarze.
Kiedy Kol wrócił, Anna Maria siedziała już przy stole nad talerzem dymiącej zupy. Płaszcz suszył się przy piecu.
Dopiero teraz mogła naprawdę zobaczyć, jak Kol wygląda, jego ciemne włosy i zamyślone, trochę badawcze oczy. Przebrał się w proste, ale ładne ubranie i zmył z siebie kopalniany brud, choć, oczywiście, ciemne smugi pozostały na rękach w zagłębieniach skóry, ale na to nic nie mógł poradzić.
– To ja pójdę teraz do domu wydoić krowy – powiedziała jego gospodyni. – Wrócę później i posprzątam po obiedzie.
Kol bez słowa skinął głową.
Gospodyni wyszła i zostali sami.
Poczuli się skrępowani. Anna Maria jakby w ogóle zapomniała języka, on też się nie odzywał.
W końcu Anna Maria zapytała:
– Dlaczego nie jesz?
– Nigdy się nie uczyłem zachowania przy stole.
Odłożyła łyżkę.
– Mam wrażenie, że gnębią cię różne niepotrzebne lęki z powodu twojego pochodzenia! Nie bardzo to dla mnie zabawne, żebym jadła sama.
Kol wykrzywił usta, jakby zirytowany, ale wziął łyżkę i zaczął jeść z przesadną ostrożnością, żeby nie popełnić jakiejś gafy. Anna Maria spoglądała znad swojego talerza i nie mogła powstrzymać wesołych błysków w oczach. Kol pochylił głowę, zajęty wyłącznie jedzeniem.
Gdy już prawie skończyli, zapytał ponuro:
– Co za diabli musieli podkusić taką dziewczynę jak ty, żeby zostać nauczycielką?
Anna Maria odchyliła się w tył.
– Ja wiem, że chciałeś mieć tutaj nauczyciela.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Zastanawiała się przez chwilę.
– Powodów było kilka. Żeby robić coś pożytecznego na przykład… Pomóc trochę tym biednym ludziom.
– Nie znałaś Martwych Wrzosów, zanim tu przyjechałaś, więc to nie mogło być przyczyną – rzekł ze złością.
– Nie, ja…
– No, powiedz nareszcie! Poznaję po oczach, że coś cię gryzie. Zauważyłem to na samym początku.
Spojrzała na niego zaskoczona, potem spuściła wzrok.
– Może chciałam za coś odpokutować.
– Odpokutować? A za co ty byś miała pokutować?
Anna Maria zasłoniła twarz rękami.
– Bądź tak dobry i nie pytaj! Rozmowa na ten temat sprawia mi przykrość.
Wtedy na swojej ręce poczuła uścisk jego silnej dłoni. „Opowiedz”, zdawał się mówić. „Rozmowa o bolesnych sprawach przynosi ulgę”.
Cofnęła swoją rękę.
– Popełniłam błąd, ale nie wiem, jak do tego doszło.
Kol czekał. Jego oczy były niczym ciemne studnie, nigdy nie widziała czegoś podobnego. Skóra wokół oczu także była ciemna, co sprawiało, że znajdowały się one jakby głębiej, a brwi i rzęsy były czarne jak węgiel.
– Mój ojciec zginął na wojnie przeciw Napoleonowi, blisko trzy lata temu, i wtedy mama popadła w melancholię. Nie umiała otrząsnąć się z żałoby, coraz bardziej pogrążała się w rozpaczy i nienawiści dla tych, którzy zabrali nam ojca. Myślałam, że robię dobrze, chciałam być dla niej wsparciem, starałam się jej przetłumaczyć…
Oczy Anny Marii napełniły się łzami, otarła je niecierpliwie.
– I nagle… pewnego ranka, kiedy rozsunęłam zasłony w jej pokoju… Mama w nocy odebrała sobie życie. Ja zawiodłam, rozumiesz? Nie umiałam jej pomóc… Nigdy, nigdy nie wybaczę sobie tego, co się stało!
Kol wyciągnął rękę przez stół i znowu położył ją na jej dłoni, a ona pozwoliła mu na to, bo pamiętała, że jest to ręka silna i ciepła.
– Nie tylko ciebie dręczą takie myśli – powiedział tym swoim ostrym głosem. – Każdy, kto przeżył samobójstwo kogoś bliskiego, siebie obarcza winą. I nie opuszcza go myśl, że może nie zrobił wszystkiego, co należało. Przeważnie jednak tacy ludzie są niewinni. A już ty pewnie bardziej niż ktokolwiek. Nie znałem co prawda twojej matki i nic nie wiem o jej chorobie, ale nie sądzę, żebyś mogła zapobiec nieszczęściu. Robiłaś przecież, co mogłaś, prawda?
– Tak myślałam. A w każdym razie chciałam zrobić wszystko.
Kol milczał przez chwilę i spoglądał na nią ukradkiem.
– Ale jakim sposobem znalazłaś się w Martwych Wrzosach?
Teraz łatwiej jej było mówić. Po części dlatego, że mogła z kimś rozmawiać o swoich kłopotach, a częściowo dlatego, że zmieniła temat.
– Kuzynka matki poleciła mnie tutaj. Ona jest przyjaciółką Kerstin Brandt.
Kol nie zdołał ukryć nieprzyjemnego grymasu. Wykrzywił mu twarz na moment, ale mimo to Anna Maria zdążyła go zauważyć.
– I tak po prostu przyjęłaś pracę? Nie sprawdzając, co to za miejsce?
Odwróciła wzrok uśmiechając się niepewnie.
– Wiesz, ja kiedyś już spotkałam Adriana Brandta, wiele lat temu. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, ale odtąd był dla mnie niczym książę z bajki. Marzyłam… o nim, chciałam go znowu zobaczyć.
– No i co? W dalszym ciągu uważasz go za… księcia?
Słowa zabrzmiały bardzo sucho. Anna Maria odpowiedziała w zamyśleniu:
– Byłoby rzeczą niesprawiedliwą oczekiwać, że zwyczajny człowiek okaże się taki sam jak bohater ze snów.
– Ale mimo to wyjdziesz za niego za mąż?
Anna Maria zaciskała dłonie oparte na stole.
– On mnie… zapytał. Bardzo byłam zaskoczona. Ale nie mam ochoty dyskutować o nim… z nikim.
Kol uśmiechnął się cierpko. Była tak skrępowana, że z trudem znajdowała słowa. Zmienił temat.
– Więc uważasz, że powinnaś coś zrobić w celu zadośćuczynienia, że „zawiodłaś” swoją matkę?
Anna Maria ożywiła się.
– Tak – odparła szczerze. – Już nawet zaczęłam.
– Ach, tak? A w jaki sposób?
– Wiesz, jak to jest z dziećmi kowala, prawda? Są chore na płuca. ja jestem… To znaczy, ja pochodzę z bardzo dziwnego rodu, nazywamy się Ludzie Lodu, właściwie jest to rodzina norweska. Od dawna w naszym rodzie przychodzili na świat ludzie obdarzeni zdolnością leczenia chorób. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile oni potrafią zrobić. Napisałam list do jednego z takich uzdrowicieli, on mieszka w Norwegii. Prosiłam go o lekarstwa. On już przedtem leczył ludzi chorych na płuca.
Kol przyglądał się jej ożywionej twarzy.
– Przykro mi, że muszę pozbawić cię iluzji, ale myślę, że w tym przypadku to już na wszystko jest za późno.
A poza tym jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś chory na suchoty wyzdrowiał.
– A ja wierzę, że się uda – powiedziała z uporem. – I chciałabym coś zrobić dla Egona…
– Już zrobiłaś. Uważaj, nie mieszaj się zanadto w tutejsze sprawy!
– Naturalnie! Wszystko robię bardzo dyskretnie. Po prostu staram się, żeby miał co zjeść na przerwie i tak dalej. I jeszcze tak okropnie mi żal Kulawca, który stracił wszelki kontakt ze swoją córeczką…
– Tak. To rzeczywiście niezbyt wesoła historia. Ale chyba niewiele mogłabyś na to poradzić. Ta ladacznica, z którą Kulawiec miał nieszczęście się ożenić, ukryła się bardzo dobrze. Prawdopodobnie w Sztokholmie. Dużo jeszcze jest takich, których chciałabyś zbawiać?
Uśmiechnęła się blado.
– Chciałabym, oczywiście, pomóc Klarze. To wspaniały człowiek.
– To prawda.
– I poza tym…
Anna Maria zapomniała o wszelkich konwenansach, oparła się o stół i chwyciła Kola za rękę.
– Poza tym miałabym ochotę przygotować z dziećmi jasełkowe przedstawienie. Robiliśmy jasełka, kiedy byłam mała, dokładnie pamiętam, jak to było. Bengt-Edward może być aniołem, który śpiewa wszystkie psalmy i kolędy. I jemu też chciałabym pomóc, Kol! U niego w domu chcą, żeby jeździł po jarmarkach i zarabiał śpiewaniem, ale w ten sposób zmarnują ten jego wspaniały głos! Chciałabym łożyć na jego wykształcenie, żeby mógł mieć odpowiedniego nauczyciela, on naprawdę może zostać kimś!
Kol ostrożnie cofnął ręce i odsunął się od niej. Odetchnął głęboko i powiedział:
– Nie próbuj przeflancować dziecka górników do zbyt wytwornego środowiska, bo możesz wszystko zniszczyć! A jeśli chodzi o te jasełka, to zapomnij o tym! Cokolwiek zrobisz, to i tak narazisz rodziny na wydatki, a jeśli oni czegoś się naprawdę boją, to właśnie dodatkowych kosztów. Oni przecież nie mają niczego, czy jeszcze tego nie rozumiesz? Gdybyś wiedziała, jakie nędzne są ich zarobki, to byś się rozpłakała!
Anna Maria była zbyt ożywiona, by zrozumieć jego ostatnie słowa.
– Ależ ich nie będzie to kosztowało ani grosza, ja sama za wszystko zapłacę, stać mnie na to. Za wykształcenie Bengta-Edwarda też! To dla mnie drobiazg.
Kol milczał długo.
– A więc to dlatego… – powiedział w końcu półgłosem. – O, cholera! – zaklął.
Niczego dalej nie wyjaśniając wstał.
– Myś1ę, że powinnaś już iść. Klara może się martwić. Nie daj Boże, zacznie cię szukać na wrzosowiskach.
– Masz rację! Przepraszam cię! Niepotrzebnie się tak rozgadałam. `
Szybko włożyła okrycie i wyszli. Kol chciał odprowadzić ją do miejsca, skąd już sama dojdzie do domu. Milczał, przy tej wichurze rozmowa była niemożliwa.
Kiedy jednak doszli do skał, gdzie mieli się pożegnać, Anna Maria powiedziała:
– Wspomniałeś, że robotnicy zarabiają bardzo mało.
– Tak.
– Ale Adrian jest przecież taki miły! jak on może…?
Kol prychnął i odwrócił twarz.
– Czy kopalnia nie przynosi zysków? – zapytała żałosnym głosem. – Adrian powiedział, że to kopalnia rudy żelaza, a przecież żelazo…
– Ruda żelaza! – mruknął Kol z goryczą. – Boże uchowaj, co to za ruda! No, ale przecież z tego żyjemy. Są jeszcze jakieś inne, nic nie warte minerały. Nie, to wszystko jest iluzja, nierealne marzenie! Jakiś szaleniec wmówił teściowi Adriana Brandta, że w Martwych Wrzosach jest złoto. Stary uległ gorączce i założył tę całą kopalnię. A zięć poszedł w jego ślady. Taki sam fanatyk, też do niego żadne argumenty nie docierają! I na coś takiego ja trwonię swoje życie!
– W takim razie dlaczego tu pracujesz? Czemu nie rzucisz tego i nie wyjedziesz?
Chwycił ją za ramiona i starał się mimo ciemności spojrzeć jej w oczy. Dostrzegała, że wzrok mu płonie.
– Z tego samego powodu co ty, dziewczyno! Ponieważ wiem, że ci biedacy, którzy tu pracują, mimo wszystko coś zarabiają, jakkolwiek nędzne są te ich dochody. Jestem tutaj ze względu na nich. Nie ze względu na siebie. To ja dbam o to, by nie pracowali za darmo. To ja chronię ich przed Nilssonem i… innymi, którzy chcieliby ich wykorzystywać.
– Adrian taki nie jest!
Puścił ją zrezygnowany.
– Nie, to nie Adriana Brandta miałem na myśli. On jest niewinny. „Niewinny jak baranek” – zacytował nagle psalm. – Teraz już sama trafisz, prawda?
– Trafię – odparła. – Dziękuję za pomoc! A zatem uważasz, że nie powinnam przygotowywać jasełek?
– Rób, jak chcesz. Mnie to nic nie obchodzi. jeśli cię stać, to rób!
Po chwili był już daleko na pustkowiu.
Anna Maria otuliła się szczelnie płaszczem i z wysiłkiem ruszyła w stronę osady. Miała teraz wiatr w plecy, szła więc znacznie szybciej.
Klara przywitała ją w sieni.
– jezu, już myślałam, że panienka całkiem przepadła na wrzosowisku! Żeby tyle czasu się nie pokazać!
Anna Maria zdjęła płaszcz przeciwdeszczowy i strząsnęła z niego wodę. Czuła, że jej wysmagane wiatrem policzki płoną.
– Wybacz mi, Klaro, nie mogłam prędzej. Kol prosił, żebym wstąpiła do niego się ogrzać, a ja nie mogłam odmówić. Byłam przemarznięta do szpiku kości.
Klara wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.
– Co? Była panienka u Kola? No nie, świat się kończy!
Anna Maria spojrzała przelotnie na swoje odbicie w lustrze.
– O Boże! jak ja wyglądam! Moje włosy! Czy ja naprawdę przez cały czas tak wyglądałam?
Roześmiała się zdenerwowana i bardzo zmartwiona.
– Niech no panienka uważa, żeby was Nilsson nie wziął na język – powiedziała Klara zza drzwi. – To by była woda na jego młyn! Poza tym przychodził tu właściciel. Chciał panienkę zaprosić do nich na herbatę.
– Tak? – Anna Maria znieruchomiała.
– Trochę go zdenerwowało, że panienka gdzieś sobie poszła akurat wtedy, kiedy on chciał panienkę zabrać. „Okropnie głupie i niepotrzebne w taką pogodę”, powiedział na odchodnym.
– Och, mam nadzieję, że nie poszedł mnie szukać? Na wrzosowisko?
– Nie, wrócił do domu. „Panna Anna Maria może przyjść do nas jutro wieczorem”, powiedział jeszcze. O siódmej. On po panienkę przyjdzie.
– Aha. No to chyba pójdę, skoro tak.
Anna Maria czuła, że wszystko, każdy nerw w niej wibruje z jakiejś niezwykłej radości i podniecenia. Jakby przespała całe dziewiętnaście lat i dopiero teraz zrozumiała, czym jest życie.
– Och, Klaro, wiesz, co ja sobie pomyślałam? Że przygotujemy z dziećmi jasełkowe przedstawienie, Greta będzie Matką Boską, ale musimy poszukać kilku chłopców, bo przecież będą potrzebni pasterze i trzej mędrcy, i święty Józef, i…
Klara przyglądała jej się bez słowa. Nigdy jeszcze nie widziała w oczach panienki takiego promiennego blasku!
Czy to naprawdę takie wielkie i wspaniałe przeżycie być zaproszoną do właściciela kopalni i tych jego złośliwych bab? No, co prawda Adrian Brandt jest bardzo przystojnym mężczyzną… I wytworny, ale żeby aż tak…? Zresztą to chyba on robi dobrą partię, a przynajmniej lepszą niż panienka…