Kol trzymał ją mocna za ramiona, dopóki się trochę nie uspokoiła.
– Nie musisz mi powtarzać, co Nilsson powiedział – rzekł krótko. – byłem w sali szkolnej i słyszałem wszystko.
Kiwała głową, nie mogąc z irytacji wykrztusić słowa. Wiedziała, że ściany są bardzo cienkie. Kiedy jest w szkole sama, słyszy głosy z biura. Przy dzieciach nie słychać nic, bo hałasują.
Jakaś natrętna myśl nie dawała jej spokoju: Co on robił w klasie? I dlaczego nie mógł przyjść, kiedy ona tam była?
W końcu zdołała powiedzieć coś rozsądnego.
– Kol, on mnie… po prostu szantażował!
– Oczywiście! To zresztą nie pierwszy raz.
– Ale… Nilssonowi najwyraźniej dobrze się powodzi.
– Owszem.
– To znaczy, że ktoś mu płaci.
– Masz rację, wysysa z tych biednych górników, ile tylko się da.
– Że też Adrian toleruje coś takiego – powiedziała wstrząśnięta. – Dlaczego go nie wyrzuci?
– Nasz łatwowierny właściciel prawdopodobnie nie ma pojęcia, jakie rzeczy się tutaj dzieją.
Nagle Anna Maria przypomniała sobie coś.
– To prawda, ja powinnam była, ależ tak… Kol, czy mógłbyś…? Nie, to bez sensu! Zapomnij o tym!
– Nie. Musisz mi powiedzieć!
– Och, nie! Wybacz, nie miałam zamiaru…
W jego oczach znowu pojawił się ten płomień gniewu.
– Proszę cię, żadnych niedopowiedzianych zdań! Mamy ich w naszym osiedlu aż nadto.
Anna Maria skrępowana przecierała oczy.
– Nie, chodzi o to, że ja muszę iść do sklepiku. A kiedy byłam tam ostatnio, miałam bardzo nieprzyjemne przeżycia. Tłum mężczyzn…
– Tak. Oni tam się zbierają po pracy. Chodź!
– Ty nie potrzebujesz wchodzić do środka – rzekła pospiesznie. – Żebyś tylko był w pobliżu.
– Wolę iść z tobą. – Przystanął. – Jeśli ci nie przeszkadza moje towarzystwo. Plotki już się przecież zaczęły.
– Nie o to mi chodziło. Po prostu nie chciałam cię fatygować.
– I tak idę w tamtą stronę.
Poszli ku barakom. Kiedy przechodzili koło biura kopalni, Anna Maria nie mogła się powstrzymać, żeby nie spojrzeć w okno, i zobaczyła tam okrągłą twarz Nilssona przylepioną do szyby. Oczy omal nie wyszły mu z orbit.
– On nie może tego zrozumieć – powiedział Kol. – Tego, że go zlekceważyliśmy. Ale osadziłaś go w miejscu, kiedy powiedziałaś, że to od ciebie Brandtowie wiedzą o naszym spotkaniu na wrzosowiskach. A przy okazji, uważaj na Kerstin! Ona i Nilsson to jedna szajka.
– A… Lisen?
– Ta przeklęta dziwka! Słyszałaś, co mówił Nilsson? To wszystko prawda. Lisen przyszła do mnie… z propozycją, której nie mogłem przyjąć.
Anna Maria była bardziej wyrozumiała.
– Ale jej nie można mieć tego za złe! Skoro się w tobie zakochała?
– Gdyby była zakochana, potraktowałbym ją łagodniej. Ale ona miała na myśli czysto fizyczne sprawy. Zachowywała się wulgarnie, chciała, żebym się na nią rzucił, żebym ją gwałcił. Łaskawie by się do mnie zniżyła. Coś w tym rodzaju powiedziała zupełnie otwarcie. „Nawet rasowy koń potrzebuje od czasu do czasu mocnej ręki”, tak się wyraziła. Wybacz, że o tym mówię, ale tak mnie to zdenerwowało, a poza tym wiem, że nie rozgadasz tego dalej.
Anna Maria pochyliła głowę, onieśmielona i zarazem dziwnie uszczęśliwiona.
– Nie zdążyłam ci jeszcze podziękować za ostatni wieczór – szepnęła. – I dziękuję, że mnie powstrzymałeś przed podpisaniem tych papierów, Nilsson nie miał czystych intencji. Najwyraźniej nie chciał mi pokazać tego dokumentu pod spodem. Jak myślisz, co to było?
Kol wzruszył ramionami.
– Może zobowiązanie, że spłacisz jego długi albo coś w tym rodzaju – roześmiał się cierpko.
Nieoczekiwanie to uczucie szczęścia, które ją przed chwilą ogarnęło, stało się niemal trudne do zniesienia. Dzień, ów zimny jesienny dzień, wydał jej się najpiękniejszy w całym dotychczasowym życiu, krajobraz z obskurnymi budynkami nabrał srebrzystego blasku. Szła sobie oto, pogrążona w szczerej rozmowie z Kolem, którego wszyscy się boją, z tym, którego interesowała jedynie kopalnia i który nie przejmował się ludźmi. Nie, to ostatnie to nieprawda, to tylko rodzina Brandtów tak uważa. Przecież właśnie Kol troszczył się o biednych ludzi w Martwych Wrzosach.
Ale był człowiekiem upartym jak te nieustannie przyginane wichrem do ziemi sosny na wrzosowiskach. I zlitował się nad nią, żeby nie musiała sama wchodzić do sklepiku.
Gorączkowo poszukiwała jakiegoś tematu do rozmowy. Żeby się nie znudził jej towarzystwem i nie poszedł sobie.
– Zastanawiałam się nieraz – zaczęła pospiesznie. – Zastanawiałam się, co się stało z matką Egona. Nie żyje?
– Tak. Umarła przy jego urodzeniu. Ojciec próbował znaleźć jakąś kobietę, która by się zajęła domem i chłopcami, ale żadna nie wytrzymywała jego pijaństwa. Stary, jak się upije, jest nieobliczalny. A Sune zrobił się podobny do niego pod każdym względem.
Anna Maria westchnęła.
– Niewiele można zrobić dla Egona.
– Ale wygląda teraz lepiej, prawda?
– Owszem, nawet się chyba trochę poprawił na buzi. Nadal jest jednak tak samo przerażony.
– Wciąż się boi, że ojciec albo brat się upiją. Wtedy rzucają się na niego. Muszę znowu poważnie porozmawiać z Sunem. Widziałem, że klasa szkolna wygląda teraz bardzo ładnie. Ale muszę ci powiedzieć, że w tę świąteczną uroczystość, przedstawienie i w ogóle, to nie bardzo wierzę. Górnicy wyklinają na babskie pomysły i niepotrzebne zamieszanie. I co to mogą zrobić te ich gapowate dzieci, zastanawiają się. Szczerze mówiąc to ja się z nimi zgadzam. Nie powinnaś przesadzać ze swoją rolą na tej wsi.
– Ale ja…
– To może narobić złej krwi. Chciałem cię tylko ostrzec.
Annę Marię to zdenerwowało. Tymczasem jednak dotarli do sklepu, więc nie zastanawiając się weszła do środka, a Kol za nią. Uderzył w nich zaduch, gęsta woń różnych zapachów: skóry, śledzi, mydła, przypraw… Anna Maria nie wszystko rozróżniała. Kol podszedł do grupy mężczyzn siedzących na skrzynkach, beczkach lub opierających się o ladę. Anna Maria poprosiła o kłębek sznurka i kupiec poszedł po niego na zaplecze.
Mężczyźni, wciąż umorusani czarnym kopalnianym pyłem, spoglądali na nią ciekawie, rozmawiając z Kolem. W jego obecności nie odważyli się jej zaczepiać.
Nagle w gromadzie mignęła Annie Marii twarz jakby znajoma. Zanim zdążyła się zastanowić, wyciągnęła rękę i podeszła do górnika, który zwrócił jej uwagę.
– Dzień dobry – powiedziała z przyjaznym uśmiechem. – Ty musisz być moim najbliższym sąsiadem. Seved, Prawda?
Zaskoczony górnik patrzył na nią zmęczonym, pozbawionym iluzji wzrokiem.
– Zgadza się. Skąd też panienka o tym wie?
– Och! – roześmiała się. – Poznałam was, bo mały Rudolf taki jest do was podobny. Dokładnie ten sam wyraz ust, twarzy i w ogóle.
W sklepiku zaległa grobowa cisza. Długo, bardzo długo nikt nic nie mówił. Wystraszony kupiec spoglądał to na jednego, to na drugiego. Górnicy stali nieruchomi, czekali, co powie Seved.
Powoli Anna Maria uświadamiała sobie, co zrobiła. Przecież mały Rudolf był tym fatalnym najmłodszym dzieckiem w domu Seveda!
I wtedy Seved wyprostował zmęczone plecy, a potem zawołał stanowczym głosem:
– Kupiec! Kufel piwa dla panienki! Ja płacę!
– Ale ja nie… – zaprotestowała.
– Przyjmij poczęstunek – mruknął za jej plecami Kol.
– No dobrze, skoro taka okazja, to mogę spróbować piwa – uśmiechnęła się Anna Maria, a kupiec już podawał jej szklanicę, może nie przesadnie czystą, ale pełną pienistego napoju. Górnicy podnieśli swoje kufle, Anna Maria uśmiechnęła się i upiła trochę. Udało jej się ukryć grymas, nigdy nie lubiła piwa.
Seved stał przy szynkwasie i dyrygował kupcem:
– To mi zapakuj dla żony – Pokazywał na dość tandetną porcelanową pasterkę o okrutnie czerwonej twarzy w jadowicie zielonej sukni. – Tylko najlepsze jest dla niej dobre – oświadczył. – Zapisz to na mój rachunek. Ja zapłacę, wiesz o tym.
Zebrani podziwiali drogi i kruchy porcelanowy drobiazg.
– W szczęśliwym momencie to powiedziałaś – szepnął jej Kol do ucha. – Mnóstwo ran się dzięki temu zabliźni.
– Powiedziałam tylko prawdę – szepnęła w odpowiedzi.
– Tak, ktoś z zewnątrz widzi pewnie więcej niż my, miejscowi. Myślę, że ci już nic z ich strony nie grozi.
Ukłonił się i wyszedł. Anna Maria poczuła żal, w głębi duszy pojawiła się bolesna pustka.
Żaden z mężczyzn już jej nie zaczepiał ani nie robił głupich uwag jak poprzednim razem. A Seved odprowadził ją do domu. Był rozmowny i bardzo ciekawy, co też powie żona, kiedy przyniesie jej tę porcelanową figurkę.
– Będzie co postawić na komodzie – śmiał się zadowolony. – Będzie co pokazać ludziom.
– Oczywiście – potakiwała Anna Maria, a potem zaczęła rozmawiać o starszej córeczce Sevedów, która była jej uczennicą. O, tak, Seved, kiedy już odzyskał poczucie pewności jako mężczyzna, chętnie opowiadał, jakie to mają niezwykłe dzieci. No, bo czyż jego córeczka nie jest naprawdę mądra? I ma grać rolę anioła w jasełkach, nie mówi teraz o niczym innym.
Nilsson zobaczył ich, gdy przechodzili pod jego oknem. Ci dwoje razem? Z kim ona jeszcze zamierza się pokazywać na drodze? Ta panna może być niebezpieczna dla jego interesów! Nilsson skrzywił się ze złością.
Kiedy Anna Maria zaciągnęła tego wieczora zasłony w swoim pokoju, stała przez chwilę i zastanawiała się. Czy jej się zdawało, czy naprawdę widziała wysoko na skałach jakąś postać, wpatrującą się w jej dom?
Nie, chyba oszalała, nikogo tam nie ma!
Sama jednak, gdy tylko miała wolną chwilę, chętnie chodziła na skały. Wciąż też wynajdywała jakieś interesy do kupca. Zaglądała do szkoły częściej, niż tego wymagały jej obowiązki. Ciało jej trawił niszczący ogień tęsknoty i pragnienia; żeby nie wiem jak była zmęczona, miała kłopoty z zasypianiem.
Widywała go od czasu do czasu. Częściej niż w początkowym okresie. Bardzo często przecinał jej drogę, rzadko jednak spoglądał w jej stronę, rozmawiał zawsze z kimś innym, jej poświęcał najwyżej ledwie widoczny ukłon i pospieszne pozdrowienie, Anna Maria czuła jednak, że dokładnie w momencie, gdy ona się odwróci, spojrzenie Kola zaczyna palić jej plecy. A może tak sobie tylko wyobrażała? Po prostu chciała, żeby tak było.
Niebywale często widywała natomiast Adriana. Osiadł prawie na stałe w Martwych Wrzosach, a na nią spoglądał z miną właściciela, zwłaszcza w obecności innych. Anna Maria wystrzegała się jednak sam na sam z Adrianem, śmiertelnie się bała, że on popadnie w romantyczny nastrój. Narastało między nimi jakieś dziwne uczucie, gromadziło się coraz więcej nie wypowiedzianych słów, księgi można by pisać. Adriana to irytowało, Anna Maria starała się tego nie dostrzegać, on zaś był wciąż taki miły w stosunku do niej, że nie mogła mu po prostu powiedzieć, żeby poszedł do diabła i dał jej spokój.
Chociaż tego właśnie sobie życzyła.
Była połowa grudnia, święta się zbliżały i Anna Maria zaczynała odczuwać zmęczenie. Całym sercem i duszą zaangażowała się w przygotowanie przedstawienia i uroczystości, a jednocześnie przeżywała wewnętrzne konflikty oraz w najwyższym stopniu irracjonalną, irytującą tęsknotę, która, zdawało się, nie będzie miała ujścia; wszystko to szarpało jej nerwy.
Męczące wizyty u rodziny Brandtów także dawały jej się we znaki. Adrian uparcie przychodził i zabierał ją ze sobą, choć mówiła mu, że czuje się zmęczona i zapracowana, panie okazywały jej wylewną życzliwość i za każdym razem wracała do domu z rozmaitymi mniejszymi i większymi prezentami, które przyjmowała wbrew własnej woli. Na nic się zdały protesty i stanowcze odmowy, panie wyposażały ją zawsze a to w ciasta i różne przysmaki, a to wręczały jedwabne pończochy specjalnie dla niej przywiezione z miasta, a to inne rzeczy. Anna Maria znosiła to z trudem.
Jej wizyta u kupca tamtego dnia nie pozostała bez następstw. W kilka dni później w szkole napadła na nią rodzina Brandtów. Majestatyczna matrona, pani Brandt, oświadczyła uprzejmie lodowatym głosem, że nie wypada, by panna z dobrego domu bratała się w ten sposób z pospólstwem. Powinna też mieć na względzie Adriana i jego najbliższych.
Tego ostatniego już Anna Maria nie mogła zrozumieć. Pierwszego zresztą też nie, ale trudno. Poinformowała starszą panią, że nie chodziła do sklepu sama, miała towarzystwo, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę.
Tak, ale co to za towarzystwo? Nędzny górnik! A ten Kol to już naprawdę nie jest odpowiedni człowiek, z jego okropnymi manierami, z tymi przekleństwami i byle jakim cudzoziemskim pochodzeniem.
Lisen przeszywała ją wzrokiem. Ta pani może być miła jak się postara, myślała Anna Maria buntowniczo. Ale i tak wiem, że mnie nienawidzi. Ma to wypisane na twarzy.
Ponieważ Anna Maria była osobą łagodną i opanowaną, nie przyszło jej do głowy sprzeczać się z paniami. Powiedziała natomiast z największym spokojem:
– O ile wiem, Walonowie są wysoko cenieni za swoją kulturę, różne talenty i wyjątkowe uzdolnienia rzemieślnicze.
– Doszły do nas pogłoski o niewybaczalnych sprawach między wami dwojgiem – wtrąciła się Kerstin. – To oczywiście tylko plotki, ale one też mogą być niebezpieczne. Nie życzymy sobie żadnych plotek, Anno Mario.
My? O co im chodzi? Zanim zdała sobie sprawę, o co chodzi, i zanim zdążyła zaprotestować, tamte zaczęły mówić o czym innym. Siedziała więc zraniona i obolała, nie wiedząc co począć. Adrian też jej wiele nie pomógł, choć właśnie wszedł do klasy. Był taki słaby, że Anna Maria zaczynała wstydzić się za niego. Matka i siostry tyranizowały go okropnie.
Z bohatera jej dziewczęcych marzeń nie zostało już nic, ani śladu tego blasku, który go opromieniał w jej snach.
Wielką radością była dla niej szkoła i uczniowie. Czuła, że jest dobrą nauczycielką, dzieci uczyły się łatwo i szybko. Nie wszystkie tak samo, rzecz jasna, ale ona troszczyła się o to, by żadne nie odstawało od reszty.
Pewnego dnia dostała prezent. Żona Seveda wsunęła jej nieforemną paczkę, w której znalazła parę wełnianych, robionych na drutach rękawiczek. Ile one musiały kosztować tę kobietę, to Anna Maria mogła sobie tylko wyobrazić. Teraz bowiem orientowała się już, w jakiej trudnej sytuacji znajdują się tutejsi ludzie, i wiedziała, że nawet najmniejszy nieprzewidziany wydatek czynił ogromny wyłom w nędznym budżecie rodzinnym. Ten podarunek chciała jednak przyjąć i używała rękawic w każdy chłodniejszy dzień.
Nilsson stał się teraz wyłącznie złośliwy, przy każdej okazji robił jej wstręty. Odebrała mu wszelkie szanse na takie wspaniałe źródło dochodów, nie mógł jej tego wybaczyć, więc nie szczędził jej swego jadu. Tylko że nikt się już nim nie przejmował. Został unicestwiony, przynajmniej jeśli chodzi o najmłodsze dziecko Seveda.
Co pewien czas Nilsson wchodził do klasy i z podejrzliwą miną obserwował przygotowania do świąt. Gapił się na podium zbudowane przez Kulawca, na stoły ustawione wzdłuż ścian i na stosy kostiumów, które uszyła Anna Maria.
Ale Nilsson był podstępny. Wiedział, gdzie powinien ugodzić, żeby sprawić ból.
– Przychodził tu wczoraj sztygar. Już żałuje tego swojego pomysłu, żeby sprowadzić do nas nauczyciela, a jeszcze gorzej: nauczycielkę. On uważa, że panienka pozwala sobie na zbyt dużą samowolę. A już to przedstawienie budzi w nim wściekłość. Ma zamiar zabronić górnikom, żeby tu przyszli. Kopalnia będzie pracować aż do północy.
Chociaż Anna Maria znała już Nilssona dobrze, potraktowała jego słowa poważnie. Zabolało ją to. Nie ma dymu bez ognia, powiedział kiedyś Adrian. W każdej plotce jest jakieś źdźbło prawdy. Tak, z pewnością, sama przekonała się o tym wielokrotnie.
Któregoś dnia, gdy lekcje się skończyły, dzieci wybiegły z hałasem. W ciszy, jaka potem zaległa, usłyszała, że w biurze trwa jakaś kłótnia. Ponieważ jeden głos należał do Kola, słuchała bez zażenowania.
Nilsson syczał jadowicie:
– A tobie nic nie zostało, Kol. Pani Anna Maria gdzie indziej ulokowała swoje zainteresowania, wszyscy o tym wiedzą.
Głos Kola był ze zdenerwowania piskliwy:
– I ja się, do cholery, też wcale nią nie interesuję!
– Ach, tak? To po co włóczysz się tu dzień i noc jak kot w marcu?
Annie Marii zdawało się, że słyszy, jak Kol podchodzi do Nilssona.
– Czy możesz wymienić chociaż jeden jedyny raz, kiedy z nią rozmawiałem? Bardzo dobrze sobie radziłem bez bab do tej pory, to i teraz nie mam nic do jakiejś zarozumiałej mamzeli z przeklętego dobrego domu!
– Au! Puść mój kołnierz, ty chamie! Kol tak był zdenerwowany, że z trudem wymawiał słowa: – jeśli nie odwołasz tych paskudnych plotek, których narozpowiadałeś o niej i o mnie, to wbiję ci nóż w plecy.
Po czym z hukiem wypadł z biura, a Anna Maria słyszała, jak Nilsson dyszy zziajany.
Tego dnia wracała do domu pogrążona w smutnych rozmyślaniach. Jakby już w Martwych Wrzosach nie było niczego, ca mogłoby człowieka cieszyć.
Poza tym największą udręką była dla niej Celestyna. Gdy tylko się spotykały, dziewczynka od pierwszej chwili odnosiła się do niej okropnie niegrzecznie. Wyglądało jednak na to, że rodzina Brandtów stara się jej tych spotkań oszczędzać. Dziecko pojawiało się rzadko w te wieczory, kiedy Annę Marię proszono na kawę do pańskiej willi. Anna Maria naprawdę próbowała okazywać wyrozumiałość biednej sierotce. Wszystkie wysiłki napotykały jednak zimny opór. Tak jak tego dnia, gdy Celestyna tonem osoby dorosłej oświadczyła: „Tatusiowi wcale na pani nie zależy. Żeni się z panią tylko dla pieniędzy”.
Anna Maria nie wiedziała, co o tym sądzić. Czy mała usłyszała od kogoś te słowa (od Lisen?), czy też samo dziecko było tak złośliwe, że potrafiło coś takiego wymyślić?
W każdym razie pewnego dnia z wielkim zażenowaniem stwierdziła, że ona sama unika Celestyny. Nie umiała już znosić jej otwartej wrogości. Tego typu sprawy przygnębiają człowieka, psują mu humor, nie mówiąc już o tym, jak źle wpływają na poczucie pewności siebie. A tej ostatniej Anna Maria nie miała w nadmiarze, nie mogła sobie pozwolić na dalsze jej zmniejszanie. Właściwie to bardzo już nie chciała chodzić do tego pańskiego domu. Każda wizyta była prawdziwą męką. Dużo lepiej czuła się w towarzystwie Klary i innych kobiet z osiedla.
Jakkolwiek jednak starałaby się unikać adoracji Adriana, nic nie pomagało; pewnego wieczora, kiedy odprowadzał ją do domu po męczącej wizycie, jednak wpadła. Panie z rodziny nieustannie powtarzały, jaka Anna Maria jest im bliska, poprzez między innymi jej ciotkę, a ich przyjaciółkę Birgittę. Bez przerwy mogły mówić o tym, jak to „my, należący do lepszego towarzystwa, musimy trzymać się razem w czasach, kiedy wszystko upada, a robotnicy są coraz bardziej aroganccy”.
Ledwie odeszli parę kroków od bramy dworu, gdy Adrian przystanął, objął ją mocno i przyciągnął do siebie.
– Tylko nie zacznij zaraz mówić o czym innym, Anno Mario! Teraz ja muszę ci coś powiedzieć!
– Ale ja naprawdę mogę wrócić do domu sama, Adrianie. Nie musisz mnie za każdym razem odprowadzać – mówiła gorączkowo.
– Pozwól, że o tym będę decydował ja! – uciął. – Dzisiaj jestem w szczególnie dobrym nastroju, wiesz. Muszę przyznać, że nie byłem taki zadowolony od wielu tygodni, ale też miałem poważne kłopoty…
Rzeczywiście, tego wieczora wszyscy w tym domu byli dla niej wyjątkowo mili. Jakby wszyscy doznali ulgi…
Zanim zdążyła znaleźć jakiś inny sposób, by go powstrzymać w jego romantycznych zapędach, Adrian przytulił ją jeszcze mocniej i mówił dalej:
– Dlatego dzisiaj chciałbym cię zapytać, Anno Mario, czy wyjdziesz za mnie? Już cię o to przecież pytałem, więc miałaś czas się zastanowić.
A niech to licho! Gdyby Anna Maria miała zwyczaj przeklinać, to na pewno teraz by to zrobiła. Klęłaby długo i siarczyście. Wszystko jednak, co w tej dziedzinie miała do zaprezentowania, sprowadzało się do tego jednego: „A niech to licho!” Tak więc wpadła w zastawione sieci.
Adrian był przecież taki miły. Miał w sobie wszystko, o czym kobieta może marzyć. Był przystojny, bogaty, kulturalny, odnosił się do niej z szacunkiem…
I oto musiała go zranić i powiedzieć: nie.
Jak to się robi? Co się w takich razach mówi? To tego właśnie najbardziej się przez cały czas bała…
Adrian nie poprawił sytuacji, kiedy przypomniał jej, co mówiła wcześniej:
– Dałaś mi do zrozumienia, że nie jestem ci niemiły. A ponieważ przyjmowałaś od nas te wszystkie drobne prezenty…
– Nie, chwileczkę, zaczekaj – przerwała mu pospiesznie. – Dobrze wiesz, że nie chciałam żadnych prezentów.
– Ale je przyjmowałaś!
– Skłaniała mnie do tego uprzejmość. Nie mogłam odmawiać, gdy wszyscy tak nalegali, nie chciałam nikogo ranić…
Patrzył na nią badawczo, ale ona stała ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Dobrze, machnijmy ręką na prezenty. Czy zechciałabyś odpowiedzieć na moje pytanie?
– Oczywiście, naturalnie…
Musiała przecież mieć jakiś powód, żeby powiedzieć: nie. A ona takiego powodu nie miała. Z wyjątkiem jednego – nie kochała go i nie czuła się dobrze w jego towarzystwie! Ale czy można powiedzieć coś takiego?
Chyba nie, jeśli człowiek nazywa się Anna Maria Olsdotter i nieustannie myśli o tym, co czują inni.
Wychowanie wielokrotnie już sprawiało jej poważne kłopoty. Nigdy jednak tak wielkich jak teraz.
I oto… Zupełnie niespodziewanie nadszedł ratunek. Że też nie pomyślała o tym wcześniej! Ludzie Lodu! Ludzie Lodu i ich przekleństwo!
– Adrianie, ja nie powiedziałam ci wszystkiego, ale tak cię polubiłam, że próbowałam zapomnieć o tamtej sprawie…
Twarz mu stężała.
– Co ty chcesz mi powiedzieć?
– Ja nigdy nie będę mogła wyjść za mąż – powiedziała ponuro, wdzięczna mimo wszystko losowi za to źdźbło, którego mogła się uchwycić. – Wiesz, ja pochodzę z dość osobliwego rodu, z Ludzi Lodu…
– Tak, tak, słyszałem o tym rodzie.
– I o tym także, że ciąży na nim przekleństwo? Że w każdej generacji rodzi się dziecko obciążone… potworek? Że wygląda jak monstrum albo jest uosobieniem zła, albo i jedno, i drugie? Takie dzieci przy urodzeniu odbierają życie swoim matkom. To chyba tchórzostwo, Adrianie, ale nie chciałabym narażać się na coś takiego. I ciebie także nie.
Zauważyła, że przy jej pierwszych słowach Adrian odsunął się od niej. Przez chwilę stał bez ruchu, ale wkrótce znowu powiedział radośniej:
– Ależ, kochanie, ty się nie musisz bać urodzenia dziecka. Wiesz przecież, że ja już mam córkę, więc nic mi nie szkodzi, czy będę miał jeszcze jakieś dzieci, czy nie. Żebyś tylko ty została moją żoną… Nie, nie uciekaj ode mnie, Anno Mario! Poczekaj! Dobrze, porozmawiamy o tym kiedy indziej…
Ale ona była już daleko, zaszokowana egoizmem, jaki właśnie ujawnił Adrian. Nigdy więcej rozmawiać z nim nie będzie!
Pewnego wieczoru, kiedy dzieci już sobie poszły, Anna Maria wciąż pracowała w szkolnej izbie. Dni, które pozostały do uroczystości, można już było liczyć na palcach, a sala wciąż wyglądała nędznie. Ale jutro przyniosą sośninę i pomogą jej zrobić girlandę, taką przynajmniej miała nadzieję.
Może!
Była bardzo zmęczona. Przedstawienie wciąż było w rozsypce, Bengt-Edward nie umiał tekstu, a mały Egon nadal odzywał się w niewłaściwych miejscach. Greta była za mała do roli Panny Marii, siedzący na ostatnich ławkach w ogóle nie będą jej widzieć. Gdyby tak mieli podwyższoną scenę! Ale nie można oczekiwać cudów w Martwych Wrzosach. Naprawdę otrzymała tyle pomocy. A zresztą Nilsson mówi, że i tak nikt nie przyjdzie.
A jutro wieczorem mają iść na wrzosowisko do Liny Axelsdotter. To akurat bardzo cieszyło Annę Marię, tylko kiedy, kredy, na Boga, zdąży się wyspać?
Usłyszała, że ktoś wszedł do budynku. Wyprostowała się spłoszona jak nasłuchujące zwierzę. Do sali wszedł Kol, trzymający w objęciach wielkie pudło.
Wierzyła, że uśmiechnęła się do niego życzliwie, ale pewna nie była, bo twarz jej zesztywniała pod wpływem szoku, jakiego doznała na jego widok.
On był najwyraźniej tak samo onieśmielony jak ona. Może myślał, że zastanie tu więcej osób?
– Zobaczyłem światło i pomyślałem, że tu jesteś – powiedział niepewnie, a słowa te przepełniły jej serce nadzieją. Postawił skrzynkę na najbliższej ławce. – Przyniosłem różne takie rzeczy, które u mnie leżą – wyjaśnił ze sztuczną nonszalancją, świadczącą raczej, że te rzeczy mają dla niego niemałe znaczenie. – Może ci się to przyda na uroczystość?
Anna Maria pochyliła się nad skrzynką, a Kol ostrożnie odsuwał wyściółkę z wiórów i gałganków.
– Mam nadzieję, że myszy w tym nie gospodarowały – mruknął. – To wszystko mam po dziadku, on był bardzo zdolnym stolarzem t rzeźbił w drewnie. To belgijskie figurki, wiesz. Odziedziczyłem je. I od tamtej pory leżą po prostu w skrzynce…
Mówiąc to, wyjął małą figurkę z drewna. Zresztą nawet nie taką małą. Tylko w jego wielkiej dłoni wydawała się nieduża.
– Wielbłąd – szepnęła Anna Maria. – Jak pięknie wyrzeźbiony! Z siodłem, w złotej uprzęży, a jakie śliczne kolory! Och, Kol, to cudowne!
Postawił figurkę obok skrzynki i wyjął następne zawiniątko. Ostrożnie, bardzo ostrożnie odsłaniał męską postać w orientalnym ubraniu, w pelerynie, koronie na głowie i z kadzielnicą w dłoni. Anna Maria z zachwytu wstrzymała dech.
– Wygląda na to, że myszy nie zwiedziały się o moich skarbach – powiedział uspokojony.
Anna Maria uklękła obok skrzyni i uważnie śledziła, jak Kol odwija kolejną figurkę. Coraz bardziej rozradowana śmiała się tak, że łzy płynęły jej z oczu.
– I żłóbek, i cała stajenka! Nigdy czegoś takiego nie widziałam, słyszałam tylko, że mają takie cuda w zamku. Och, Kol, ja… ja…
Musiała ocierać łzy.
Kola rozbawiło jej ożywienie, ale też był wzruszony.
Żłóbek z Dzieciątkiem był trochę uszkodzony, a mędrzec Kacper stracił dłoń, ale Kol obiecał, że weźmie je do domu i naprawi.
Anna Maria nie posiadała się z radości.
– Ustawimy szopkę na stole, nie szkodzi, że zabierzemy jeden ze stołów, na których ma być podany poczęstunek. To będzie… pozwól, niech przymierzę… tutaj, blisko sceny, tak żeby wszyscy widzieli. I musimy to jakoś oświetlić, i…
– Pamiętam, że mój dziadek zbierał mech i wokół szopki tworzył zielony pejzaż – powiedział Kol przejęty jej radością.
– Tak! – wykrzyknęła zachwycona. – Ja zaraz pójdę…
Położył rękę na jej dłoni.
– No, no, nie ty, moje dziecko! Jesteś taka zmęczona, że masz cienie pod oczami. Pozwól, że ja się tym zajmę!
Patrzyła na jego ciemną dłoń na swojej jasnej. Wzbudzało to w niej niezwykłe wzruszenie, przenikała ją jakaś niewymowna tęsknota. Z całej siły starała się ją stłumić. Było to uczucie unicestwiające, nie mogła sobie na to pozwolić!
– Jutro wieczorem masz iść do Liny Axelsdotter – powiedział cicho. – Myślę, że Klara z tobą pójdzie?
– Tak, i inne kobiety także.
Skinął głową.
– Bo gdyby nie, to ja przyjdę i cię zabiorę. Nie powinnaś wychodzić sama.
– Tak – powiedziała Anna Maria. – Szkoda…
Stwierdziła jednak, że powiedziała chyba za dużo, i zmieniła temat:
– W niedzielę, wiesz, pogoda była taka ładna, nie wiało, więc poszłam nad morze.
– Byłaś nad morzem? W niedzielę? A ja musiałem iść do kopalni, żeby umocnić chodnik stemplami, które dali mi jak z łaski. Niech to diabli!
Do czego odnosiły się te ostatnie słowa, chętnie by się dowiedziała. Ale wolałaby, żeby Kol nie przeklinał tyle.
Nie chciała jednak wygłaszać umoralniających kazań, więc milczała.
Kol wypakował ze skrzynki figurkę wołu.
– Gdybym był wtedy w domu, na pewno bym cię zobaczył – mówił dalej. – Często się za tobą rozglądam.
Ogarnęła ją fala radości. On jednak zakończył dość prozaicznie:
– Zbyt często wychodzisz sama. To niedobrze, górnicy kręcą się wszędzie. Dlatego staram się wiedzieć, gdzie chodzisz.
– O, teraz mogę już spokojnie chodzić sama. Tylko na początku zdarzało się, że mnie zaczepiali.
– Tak, bo ja im powiedziałem, że jeśli cię któryś tknie, zostanie wyrzucony z roboty. Natychmiast! Mam dosyć kłopotów i bez tego, żebym jeszcze musiał być twoją niańką!
Nie brzmiało to zbyt przyjaźnie, ale Anna Maria w żaden sposób nie mogła stłumić przepełniającego ją uczucia. Był tak blisko, przyglądała się jego rękom z taką troskliwością wyjmującym figurki. Anna Maria czuła pulsowanie krwi w wargach, rumieńce na twarzy, napięcie w piersiach i w każdej komórce całego ciała, ogarnęło ją trudne do opanowania pragnienie, żeby odwrócić się do niego, zbliżyć się do miejsca, w którym siedzi, objąć go i poczuć jego wargi na swoich. Było to fantastyczne uczucie, doznawała od tego zawrotu głowy tak silnego, że aż dech jej zaparło. Pocałunek powinien być delikatny, myślała, a zarazem silny, pełen czułości, długotrwały. Naprawdę zakręciło jej się w głowie i spostrzegła, że kurczowo zaciska ręce na krawędzi skrzynki, aż jej palce zbielały.
Cóż to za niezwykłe prądy kryją się w człowieku, myślała wstrząśnięta. Potężne uczucia czają się w największej głębi duszy i tylko czekają, żeby wybuchnąć, nie pytając, czy sobie tego życzymy, czy nie. Trwają w nas niczym nieznane źródła ukryte w ziemi.
O Boże, żeby tylko on nie zauważył, co się ze mną dzieje, żeby nie domyślił się, jaka tęsknota pcha mnie ku niemu! Bo co by sobie wtedy pomyślał? On, który wyrzucił za drzwi Lisen Brandt!
Mimo wszystko nie jestem chyba taka bezwstydna jak tamta.
Nagle stwierdziła, że Kol jej się przygląda. I że chyba trwa to już jakiś czas. Nie mogła spojrzeć mu w oczy, zdołała tylko zmusić ręce i głos do jako tako normalnego funkcjonowania i rzekła z udaną swobodą:
– Och, jak się cieszę, że dzieci to obejrzą!
Głos jednak nie bardzo był jej posłuszny. Brzmiał ochryple i skrzekliwie jak głos źle naciągniętej struny skrzypiec.
Kol skupiał całą uwagę na figurkach.
– To okropne, że musiałem być w tej przeklętej kopalni akurat w niedzielę. Mógłbym ci tyle pokazać. Tyle różnych tajemniczych rzeczy na wrzosowiskach i na brzegu. A właściwie to co ty tam, do diabła, robiłaś?
W jego głosie słychać było złość.
Anna Maria ustawiając figurki powiedziała wykrętnie:
– Och, chciałam tylko postać chwilę na brzegu i poczuć atmosferę wieczności, jaka zawsze panuje nad wzburzonym morzem. Czas i przestrzeń przestają w takim miejscu istnieć, zwłaszcza zimą, kiedy wszystko jest jak wymarłe. Chciałam połazić po brzegu, czuć wiatr, widzieć morze i wrzosowiska, wtopić się w surową przyrodę. Człowiek może wtedy spojrzeć w głąb Kosmosu. Czy mówię głupstwa?
– Nie, oczywiście, że nie. Pogłębiasz tylko przepaść jeszcze bardziej.
– Co chciałeś przez to powiedzieć?
Odwrócił się ku niej gwałtownie:
– To, że używasz takich mądrych słów. Wiadomo wtedy, skąd pochodzisz. Z dobrej, wykształconej rodziny.
– Ale moja rodzina wcale nie jest taka dobra. Jest to rodzina w najwyższym stopniu mieszana, margrabiowie, chłopi, czarownicy, wszystko co chcesz. Żebyś wiedział, kogo w tej rodzinie nie było!
– I jesteś też bogata.
– Kiedyś chyba będę.
– Nie wątpię w to. Adrian Brandt chce się przecież z tobą ożenić.
– Kto tak powiedział?
– Adrian Brandt.
Anna Maria ukryła twarz w dłoniach.
– Dlaczego w tej wsi tyle się ciągle gada? I dlaczego ta rodzina nie może uznać, że jeśli ktoś mówi nie, to to znaczy nie?
Odwrócił się gwałtownie w jej stronę.
– Więc ty mu odmówiłaś?
– Akurat nie o tym w tej chwili myślałam. Chodziło mi o jego rodzinę. Kol, oni mi wciąż wciskają różne prezenty, a ja nie mam prawa odmawiać, bo czują się wtedy tacy rozczarowani i zranieni, nie wiem, co robić.
Kiwał głową na znak, że rozumie.
– Ale co powiedziałaś Adrianowi?
– Och, drogi przyjacielu, nie chcę powtarzać prywatnych rozmów. Ale jeśli o mnie chodzi, to małżeństwo w ogóle nie może być brane pod uwagę i Adrian o tym wie.
Kol absolutnie chciał wiedzieć, dlaczego Anna Maria nie może wyjść za mąż, musiała więc jeszcze raz opowiedzieć o przekleństwie ciążącym na Ludziach Lodu, o potworach, jakie w tej rodzinie przychodzą na świat, i o kobietach, które płacą za to życiem. Tym razem jednak zakończyła inaczej:
– Ale ja nie wierzę, że jakaś kobieta, która naprawdę kocha mężczyznę, mogłaby nie chcieć urodzić mu dziecka. W każdym razie nie ze strachu o własne bezpieczeństwo. Miłość jest silniejsza od strachu – powiedziała ze świeżo nabytą pewnością siebie.
Kol spoglądał na nią z góry, a gdy podniosła głowę i napotkała jego wzrok, zdawało jej się, że widzi na jego wargach delikatny uśmieszek. Jakby chciał pieszczotliwie musnąć jej policzek, takie miała uczucie. Ale, oczywiście, niczego takiego nie zrobił.
– Zresztą Adrian był w znakomitym humorze – dodała. – Na ogół jest w nim coś tragicznego, coś, co go dręczy.
– Nic dziwnego, że jest zadowolony – powiedział Kol z przekąsem. – Bank dał mu kolejną pożyczkę, więc będzie mógł jeszcze przez jakiś czas prowadzić te swoje beznadziejne poszukiwania złota. Ale mnie to nie obchodzi, a poza tym dzięki temu ci nieszczęśni górnicy będą jeszcze przez parę miesięcy mieli z czego żyć.
Anna Maria wstała, bo właściwie nie było już powodu, dla którego mieliby jeszcze zostać w szkole. Włożyli na powrót figurki do skrzyni.
– W każdym razie jestem ci winna wdzięczność, że czuwasz nade mną – uśmiechnęła się. – Powiedz mi tylko, czy byłeś na skałach pewnego wieczoru jakiś czas temu? Zdawało mi się, że cię widziałam.
– Pewnego wieczoru? – uśmiechnął się cierpko. – Starłem na pył grubą warstwę tej skały własnymi butami.
– Naprawdę? – zawołała otwierając szeroko oczy.
– Oczywiście, przecież musiałem pilnować, żeby któryś nie rzucał kamieniami w twoje okno, jak to już kiedyś robili. – Kol zastygł bez ruchu. – Ciii! Ktoś jest w biurze! – Zacisnął ostrzegawczo dłoń na jej ramieniu.
– Tak – potwierdziła szeptem. – Przed chwileczką ktoś wszedł.
Nasłuchiwali kroków, które ostrożnie zbliżały się do ściany, oddzielającej biuro od szkolnej klasy. Spoglądali na siebie, odczuwając to samo.
– No, to mieliśmy szczęście dzisiejszego wieczora – powiedziała Anna Marla specjalnie głośno, by podsłuchujący niczego nie uronił. – Dziękuję panu za pomoc, panie Simors. Muszę jednak stwierdzić, że odzywa się pan do mnie dosyć niegrzecznie. Czy to naprawdę konieczne.
Oczy Kola rozbłysły. Zrozumiał, o co jej chodzi.
– No, a jak się rozmawia z taką cholerną mamzelą jak pani? A teraz nie mam już więcej czasu do stracenia. Może sobie pani wrócić do domu sama. Żegnam!
Po czym wyszedł ze skrzynką pod pachą, bo zgadzali się co do tego, że śliczne figurki nie powinny tu zostać na noc.
Anna Maria patrzyła za nim z uśmiechem. Ostatnie spojrzenia obojga świadczyły o szczerym porozumieniu.
Ogarnęło ją takie rozkoszne uniesienie, że wprost nie mogła oddychać.