ROZDZIAŁ X

Był już późny dzień, gdy Anna Maria ocknęła się przerażona. Jasełka! Uroczystość! Zaspała, a tyle miała pracy!

Wszystko przepadło! Nie będzie przedstawienia!

Dręczona okropnymi wyrzutami sumienia zerwała się z łóżka.

Och, plecy! I ręka…

Ostrożnie, bardzo ostrożnie zsunęła nogi z posłania i postawiła stopy na podłodze. Ale kiedy już zaczęła się poruszać, okazało się, że jest lepiej, niż sądziła. Ciało powoli wracało do normalnego stanu. Bez specjalnie dokuczliwego bólu zdołała się ubrać.

Ale nie będzie mogła dokończyć szycia anielskich szat z gazy, takiej jakiej się używa do cedzenia soków lub przecierania marmolady.

Biedne dzieci, zaufały jej, a ona znowu zawiodła…

Wszystkie kostiumy i materiały zniknęły.

– Klara! – zawołała Anna Maria w głąb cichego mieszkania.

Natychn3iast przybiegła Greta, a za nią jedna z mniejszych dziewczynek.

– Mama poszła do szkoły – wyjaśniła szeptem Greta, której powiedziano, że nie wolno budzić panienki.

– Ale gdzie się podziały kostiumy?

– Już gotowe. Wszystkie mamy pomagały.

– Och – odetchnęła Anna Maria. – Jak to miło z ich strony!

– Tak, bo panienka musiała się wyspać, tak powiedział sztygar, on mówił, że panienka za bardzo się ostatnio męczyła. Mama przygotowała śniadanie, czy panienka chce zjeść?

– O tak, bardzo dziękuję! A potem pójdziemy do szkoły.

Zjadła szybko i razem z dziewczynkami wyszła z domu. Była im wdzięczna, że jej towarzyszą. Sama nie byłaby w stanie wystawić nogi za próg. Człowiek bywa okropnym tchórzem, pomyślała, znowu bardzo niesprawiedliwa wobec siebie.

Greta i jej siostrzyczka miały bardzo tajemnicze miny. Wzdychały co chwila przejęte i szeptały: „O, niech no tylko panienka zobaczy!”

W szkolnej sali były same kobiety. Dekorowały gałązkami jałowca stoły, ustawione przy długiej ścianie.

– No, a oto i panienka! – przywitała ją Klara z ulgą. – Jak się panienka dzisiaj czuje?

– Bardzo dobrze, dziękuję! I dziękuję za pomoc przy kostiumach!

Klara powtórzyła słowa córki:

– Sztygar przykazał, żeby panienka spała, jak długo zechce.

– Ale trwało to chyba za długo – uśmiechnęła się Anna Maria zawstydzona.

– No, i jak się pani podoba to, cośmy tu zrobiły? – zapytała Klara z dumą w głosie.

– Pięknie! Bardzo pięknie! Naprawdę wspaniale!

Anna Maria ogarnęła wzrokiem salę i nagie zobaczyła żłóbek.

– Och! – zawołała.

– Później zapali się tam jeszcze świeczki. Sztygar był tu wcześnie rano i ustawił szopkę z pomocą mojego brata i Bengta-Edwarda. Czy to nie piękne?

Wszystkie kobiety, wstrzymując dech, podeszły bliżej, by cieszyć się zachwytem nauczycielki.

To nie jest skandynawska tradycja, myślała Anna Maria. I nawet nie protestancka. To belgijskie dziedzictwo Kola.

Szopka stała w pięknym otoczeniu, przedstawiającym las. Nawet wzgórza nie zabrakło, powstało ze starannie ukrytej skrzynki. Gałązki jałowca i krzewinki borówek z powadzeniem udawały drzewa i krzewy. Nad wszystkim wznosiło się ciemnoniebieskie niebo rozjarzone gwiazdami, a nad dachem szopki świeciła szczególna, wyjątkowo duża gwiazda, jakiej Anna Maria jeszcze nie widziała. Niebo wyglądało na zniszczone, musiało być stare, a tu i ówdzie widniały ślady, że ktoś świeżo zamalował najgorsze plamy. Stół wyłożono zielonym mchem, przez który wiodła do stajenki dróżka usypana z piasku i kamyków. Dróżką kroczyli trzej mędrcy w pięknych, zdobionych złotem szatach, za nimi szły wielbłądy i ich przewodnicy. Pasterze z owcami i barankami zostali skupieni nad małym jeziorkiem, utworzonym z kawałka lustra otoczonego mchem, a w stajence, za postaciami Marii i Józefa, leżały wół i osiołek.

Dziewczynki stały przed tym cudem oniemiałe.

– Niczego piękniejszego jeszcze w Martwych Wrzosach nie było – powiedziała matka Anny. – Można by się rozpłakać, taka ogarnia człowieka błogość, kiedy się na to patrzy.

Anna Maria skinęła głową.

– Tak, i ja doznaję takiego uczucia.

– Scena też jest gotowa – poinformowała Klara. – Myślę, że teraz już nie więcej nie można zrobić.

– Nie, wszystko jest w doskonałym stanie – powiedziała Anna Maria. Roześmiała się. – No i popatrzcie! A ja myślałam, że wszystko się zawali tylko dlatego, że spałam zbyt długo!

Wszyscy obecni śmiali się wraz z nią, a ona rozkoszowała się tym życzliwym oddaniem, jakie jej okazywali.

– No, pozostaje jedynie mieć nadzieję, że ktoś przyjdzie – powiedziała matka Anny.

– Tylko żeby ich nie było więcej niż trzydzieści cztery osoby – ostrzegła Klara. – Policzyłam wszystkie miejsca siedzące. Więcej się nie zmieści, a i tak dzieci musiałyby siedzieć na podłodze.

– Och, takiego tłoku to na pewno nie będzie – uśmiechnęła się Anna Maria. – Przyjdą dzieci, ich rodzice i proboszcz. Zostanie dużo pustych ławek.

Starannie zamknęła drzwi klasy na klucz i wszyscy rozeszli się do domów.

Kiedy robiło się już ciemno i czas rozpoczęcia uroczystości się zbliżał, wszystkie kobiety zebrały się ponownie w szkole. Kawa stała na piecu, mleko w dzbankach, wszystkie stoły nakryte, a na nich tace z górami kanapek i ciast, przyniesione tu przez pełne skrupułów gospodynie. „Mój chleb jakoś nie chciał dobrze rosnąć!” „Miałam tylko jedną tacę, czy może tak być?” „Nie wiem, czy te moje strucle się udały…” Ale, oczywiście, wszystko udało się nadzwyczajnie, kobiety na całym świecie mają zwyczaj podawać w wątpliwość jakość swoich wypieków. Za opuszczoną kurtyną kręciły się podniecone dzieci, Anna Maria z pomocą Klary starała się ubrać je w kostiumy, umocować, co trzeba, poprawić, wciąż czegoś brakowało, trzeba było improwizować. Panna Maria, czyli Greta, siedziała już gotowa z Dzieciątkiem Jezus w objęciach. Anioły, najmniejsze uczennice, nieustannie musiały biegać siusiu, a ponieważ nie mogły pokazywać się przyszłym widzom w kostiumach, za każdym razem trzeba było zdejmować z nich płaszcze i odpinać skrzydła.

Bengt-Edward z godnością odgrywał swoją ważną rolę, ale pocił się okropnie i wciąż musiał sobie ocierać twarz. Egonowi zapodział się gdzieś domowej roboty kostur wędrowca.

I nagle pojawili się widzowie! Wielkie zamieszanie przy drzwiach, to rodzina Bengta-Edwarda, pięknie ubrana, uroczysta, wchodziła na salę, zapraszana uprzejmie przez Linę Axelsdotter, która czyniła honory domu. Anna Maria została przecież zraniona w prawą rękę, musiałaby się wdawać w długie tłumaczenia, na które nikt nie miał czasu. Goście zostali skierowani do pierwszych rzędów, ale najpierw musieli obejrzeć szopkę Kola. Zatrzymali się tam na długo, a tymczasem do sali wchodzili wciąż nowi.

O jednej sprawie w całym zamieszaniu wszyscy zapomnieli: co zrobić z okryciami widzów? Gdzie je pomieścić? Nie ma przecież miejsca!

Zjawił się akurat Kol, więc Anna Maria zdenerwowana prosiła go o radę.

– Poczekaj chwilkę – uspokoił ją i zawołał do siebie jednego z mężczyzn. Wyszli, a za chwilę przynieśli długi stół z biura. Ustawiono go po prostu w kącie sali i tam można było składać ubrania, jedno na drugim.

Sytuacja stawała się krytyczna. Rodziny dosłownie waliły drzwiami, wszystkie dzieci, chodzące do szkoły i nie, tłoczyły się przed żłóbkiem, tak że tylko niektóre mogły cokolwiek zobaczyć, a Anna Maria bała się, by oświetlające szopkę świece się nie poprzewracały.

Przyszedł proboszcz. Na szczęście Lina natychmiast się nim zajęła, wskazała mu miejsce w pierwszym rzędzie, ale zanim usiadł, powiedział kilka pięknych słów przy żłóbku. Kiedy teraz Anna Maria się odwróciła, zobaczyła, że przy drzwiach stoi spora grupa górników. Poprzez salę odszukała Kola i spojrzała na niego z niedowierzaniem, a on skinął głową i uśmiechnął się wesoło.

Bengt-Edward szepnął jej do ucha:

– W kopalni mają wolne, wszyscy. Dlatego pracowali ostatniej nocy.

– Czy to Adrian Brandt tak postanowił?

– Nie, to Kol.

– I kazał im tu przyjść?

– Nie, oni sami, z ciekawości.

– Musimy mieć więcej krzeseł – wołała Klara bliska paniki. – Mój Boże, przyjdą chyba wszyscy co do jednego!

Tym razem także pomógł Kol, który zdawał się stać tuż przy Annie Marii zawsze, kiedy był potrzebny. Wysłali Sixtena i Sune wraz z kilkoma innymi wyrostkami, żeby przynieśli jakieś krzesła i stołki. Skąd się da.

Nawet ojciec Egona się zjawił. Co prawda niezbyt trzeźwy, ale Anna Maria była wzruszona. Syn będzie mógł pokazać, na co go stać!

Nagle zobaczyła żonę kowala i zmarszczyła brwi.

– A gdzie Gustaw, twój mąż? Powinien zobaczyć występ swoich dzieci, są takie zdolne.

Kobieta była zakłopotana.

– Ktoś musiał zostać w domu z małymi. A ja mogę się tu na coś przydać.

– Kol – rzekła Anna Maria zdecydowanie. – Te dzieci też muszą tutaj przyjść.

– Nie, panienko! – protestowała matka. – Nie można. One leżą w łóżku! Nie mogą nawet stać o własnych siłach.

– Będą na przedstawieniu, nawet gdyby to miało być ostatnie wydarzenie w ich życiu – oświadczyła nauczycielka, nie bardzo zastanawiając się nad sensem swoich słów. – Chłopcy, zróbcie miejsce po tej stronie, przyniesiemy tu łóżko! Chodź, Kol!

Zabrali ze sobą matkę oraz Kulawca i poszli szybko do domu kowala.

Anna Maria stanęła w progu izby, w której leżały dzieci. Instynktownie chwyciła rękę Kola i trzymała mocno. W dużym, przymocowanym do ściany łóżku leżało czworo małych dzieci, które przypominały raczej zamarznięte oszronione figurki. Ich buzie były alabastrowo białe, gorzały w nich tylko wielkie, bezradne oczy. Spocone włosy oblepiały czoła, a na nędznej pościeli widniały ślady krwi.

Wpatrywały się w piękną panią stojącą na progu.

– Mam lepszą pościel – mówiła matka nerwowo. – I nasze łóżko jest mniejsze, łatwiej będzie je nieść.

– Bardzo dobrze – powiedziała Anna Maria pobladłymi wargami. – Zmień szybko pościel. Chłopcy, zabierajcie łóżko. Gustaw, trzeba dobrze otulić dzieci, niech każdy zabierze jedno i zanieście je do szkoły. ja, niestety, dzisiaj nie mogę pomóc.

– Tak, słyszałem o wczorajszym wypadku – wtrącił Gustaw. – Ale czy naprawdę powinniśmy zabierać dzieci?

– Przyszli wszyscy mieszkańcy Martwych Wrzosów – odparł Kol półgłosem. – Dlaczego tylko wy mielibyście siedzieć w domu?

W chwilę później łóżko znalazło się w szkole.

– Powiadasz, że dużo ludzi przyszło? – zwrócił się Gustaw do Kola.

– Wszyscy. Z wyjątkiem Nilssona. Ale za nim to akurat nikt nie tęskni.

– On by się pewnie nawet nie mógł pokazać wśród tych wszystkich, których tak dręczy. Zostałby ukamienowany!

Gustaw roześmiał się cierpko z własnych słów.

Kiedy weszli z dziećmi, w sali zrobiło się cicho jak makiem siał. Wszyscy ustępowali z drogi Kolowi i innym, tak by chore maleństwa mogły zobaczyć żłóbek. Anna Maria dostrzegła delikatny, nieśmiały uśmiech na buzi jednego z dzieci i wybuchnęła płaczem. Nic nie mogła na to poradzić, musiała schronić się za kurtyną, gdzie mali aktorzy patrzyli na nią zdumieni.

W końcu chore dzieci zostały wygodnie ułożone w łóżku, podparto je poduszkami, by widziały scenę. Kowal przyniósł zapas chusteczek i gałganków na wypadek, gdyby któreś zaczęło kaszleć krwią, jak wyjaśnił.

Jak mogłam uwierzyć, że jakieś lekarstwo z magicznych ziół Ludzi Lodu byłoby w stanie uratować te dzieci? myślała Anna Maria w rozpaczy. One już znajdują się w szponach śmierci! Zwłaszcza tych dwoje najmłodszych. Z nich już nic nie zostało.

Nieoczekiwanie za kurtyną zjawili się Sixten z Sunem i jeszcze jakichś dwóch chłopców i chcieli rozmawiać z panienką. Wytarła nos, osuszyła oczy i wyszła do nich.

– Moglibyśmy zaśpiewać jakiś kawałek, gdyby to odpowiadało – rzekł Sixten nonszalancko.

– Znakomicie – ucieszyła się Anna Maria szczerze. – Wystąpicie zaraz po przedstawieniu, ja was zapowiem, żebyście wiedzieli, kiedy wejść na scenę. Moglibyście zaśpiewać dwie pieśni?

Mogą, oczywiście.

– A on, Bertil – Sixten przedstawił kolegę. – On bardzo ładnie deklamuje. I też by mógł powiedzieć jakiś wiersz, gdyby panienka chciała.

– Dobrze, bardzo ci dziękuję – zwróciła się do Bertila.

Sixten zaś przedstawiał drugiego kolegę:

– Fredrik umie śpiewać kościelne psalmy i gra na pile.

– Świetnie. To zrobimy tak: zaraz po przedstawieniu wystąpi Fredrik z psalmami, potem wiersze. Potem dzieci zaśpiewają kolędy… I na koniec wy dwaj, Sixten i Sune, bo wy macie chyba lżejszy repertuar, prawda? Och, uratowaliście nas! Przedstawienie jest za krótkie, żeby wypełnić cały wieczór.

– No. Sztygar też tak mówił – wtrącił Sixten. – I, panienko… My bardzo żałujemy tego, co mówiliśmy tam, koło skał…

Sune przytakiwał koledze, kiwając głową.

Anna Maria uśmiechnęła się:

– Zapomnieliśmy już o tym, prawda? To się nigdy nie wydarzyło.

W tej chwili do sali wkroczyła rodzina Brandtów. Zatrzymali się dumnie w drzwiach, jakby zaczęli żałować, że dali się namówić na uczestnictwo w ludowym święcie, i patrzyli niechętnie na przepełnioną salę. Lina podeszła do nich, ukłoniła się i poprosiła, by weszli dalej i usiedli obok proboszcza. Tylko może najpierw państwo chcieliby obejrzeć szopkę?

Podeszli bliżej i studiowali wszystko dokładnie, podczas gdy ich podwładni cofnęli się z szacunkiem. Brandtowie podnosili figurki, na co przed nimi nikt się nie odważył; i wymieniali między sobą uwagi. Celestyna chciała bawić się wielbłądem. Babka jej na to pozwoliła, Anna Maria jednak wyjęła jej figurkę z rąk i odstawiła na miejsce, za co dziewczynka obdarzyła ją spojrzeniem pełnym nienawiści. Adrian przywitał się z Anną Marią, zdenerwowany, jak zwykle w obecności rodziny. Sprawiał wrażenie, jakby przy górnikach unikał jej spojrzenia.

Nie o to chodzi, że Anna Maria uwielbiała twardych mężczyzn, ale słabość też powinna mieć granice! Adrian był najbardziej pozbawionym swojego zdania człowiekiem, jakiego znała, i pozostało dla niej zagadką, jak ktoś taki może kierować dużym przedsiębiorstwem. To chyba dowód, ile mogą zdziałać pieniądze i nazwisko. No, a poza tym ma dobrego sztygara…

Nic nie mogła poradzić na to, że spojrzenie, które posłała Kolowi, było dużo cieplejsze. Akurat teraz wyrażało jej myśli. Kol popatrzył na nią uważnie i odwrócił się.

Władczy głos starszej pani Brandt przywołał Annę Marię do rzeczywistości. Na moment o niej zapomniała.

– Bardzo piękne – stwierdziła pani Brandt, wskazując żłóbek. Kiwała łaskawie głową. – Kup to, Adrianie.

Po czym ruszyła w stronę pierwszego rzędu.

Anna Maria aż się zaczerwieniła z oburzenia.

– Nie sądzę, by Kol chciał to sprzedać – rzekła niepewnie.

Siostry Brandt uśmiechały się z wyższością, a mała Celestyna natychmiast zawołała:

– Ja chcę mieć ten żłóbek, babciu!

Kol zwrócił się do Adriana, niezdecydowanie stojącego z boku:

– Pani nauczycielka ma rację, szefie. Żłóbek nie jest na sprzedaż!

Matka Adriana odsunęła go energicznie:

– Tylko nie próbuj zarabiać na uczuciach małego dziecka i nie podnoś ceny! Dogadamy się co do tego.

Zanim doszło do jakichś pożałowania godnych zdarzeń, Lisen spostrzegła chore dzieci w łóżku.

– Czyście wy poszaleli? Przynosić tutaj dzieci chore na suchoty? Nie możemy tego tolerować!

Kol, z czarnymi oczyma w bladej, zaciętej twarzy, stał u boku Anny Marii.

– Droga wolna i można wyjść, jeśli komuś nie odpowiada towarzystwo.

Lisen odwróciła się na pięcie i usiadła.

– O, pastor! – zawołała starsza pani Brandt słodkim głosem. – Dzień dobry! Dawnośmy się nie widzieli. A oto moje córki. I mała córeczka Adriana. A także Anna Maria, moja przyszła synowa…

– Nie – jęknęła Anna Maria, szukając rozpaczliwie spojrzenia Kola.

– Aha, aha – rzekł pastor życzliwie, przyglądając się Annie Marii, która stała dość daleko od nich i nie mogła podejść bliżej ani nic wyjaśnić. Adrian natomiast z kimś rozmawiał i niczego nie słyszał.

– Tak, ślub odbędzie się w najbliższej przyszłości. Zapowiedzi wyjdą zaraz po świętach.

– Nie! – szepnęła Anna Maria do Kola. – Jakie to podłe! I żeby takie rzeczy mówić tutaj! Nie mam możliwości zaprotestować! Naprawdę tego nie rozumiem! Wyjeżdżam stąd! Jutro!

Kol ujął ją mocno za rękę.

– Nie możesz wyjechać – szepnął. – Bo wtedy w Martwych Wrzosach słońce by zgasło.

Anna Maria zrozpaczona tylko potrząsała głową. Udało jej się przecisnąć do siostry Adriana.

– Kerstin! Na Boga, ja nigdy nie obiecałam, że…

Przyjaciółka ciotki Birgitty popatrzyła chłodno.

– Nie? A przecież przyjmowałaś wszystkie nasze zaręczynowe prezenty, prawda? I Adrian twierdzi, że nie odrzuciłaś jego oświadczyn.

Po czym odeszła.

– Ale też ich nie przyjęłam. Kol, ja tego nie rozumiem. O co im chodzi?

– Machnij na to ręką. Załatwisz to później. Patrz, Lina się tu przeciska, widocznie ma jakieś problemy.

Nieprzerwanie napływali nowi goście.

– Proszę pani! – wołała Lina. – Przyszli ludzie z sąsiedniej parafii! Co robić? Nie ma już miejsca!

– O Boże – szepnęła Anna Maria. – Kol, co my zrobimy?

– Zaraz się tym zajmę.

Wziął ze sobą kilku swoich pracowników i skądś wyczarował nowe ławy. Zaproponował zebranym, żeby usiedli bliżej siebie, górników poprosił, by ustąpili miejsca kobietom, starszym i nowo przybyłym, i jakoś mu się udało wszystkich ulokować, chociaż wzdłuż ścian także stał gęsty tłum.

– Taka masa ludzi – szeptał Bengt-Edward za kulisami. – Ja nie mogę, proszę pani, ja się nie odważę, zrobię w majtki!

– Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz – uspokajała go, ale skoncentrować się nie mogła. Dlaczego nie mogła rozmawiać z Adrianem, musi mu przecież wytłumaczyć…

W pewnym momencie stwierdziła, że na sali zapanowała cisza, przerywana jedynie kaszlem chorych dzieci. Widzowie czekali, że nauczycielka rozpocznie uroczystość.

Wyjrzała przez szparę w kurtynie. Wszyscy siedzieli, wstrzymując dech. Zobaczyła Seveda z żoną. On trzymał na kolanach najmłodsze dziecko i przytulał je do siebie serdecznie. Oczy malca śmiały się do żłóbka i palących się tam świeczek. Widziała też ojca Egona, który właśnie chował butelkę do kieszeni, widziała pomarszczone twarze górników, a także obcych mężczyzn i nieznajome kobiety, równie biedne jak mieszkańcy Martwych Wrzosów. Nie widziała natomiast Kola, a akurat tego potrzebowała teraz najbardziej. Kol stał gdzieś poza zasięgiem jej wzroku.

Boże, nie opuszczaj mnie, pomodliła się cicho. Mnie i Bengta-Edwarda, i pozostałych dzieci. Po czym wyszła zdecydowanie przed kurtynę i lekko drżącym głosem powitała obecnych. Nie wymieniała nikogo z osobna, bo wolałaby zwrócić się raczej do chorych dzieci Gustawa niż do rodziny Brandtów. Zabandażowaną rękę chowała przez cały czas za plecami. Poinformowała, jaki przygotowano program, powiedziała, że wszystkie kobiety z Martwych Wrzosów przyczyniły się do zorganizowania poczęstunku, a potem oddała głos proboszczowi.

Nie wiedziała jednak, że proboszcz uwielbia słuchać własnego głosu i że nie przepuści okazji przemawiania do tak licznego zgromadzenia. Boże, czy on zamierza wygłosić całe kazanie? Dzieci za kulisami zaczynały się niecierpliwić. Czekały już tak długo, anielskie skrzydła zaczepiały się o siebie, anioły szeptały coraz głośniej. Zebrani zaczynali się wiercić i pokasływali znacząco.

Nareszcie dobrodziej zakończył i dzieci za kurtyną zostały ustawione na swoich miejscach.

– Proszę pani, ja umrę! – szepnął rozpaczliwie Bengt-Edward.

– Nie umrzesz, nie martw się. Proboszcz przemawiał nieprzyzwoicie długo, ale teraz musisz się opanować, Bengcie-Edwardzie! Cóż to jest takie szkolne przedstawienie wobec występów na jarmarku!

Chłopiec tylko jęknął w odpowiedzi.

Anna Maria ogarnęła wzrokiem grupę. Wszystkie dzieci stały tam, gdzie powinny. Blade z przerażenia. Dała znak ręką i kurtyna rozsunęła się z wolna na boki, a ona sama zeszła na salę i stanęła pod ścianą. Obok stanął Kol, odszukał jej rękę i ścisnął uspokajająco. Anna Maria była taka mała, że nie zasłaniała nikomu.

Uroczystość zaczynała się pięknie! Wszyscy wyciągali szyje, żeby widzieć lepiej. Kulawiec zrobił podwyższenie pośrodku sceny, na którym teraz siedziała Greta, czyli Panna Maria, i najstarszy syn Gustawa, grający rolę Józefa. Przyklejono mu brodę, żeby sprawiał poważniejsze wrażenie. Lalka przedstawiająca Dzieciątko przypominała prawdziwe niemowlę, a oświetlenie było piękne, wszystko wyglądało bajecznie, po prostu fantastycznie. To także dzieło Kulawca.

Ale co się stało z głosem Bengta-Edwarda?

Chłopiec, przebrany za pasterza, stał pod ścianą sceny i rozpaczliwie szukał wzrokiem nauczycielki. Skinęła mu głową i dała dyskretny znak ręką. Odetchnął z ulgą, nie odważyłby się zacząć bez jej pozwolenia.

Niezwykły głos chłopca wypełnił salę. Początkowo niepewny, trochę chwiejny, stawał się coraz spokojniejszy, jakby śpiewak sam nabierał wiary w siebie. Na przemian śpiewał i wygłaszał Ewangelię na Boże Narodzenie, bardzo uproszczoną, rzecz jasna, trzej mędrcy włączali się w odpowiednich miejscach do recytacji. Korona przekrzywiła się małemu Egonowi i miał trochę kłopotów, żeby ją poprawić. Pasterze klękali z hałasem i potykali się. Ale Bengt-Edward był zaskakująco rozluźniony!

– Pięknie! – szepnął jej Kol do ucha. – Spójrz, jacy ludzie są przejęci!

Tu i ówdzie na sali podnoszono do oczu chusteczki.

Nagle rozległ się głos Celestyny:

– Dlaczego oni tak robią, ciociu Kerstin?

Ukazały się dwa anioły. Skrzydła trzymały się jak należy.

– Dlaczego ja nie jestem aniołem? – zapytała znowu głośno Celestyna. – Ja chcę być aniołem! Dużo ładniejszym aniołem niż te głupie dzieciaki!

Bengt-Edward zawahał się, jakby chciał zamilknąć.

Kol ścisnął uspokajająco ramię Anny Marii i na palcach podszedł do Celestyny. Pochylił się nad dziewczynką i szepnął jej coś do ucha. Odwróciła głowę i oniemiała wpatrywała się w niego. Potem siedziała już cicho jak mysz.

Przedstawienie mogło toczyć się dalej.

– Co ty jej powiedziałeś? – zapytała szeptem Anna Maria, gdy Kol wrócił i stanął na dawnym miejscu za jej plecami.

– Nic takiego. Tylko parę słów: Jeśli nie zamkniesz pyska, ty cholerny bachorze, to wbiję ci nóż w brzuch!

– Ależ, Kol! – jęknęła Anna Maria zaszokowana, ale zaraz roześmiała się cichutko.

Przedstawienie zakończyło się odśpiewaniem przez wszystkie dzieci pieśni na chwałę Pana. Egonowi udało się oczywiście wypiszczeć jedno „gloria” za dużo, kiedy wszyscy już skończyli, i był bardzo nieszczęśliwy, gdy na sali rozległy się śmiechy. Ale aplauz był niezwykły, wielu ludzi ocierało łzy.

Dzieci przeszły na salę i usiadły, mniej lub bardziej uroczyście ubrane, a tymczasem Fredrik, przygrywając sobie na pile i fałszując okrutnie, śpiewał wyciskającą łzy z oczu kościelną pieśń o dziecku, które zostało żywcem wzięte do nieba. Wyjątkowo zły wybór, Anna Maria pomyślała o chorych dzieciach w łóżku, ale innym właśnie to wydało się wzruszające.

Później Bertil deklamował bardzo długi wiersz, lecz czynił to wyjątkowo dobrze. Opowiadał o statku na morzu podczas sztormu, co także wszystkich głęboko wzruszało. Dzieci zdołały odśpiewać swoje kolędy bez fałszywych tonów, po czym nadeszła kolej na Sixtena i Sunego. Całe szczęście, bo ich wesołe ludowe piosenki zmieniły nastrój. Górnicy tupali nogami zgodnie z rytmem wystukiwanym przez Sixtena drewnianymi łyżkami, w odpowiednich miejscach sala pokrzykiwała: hej, ho! Chłopcy musieli śpiewać długo. Przy ostatniej piosence włączył się też Bengt-Edward, wciąż w pasterskiej pelerynie, i zaśpiewał tak, że sala po prostu wibrowała.

Kiedy Anna Maria dziękowała za występ, wszyscy mieli radosne, rozbawione twarze. Teraz do akcji wkroczyły kobiety, zapraszając zebranych na poczęstunek.

W chwilę później Anna Maria stała na scenie i sortowała kostiumy, które dzieci z siebie zdjęły. Wsłuchiwała się w szum na sali, głośny, tłumiący rozmowy, ale radosny i swobodny. Udało mi się, myślała przejęta. Nam się udało! Wszyscy dobrze się tu czują!

Proboszcz także wszedł na scenę, na której teraz ustawiono stoły i krzesła. Podziękował nauczycielce za wspaniałe przedstawienie i zapytał, czy w drugi dzień świąt nie chciałaby przyjechać z jasełkami do miasta. Mają w kościele spotkanie, byłoby więc pięknie, gdyby te jasełka…

Pani Brandt towarzyszyła księdzu, nie bardzo wiadomo z jakiego powodu, a wyglądała tak, jakby całe przedstawienie było jej zasługą.

– Naturalnie, proszę księdza! – zawołała. – Przyjedziemy. Musimy pokazać tym w mieście, co mamy tu w Martwych Wrzosach!

Anna Maria nie odpowiedziała, bo nagle na sali zaległa kompletna cisza, hałas zamarł w niemym zdumieniu.

Odwróciła się ku drzwiom. Zebrani na sali zaczynali szeptać, narastał szum podziwu i niepokoju.

W drzwiach stało dwoje ludzi. Dwoje podróżnych tak odmiennych od mieszkańców Martwych Wrzosów jak dwie lilie rzucone na śmietnik. Dama była tak olśniewająco piękna, że mężczyźni wstrzymali dech, i tak elegancko ubrana, że panie Brandt wyglądały przy niej tandetnie, miała blond włosy i taka była delikatna, że mogłaby wystąpić jako anioł w jasełkach. Pięknej pani towarzyszył pan. Rosły mężczyzna, na widok którego ludzie na sali cofnęli się pod ściany w podziwie i lęku. Twarz przybyłego przypominała oblicze trolla, było w niej coś dramatycznego, nikt tutaj nigdy nie widział podobnej twarzy, nikt nawet nie przypuszczał, że ktoś taki może istnieć.

Przybysze nie byli bardzo młodzi, ale mieli w sobie coś młodzieńczego, a jednocześnie dojrzały autorytet.

Piękna pani podeszła do sceny.

– Czy ktoś mógłby nam powiedzieć, gdzie zastaniemy Annę Marię Olsdotter? – zapytała po norwesku.

Anna Maria ocknęła się ze zdumienia:

– Ciocia Vinga! I wuj Heike! Och, witajcie, witajcie oboje!

Загрузка...