ROZDZIAŁ IV

To właśnie w tym momencie w historii Ludzi Lodu wydarzyło się coś przerażającego.

W Grastensholm Heike obudził się w środku nocy i wystraszony usiadł na łóżku.

– Co to jest? – dyszał ciężko.

Vinga także się obudziła.

– Co się stało, Heike? Zły sen?

– Nie – syknął niecierpliwie. – Ciii! Słyszysz?

Nasłuchiwali oboje, w końcu Vinga szepnęła:

– Ja nic nie słyszę.

– Teraz już ucichło – odparł, wciąż śmiertelnie blady ze strachu.

– Ale co to było?

Heike szukał odpowiedniego słowa.

– Niebezpieczeństwo – rzekł w końcu półgłosem. – Jakieś straszne, trudne do nazwania niebezpieczeństwo.

Vingę przeniknął dreszcz.

– To mi coś przypomina.

– Co takiego?

– Nie pamiętasz, ca ci czytałam w księgach Ludzi Lodu? O Tengelu i Silje, którzy obudzili się, bo ktoś wzywał…

– Teraz nikt nie wołał.

– Nie, ale sytuacja jest bardzo podobna. I wtedy to Sol wzywała Tengela na pomoc. Bo miała widzenie i ukazał jej się Tengel Zły, nie pamiętasz?

Heike chwycił Vingę za ramię tak mocno, że aż zabolało.

– Pamiętam! Mój Boże, co to jest? To niebezpieczeństwo, które wyczuwałem… To ma jakiś związek z Tengelem Złym?

– Co ty mówisz? To niemożliwe, niemożliwe!

Heike oddychał ciężko, wciąż nasłuchiwał, wyczekując czegoś, co pozwoli mu zrozumieć.

– Nic nie słyszę, ale, Vingo, coś musiało się stać. Coś, co naruszyło sen Tengela Złego.

Wstał i podszedł do stołu, gdzie leżała paczka do Szwecji, gotowa do wysłania. Heike podniósł ją i w zamyśleniu ważył w rękach.

– Wiesz, miałem zamiar posłać te lekarstwa Annie Marii. Prosiła, żebym pomógł chorym dzieciom. Myślę jednak, że powinienem jechać sam…

– Teraz? W zimie?

– Czy Eskil jest w domu?

– Oczywiście, śpi spokojnie w swoim pokoju.

– A więc ostrzeżenie, które otrzymałem, nie jego dotyczy. To nie on naruszył spokój Tengela Złego. Muszę jechać, Vingo. Nie wiem, czy się nie mylę, ale wydaje mi się, że niebezpieczeństwo pochodzi ze Szwecji. A poza tym jestem zmęczony, potrzeba mi odmiany.

– Jadę z tobą.

– Nie, ty nie powinnaś…

– Ja też potrzebuję trochę odmiany.

Heike potwierdził skinieniem głowy.

– W końcu Eskil da sobie radę z gospodarstwem, a ja chciałbym mieć cię przy sobie, nie muszę cię przekonywać.

– Myślisz, że Anna Maria jest w niebezpieczeństwie?

– Tego właśnie nie wiem. Musimy sprawdzić. A poza tym potrzebna jej pomoc w sprawie tych chorych dzieci.

– Chcesz wyjechać i odpocząć od nawału pracy z chorymi, a tam już czekają na ciebie inni chorzy – powiedziała z troską w głosie.

– No, te maleństwa Anny Marii to nic w porównaniu z tłumami, jakie tu do mnie ciągną każdego dnia.

Siedział na krawędzi łóżka i zastanawiał się.

– Mam wrażenie, że wiem, kto mnie obudził…

– Mówiłeś, że ktoś ze Szwecji.

– Nie, nie. Ktoś mnie obudził, żeby mi powiedzieć, że w Szwecji źle się dzieje.

– To skomplikowane, ale zdaje mi się, że rozumiem. Czy to był twój… przyjaciel i obrońca z lat dziecinnych?

Heike skinął głową.

– Wędrowiec w Mroku, tak. Myślę, że to on. Chciał mnie ostrzec. Wiesz, on jest najbliżej Tengela Złego, jest strażnikiem. Musiał zauważyć, że nasz zły przodek sprawia wrażenie, jakby miał się obudzić.

– O, mój Boże, Heike! To nie może się stać! Ale dlaczego myślisz, że to ma coś wspólnego ze Szwecją?

– Takie odniosłem wrażenie… a może otrzymałem znak. Odczułem coś takiego, jakby mi ktoś mówił: „Musisz zobaczyć, co się dzieje w Szwecji!”

– We śnie?

– To nie był sen. To było twarde, brutalne ostrzeżenie, niemal cios. Fala strachu i przerażenia. Nie umiem ci tego dokładnie wytłumaczyć.

– Kogo w Szwecji to może dotyczyć, jak myślisz? – zapytała Vinga cicho. – W Szwecji mieszka wielu członków rodu. Anna Maria, ona jest teraz sama. Jej babka Ingela, także sama. Arv Grip, Gunilla i mała Tula.

– To może chodzić o każde z nich. Ale Anna Maria prosiła o pomoc. Być może za tą prośbą kryje coś więcej? Może chodzi o coś więcej niż tylko chore dzieci? Może ona…?

Vinga wyskoczyła z łóżka:

– Jedziemy natychmiast, wyruszymy wcześnie rano, nie ma czasu do stracenia. Do licha, gdzie ja położyłam ubranie? Ciemno tu jak w kominie…

– Kochana Vingo – powiedział Heike z uśmiechem. – Jeśli mamy jechać tak daleko, to musisz się porządnie wyspać. Ale masz rację, ja też się martwię. Anna Maria to poważna osoba, nie robi popłochu bez powodu, skoro prosi o pomoc, to musi naprawdę jej potrzebować.

Spoglądali na siebie w mdłym światełku nocnej lampki. Nigdy przedtem nie zdarzyło się jeszcze, by Tengel Zły we własnej osobie stanowił zagrożenie.

Heike się nie mylił: To Wędrowiec w Mroku go obudził. Owa prastara istota, cień właściwie, znajdowała się daleko na południe od Grastensholm, w Słowenii, i wysyłała sygnały ostrzegawcze do swego podopiecznego, Heikego Linda z Ludzi Lodu.

A głęboko pod ziemią Tengel Zły poruszał się, jakby się budził ze swego wiele wieków trwającego omdlenia. Po raz pierwszy od XII wieku; czyli od czasu, gdy postanowił zapaść w ten sen podobny do śmierci, usłyszał sygnały. Te upragnione. Jeszcze niezbyt wyraźne, jeszcze niepełne, ale ktoś, ktoś… Ktoś próbował go wzywać!

Tengel Zły otworzył oczy. Całą jego istotę przepełniło intensywne, pełne napięcia oczekiwanie, a po na wpół zmumifikowanej twarzy przemknął złowieszczy uśmiech.

Jego czas! Jego czas nadchodzi! Dopełnia się… Dopełnia!

Anna Maria była zdenerwowana, kiedy tego wieczoru weszła w towarzystwie Adriana do hallu Brandtów.

Starała się ubrać tak elegancko, jak jej na to pozwalała żałoba, ale wiatr i zacinający deszcz obeszły się okrutnie z jej strojem i fryzurą. Na domiar złego czuła, że jej mokra od deszczu twarz jest też sina z zimna.

W największym pośpiechu starała się naprawić szkody przed lustrem, po czym zrezygnowana weszła do salonu.

Wszędzie widoczna była dyskretna elegancja. „Wiejski domek” wytwornych państwa. Delikatne światło srebrnych kandelabrów dodawało pokojowi przytulności.

Wokół stołu siedziały cztery kobiety. Na widok gościa jedna z nich wstała; po wzroście i silnym głosie Anna Maria rozpoznała Kerstin, przyjaciółkę swojej ciotki.

– Witaj, Anno Mario, ileż to już lat minęło, odkąd widziałyśmy się po raz ostatni? – powiedziała, wyciągając rękę. Przechyliła głowę. – Niech no ci się przyjrzę! Naprawdę, moja kochana, jesteś już dorosłą panną! Ale Birgitty to specjalnie nie przypominasz. Chociaż nie ma czego żałować, nie jest ona pięknością, trzeba przyznać…

– Tak, bardziej jestem podobna do rodziny ojca – powiedziała Anna Maria, nieco zakłopotana w imieniu swojej ciotki. Ona sama nigdy nie zwracała uwagi na urodę! Uważała że to raczej osobowość, to, co człowiek ma w duszy, decyduje o wyglądzie.

– No właśnie, to rodzina twojego ojca ma takie dziwne nazwisko, prawda?

– Tak, Ludzie Lodu. Ale my go już nie używamy.

– Bardzo rozsądnie. Jakoś wieje chłodem od tych Ludzi Lodu. Ale chodź, przedstawię cię mojej mamie…

Anna Maria dygnęła przed wyniosłą matroną, która się nawet nie poruszyła.

– I mojej siostrze Lisen…

Lisen była młodą damą o wytrzeszczonych oczach i najwyraźniej uwielbiała kłaść kabałę. Ledwie spojrzała znad kart, kiedy kiwnęła Annie Marii głową, bardziej przejęta tym, co wynika z układu. Obie siostry miały w sobie coś męskiego, ze skłonnościami do wąsików na górnych wargach i brzydką, zaniedbaną cerą. Obie dominowały nad bratem, który był człowiekiem łagodnym.

Anna Maria uświadomiła sobie, jak bardzo lubi Adriana za jego wrażliwość. Uważała, że zupełnie nie pasuje do tych kobiet.

– I małej Celestynie…

Pięcioletnia dziewczynka wpatrywała się w Annę Marię zimnymi oczyma. Brązowe włosy małej zostały starannie ufryzowane w długie loki, a sukienka była pięknie marszczona, nic jednak nie mogło ukryć faktu, że płaska twarzyczka Celestyny wyraża znudzenie i złość.

I wrogość.

To osobowość małej decydowała, że takie właśnie odnosiło się wrażenie. Nie było w tym dziecku nic sympatycznego.

Ale skąd taka wrogość?

Na odpowiedź nie trzeba było czekać. Gdy tylko Adrian usiadł obok dziewczynki, ona natychmiast wsunęła mu rękę pod ramię i wpatrywała się agresywnie w Annę Marię.

Mój Boże, pomyślała młoda nauczycielka. O co tu chodzi?

– Celestyna jest córeczką Adriana – wyjaśniła Kerstin. – Ale ty, oczywiście, o tym wiesz.

– Nie, nie wiedziałam – odparła Anna Maria, zanim zdążyła pomyśleć. Pospieszyła załagodzić jakoś swoją niezręczność, więc wyciągnęła rękę do dziewczynki, mówiąc: – Bo ja przecież wcale nie znam pana dyrektora Brandta. Dzień dobry, Celestyno, cieszę się, że mogę cię poznać!

– Panno Celestyno, jeśli wolno prosić – odparła dziewczynka, nie reagując na powitanie, więc Anna Maria musiała cofnąć rękę i poczuła się bardzo głupio.

Dziewczynka mówiła dalej:

– Ty jesteś tylko nauczycielką. I nie jesteś taka ładna jak moja mama. Wcale nie jesteś ładna!

– No, no, Celestyno! – upomniała ją babka łagodnie.

– Wiemy, że nikt nie jest taki ładny jak twoja mama, ale tak nie wolno się zwracać do ludzi. Nie można nikogo ranić.

Dziewczynka prychnęła obrażona i odwróciła się do ojca, który poklepał ją przyjaźnie po ramieniu.

Celestyna się boi, pomyślała Anna Maria zaskoczona. Boi się, że jej odbiorę ojca. A ja przecież…

A może jednak?

Poproszono do stołu, gdzie podano kawę i ciasta; Anna Maria siedziała wśród zebranych i odnosiła wrażenie, że oni rozmawiają ponad jej głową. Panie zwracały się do Adriana z nieustannymi wspomnieniami o jego cudownej żonie: „Czy pamiętasz, jak wtedy, tamtego dnia…?” i traktowały Annę Marię jak osobę niższego stanu, odnosiły się do niej życzliwie, ale protekcjonalnie. Od czasu do czasu dostrzegała, że panie wymieniają między sobą spojrzenia, których znaczenia nie pojmowała. Wyglądało na to, że Adrian czuje się dobrze w roli głowy rodziny, osoby, do której wszyscy mają zaufanie i którą wszyscy podziwiają.

Raz starsza pani zapytała życzliwie o rodzinę Anny Marii i inne sprawy, o zdrowie babki Ingeli i czy Anna Maria zamierza utrzymywać się z pracy nauczycielskiej.

Ona zaś nie mogła pozbyć się wrażenia, że za tymi uprzejmymi pytaniami coś się kryje.

Gdy przesłuchanie dobiegło końca, znowu wszyscy wrócili do tej rozmowy ponad jej głową, jakby jej tu nie było, toteż z radością zaczęła się żegnać, gdy wizyta dobiegła końca. Celestyna już wcześniej poszła spać i to także było miłe. Dziewczynka dała jej pod stołem kilka porządnych kopniaków i co chwila pokazywała jej język. Gdyby Anna Maria była Vingą lub którąś inną z energicznych kobiet Ludzi Lodu, też by pokazała język niesfornemu bachorowi. Ale Annie Marii Olsdotter nic takiego nie przyszłoby do głowy.

Kiedy miała już wychodzić, nagle wszystkie panie stały się dla niej niewypowiedzianie miłe, jakby dopiero teraz zauważyły, że istnieje, zapraszały, by przyszła znowu. „Bo ma taki dobry wpływ na biedną sierotkę Celestynę…”

Dobry wpływ? Ona? Dziewczynka nie mogła jej przecież znieść. O co im chodzi?

Adrian odprowadził ją do domu, wiatr szarpał ich ubrania.

– Teraz to już prawdziwa jesień! – krzyczał Adrian.

– Co? – krzyczała Anna Maria, nie rozumiejąc.

Musiał powtarzać bezsensowne uwagi, dopiero gdy znaleźli się wśród zabudowań, mogli rozmawiać spokojniej.

– Wydawało mi się, że owdowiałeś niedawno powiedziała Anna Maria.

– Tak, jeszcze nie minął rok.

– Ale… myślałam… tak mówiono, że twoja żona zmarła w połogu, a Celestyna ma już pięć lat…

– Celestyna jest naszym pierwszym dzieckiem. Moja droga Fanny rodziła po raz drugi. Stało się nieszczęście, umarła i ona, i dziecko.

– Och, tak mi przykro!

– Tak, takiej żony jak Fanny prędko się nie zapomina.

Anna Maria, która tego wieczora słyszała imię Fanny co najmniej pięćdziesiąt razy, kiwała głową.

– To musiała być wyjątkowa osoba.

– Była wyjątkowa.

– Jakie to straszne dla małej Celestyny, stracić matkę.

– Oczywiście! Mała otacza czcią wszystkie portrety matki. Fanny pochodziła z bardzo dobrej rodziny…

I bogatej, pomyślała Anna Maria. Adrian dostał przecież od teścia kopalnię w Martwych Wrzosach.

Zatrzymali się przed domem Klary.

Adrian zniżył głos.

– Anno Mario, ja…

Czekała.

– Ja… Byłem potwornie samotny przez ten rok. To bardzo trudno być samotnym ojcem. Dziecko potrzebuje matki.

To w końcu truizm, oczywistość, do czego on zmierza? Anna Maria spojrzała w urodziwą twarz Adriana, ledwo widoczną w ciemnościach, i poczuła, jak bardzo go lubi.

– Moja żałoba jeszcze się nie skończyła. Ale chciałbym cię zapytać mimo wszystko, Anno Mario… Czy mogłabyś, kiedyś w przyszłości, ale w niezbyt odległej przyszłości… czy mogłabyś dzielić ze mną życie?

Ze zdumienia zaczęła gwałtownie łapać powietrze, jakby coś ściskało jej płuca.

– Ale, mój drogi… My… my się prawie nie znamy!

Adrian dodał pospiesznie:

– Nie mam zamiaru w żaden sposób cię ponaglać i nie powinnaś traktować tego, co powiedziałem, jako oficjalnych oświadczyn, jeszcze nie teraz. Chciałbym tylko wiedzieć, czy nie jesteś zajęta kim innym, i w ogóle czy mogę mieć nadzieję, kiedy skończy się moja żałoba?

Anna Maria była kompletnie zdezorientowana. Gdyby zapytał ją o to jeszcze kilka godzin temu, byłaby nieprzytomna ze szczęścia. Ale tymczasem pojawiła się Celstyna, która jej nie lubi. Czy starczy jej odwagi, by zająć się cudzym, wrogo do niej nastawionym dzieckiem?

A może sama jest tak małostkowa, że po prostu nie umiałaby kochać tej biednej, niewinnej sierotki?

– Och, Adrianie, dziękuję ci – wyjąkała patrząc w ziemię. – ja, oczywiście, nie mówię nie i nie jestem nikim zajęta, ale chyba obojgu nam potrzeba trochę czasu? Ja naprawdę nic nie wiem, a ty także mógłbyś później żałować. Musimy się lepiej poznać, zanim podejmiemy poważną decyzję.

– Ale nie jestem całkiem pozbawiony szans?

Anna Maria zwróciła się ku niemu z przejęciem.

– Nie, to… Nie, oczywiście, że nie, to bardzo uprzejme z twojej strony, że pomyślałeś o mnie, ale nie sądzę, bym była ciebie godna, i wolałabym zaczekać trochę z odpowiedzią. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz…

– Naturalnie! Nie powinienem był pytać tak bez ceregieli. Ale wiesz, od chwili, kiedy cię zobaczyłem, nie myślę o niczym innym. I jestem coraz bardziej pewien, że tego chcę. Mylisz się mówiąc, że się nie znamy. Znamy się przecież od wielu lat, prawda?

Skinęła głową nie patrząc na niego. Och, prawda, prawda, żebyś wiedział, jak dalece jest to prawda!

Adrian chciał właśnie powiedzieć coś jeszcze, gdy zza narożnika uderzył w nich gwałtowny podmuch wiatru i zerwał mu kapelusz z głowy. Adrian rzucił się w pogoń, już, już go miał, pochylił się, żeby go podnieść, gdy nowy podmuch potoczył kapelusz dalej. W końcu udało mu się go pochwycić, ale Anna Maria odżałować nie mogła tego, co się stało. Nie chciała oglądać właściciela kopalni w śmiesznej sytuacji, choć to przecież bardzo ludzkie. Adrian był mężczyzną, którego się wielbi i podziwia, a nie który wywołuje wesołość. Szczery śmiech razem z nim nie bardzo umiała sobie wyobrazić.

Czyszcząc kapelusz powiedział:

– Jutro muszę odwieźć rodzinę do miasta. Mam jednak nadzieję, że niedługo znowu będę mógł z tobą porozmawiać, Anno Mario.

Potem ucałował jej rękę i poszedł.

Anna Maria stała przy drzwiach i patrzyła w ślad za nim, dopóki nie zniknął w ciemnościach.

Taka była samotna po śmierci rodziców. Babcia Ingela mieszkała daleko i… Tak, najgorsza była chyba samotność w czasie ciężkiej melancholii matki. Czuła się wtedy podwójnie sama.

Adrian Brandt był dla niej niczym światło w mroku. Mężczyzna, któremu ona nie jest obojętna, który się prawie o nią oświadczył! Przyjemnie było o tym myśleć, czuła ciepło w sercu.

Jego córka? Co tam, Anna Maria z pewnością zdobędzie tę twierdzę. Cierpliwością i spokojem na pewno pozyska zaufanie dziewczynki.

Nagle jej życie nabrało nowych barw.

W eleganckim domu na wzgórzu panie spoglądały po sobie.

– Uważam, że ona się nadaje – powiedziała Kerstin. – Prawda?

– Celestyna jej nie lubi – wtrąciła Lisen.

– Celestyna nie lubi nikogo, komu jej ojciec okazuje choćby cień zainteresowania. Mamo, nie powinno się tak wciąż umacniać uczuć dziecka do zmarłej matki. To się teraz mści.

– Porozmawiam z Celestyną – oświadczyła matka chłodno – spróbuję przemówić jej do rozsądku. Anna Maria jest dla Adriana odpowiednia. Może się okazać ratunkiem dla nas wszystkich i sprawia wrażenie, że nietrudno nią kierować. Trzeba ponaglać Adriana.

– Nie, właśnie tego nie powinnyśmy robić, bo wtedy on staje dęba. Musimy być bardzo ostrożne. Niepostrzeżenie pogłębiać jego zainteresowanie dla panny. Albo po prostu pozwolić, by sam działał. Ona mu się podoba, ale kiedy mu coś na ten temat mówię, to się wścieka. Nie, on musi wierzyć, że sam decyduje i że to on wymyślił małżeństwo z Anną Marią, tak będzie najlepiej!

– Bardzo dobrze, Nie pojedziemy jutro do domu – zgodziła się Lisen. – Adrian także powinien zostać, musi się z nią widywać, a my musimy ją kontrolować…

– Ale trzeba się spieszyć – dodała Kerstin. – Czas nagli.

– Tak – potwierdziła matka. – Nie należy wtajemniczać Adriana w nasze plany! On jest tylko narzędziem.

– Tylko co zrobić z tym Kolem Simonern? – zapytała Kerstin, a Lisen drgnęła mimo woli. – On wciąż stwarza tak okropnie dużo kłopotów.

– Postaraj się go uspokoić – rzekła matka. – Zapłać mu więcej. Nie ma takich, których nie można kupić.

– Zobaczycie, że wszystko się ułoży – powiedziała Kerstin zadowolona, a pozostałe panie kiwały głowami.

Całą niedzielę Anna Maria spędziła w swoim pokoju nasłuchując, jak stary dom trzeszczy szarpany wichurą, a wiatr gwiżdże w szczelinach. Klara siedziała skulona i przepowiadała ciężkie czasy. Ale tak jest każdej jesieni, dodawała co chwilę.

Nikt nie wychodził z domu, wiatr turlał po drodze jakieś puste beczki, a Sevelowi zerwało z chlewika dach.

Anna Maria myślała o małym Egonie w domu na pustkowiu.

Nie sądziła, że w poniedziałek rano ktoś przyjdzie do szkoły, skoro jesienny sztorm wciąż szalał. Ona jednak musiała pójść, żeby przynajmniej się pokazać.

Najlepiej mają teraz górnicy pod ziemią, myślała pchając się pod wiatr w stronę szkoły. Zimno przenikało do szpiku kości, musiała się przytrzymać węgła ostatniego domu, zanim zdecydowała się wyjść na otwartą przestrzeń.

Najpierw zobaczyła Nilssona z pomocami naukowymi, które zamówiła. Piec został doprowadzony do porządku i ktoś – z pewnością nie Nilsson – rozpalił już ogień. Ostra woń długo nie używanego pieca wypełniała izbę. Ale było ciepło i to najważniejsze.

– Mieszka pan w tym budynku? – zapytała. – Czy w baraku?

– Ja? – patrzył na nią z miną, jakby złapał szczura za ogon. – Ja mieszkam, oczywiście, w domu państwa. Doglądam wszystkiego, kiedy wyjeżdżają. Ale w tym tygodniu postanowili zostać, tak że…

– Zostali? Myślałam, że wyjechali wczoraj?

Nilsson wyglądał, jakby go ktoś skrzywdził.

– Rozmyślili się. Zostali wszyscy. Okropnie przeszkadzają, bez przerwy plączą się pod nogami.

Adrian nadal jest tutaj. Cudownie! Od razu w Martwych Wrzosach zrobiło się przyjemniej i bardziej interesująco.

– Tutaj są pani rzeczy, panno Olsdotter – powiedział Nilsson, wskazując ręką stół, gdzie wszystko złożył. – Trzeba było jeździć po to do miasta. I kosztowało niemało.

– Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że pan to załatwił. Dziękuję za pomoc!

Wyraz twarzy Nilssona wskazywał wyraźnie, że to nie on jeździł do miasta, ale podziękowania przyjmował.

Anna Maria uśmiechnęła się rozbawiona, ale udała, że niczego się nie domyśla.

– Czy w ramach podziękowania mogę upiec panu placek na Boże Narodzenie?

Skrzydełka nosa starszawego cherubina zadrgały z podniecenia, po czym Nilsson oświadczył z godnością:

– Dziękuję pani, to bardzo miła obietnica.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Nie oczekując żadnej reakcji Anna Maria podeszła jednak do drzwi i zadzwoniła na lekcję małym dzwoneczkiem, który przywiozła ze sobą z domu. Takie dzwoneczki przywiązuje się owcom wyprowadzanym na górskie pastwiska. Dzieci były nim zachwycone.

Ale cóż to? Uczniowie stawili się wszyscy co do jednego i cała gromadka czekała pod drzwiami. Zdumiona, że przyszli w taką pogodę, prosiła, by weszli, a oni siadali na ławkach wyprostowani jak małe zapalone świeczki, uroczyście oczekujący.

Lubią chodzić do szkoły, myślała. To ma dla nich znaczenie! Muszę zadbać, żeby mogli czerpać z tego radość.

Nilsson pochylił się ku niej z tajemniczą miną. Domyśliła się, że chętnie by jej opowiedział nowe plotki, a ona nie mogła tak po prostu odejść.

Ze źle skrywaną, złośliwą radością szeptał jej nad uchem:

– Słyszeliśmy w mieście, że jakiś okropny gwałciciel uciekł z domu wariatów i włóczy się po naszej okolicy. Oni uważają, że zmierza w stronę kopalni. Czai się gdzieś na wrzosowiskach. Wyczekuje okazji, żeby rzucić się na jakąś samotną kobietę.

– Czy jest niebezpieczny?

– Uzbrojony w siekierę.

Anna Maria spojrzała w stronę małego Egona, który słuchał, co Nilsson mówi, z taką uwagą, że aż mu uszy sterczały. Chłopiec, jeśli to możliwe, był jeszcze bardziej zsiniały z zimna niż zwykle. Wyglądał jak wrona na wietrze. On nie powinien był przychodzić.

Udało jej się w końcu wyprawić Nilssona i mogli zaczynać lekcję.

Dzieci były bardzo chętne i dumne z nowych pomocy. Dzień minął szybko. Przerwy uczniowie spędzali w klasie. Anna Maria podzieliła swoje śniadanie i postarała się, żeby Egon dostał największy kawałek, bo z domu przyniósł tyle co nic. Jakąś suchą skórkę chleba zawiniętą w gałganek niewiadomego charakteru.

Ponieważ o tej porze roku zmrok zapadał wcześnie, zakończyła lekcje, gdy jeszcze było na dworze trochę światła. Wezwała do siebie Egona.

Mały przerażony chłopczyk stanął przy stole.

– Egon, ty nie możesz sam iść przez pustkowia, to po prostu niemożliwe.

Jego oczy stały się jeszcze większe.

– Czy ktoś po ciebie przyjdzie?

– Nie – szepnął.

Anna Maria spytała łagodnie:

– Czy nie mógłbyś zaczekać na ojca? On jest pewnie w kopalni?

– Nie – szepnął znowu, potrząsając energicznie głową.

Pomyślała chwilę.

– W takim razie może byś przenocował u któregoś z kolegów? Na przykład u Bengta-Edwarda.

Oczy chłopca napełniły się łzami. Anna Maria zaczęła się bać, że mały może się posiusiać.

– Ja muszę iść do domu! Muszę pomagać. Bo jak nie, to… będą źli.

Bez wątpienia mówił prawdę. Anna Maria westchnęła.

– Dobrze, w takim razie sama cię odprowadzę. Ale najpierw musimy iść do mnie, żeby się cieplej ubrać. I po latarnię sztormową, bo szybko się ściemnia.

Ulga w jego twarzy była wyraźna.

– Ale pani nie musi mnie odprowadzać aż do końca… – wtrącił pospiesznie.

– Nie. Tylko do miejsca, od którego będziesz już mógł iść sam.

Wychodząc spotkali Nilssona. Anna Maria wyjaśniła, co zamierza. Spojrzał na nią, jakby zwariowała.

– Tylko uważajcie na tego zboczeńca z siekierą – ostrzegł. – On naprawdę napada. Najpierw panią zgwałci, a potem zarąbie siekierą.

– Niech pan nie straszy dziecka! – powiedziała ze złością.

– Ale to prawda – oświadczył Nilsson tym swoim głosem niewiniątka, a ponieważ wepchnął do ust karmelka, więc już trudno było go zrozumieć. – Mówią, że z jednej zagrody na wrzosowiskach zginęła siekiera.

– Chodź, Egon, musimy się spieszyć, zanim będzie zupełnie ciemno.

W chwilę później przeszli obok skał i znaleźli się na wrzosowisku. Późnojesienny mrok wyparł już zupełnie światło dnia.

Anna Maria nigdy by nie przypuszczała, że wiatr może mieć taką siłę! Mały Egon niemal unosił się nad ziemią i musiała z całych sił trzymać go za rękę. Sama też musiała się opierać, żeby jej wicher nie przewrócił. Spódnice powiewały jak chorągwie i pętały jej nogi. Jedną ze swoich wełnianych chust szczelnie otuliła chude ramionka Egona, miał też na sobie jej sweter, więc gdy opuszczali dom Klary, wyglądał jak nieduża starowinka. Ona sama ubrana była w przeciwdeszczową, nieprzemakalną pelerynę, ale szło jej się w tym ciężko, wiatr szarpał grubym okryciem.

Deszcz siekł im twarze, lodowato zimne krople były jak igły. Nie miała dla chłopca butów, szedł w swoich niezdarnych drewniakach, które z trudem trzymały się kupy, a już ciepła nie dawały żadnego. Nie mógł też mieć niczego na ręce, za którą go trzymała, bo wtedy na pewno by się wyślizgnął, ale na drugiej miał jej rękawicę.

To niezwykłe, że latarnia Klary dotychczas nie zgasła. Ale ludzie dobrze wiedzieli, co się tu dzieje, kiedy morze otworzy swoją paszczę, znali tutejsze sztormy.

Och, jak walczyli z tą napierającą na nich siłą! A mieli wrażenie, jakby nie ruszali się z miejsca. Ciemność pogłębiała to uczucie. Anna Maria była wdzięczna przynajmniej za jedno: przy takiej pogodzie mogli się nie bać gwałciciela.

Egon znał drogę. W blasku latarni migała im czasem błotnista ścieżka, ale ciemność stawała się coraz gęstsza. Nie wolno było w żadnym razie stracić ścieżki z oczu…

Chwilami, gdy wchodzili na teren bardziej otwarty, musiała brać chłopca na ręce, bo taki był leciutki i chudy, a wicher taki porywisty.

I nikt mu na spotkanie nie wyszedł! Co oni sobie myślą? Taki sztorm mógł zwiać tę drobną istotkę jak suchy liść. Ona sama miała trudności z utrzymaniem się na nogach.

Chłopiec coś do niej krzyczał, pokazywał za siebie.

Anna Maria odwróciła się i poczuła, że oblewa ją zimny pot. Daleko za nimi majaczyło światło latarni.

– Morderca z siekierą – zdawało jej się, że tak właśnie krzyczał Egon.

Mimo woli przyspieszyli kroku.

– Czy to jeszcze daleko? – krzyknęła do chłopca po chwili.

Odpowiedzi nie zrozumiała. Mysi głosik u jej boku był zbyt słaby.

Ale latarnia za nimi zbliżała się nieustannie.

Morze huczało teraz głośniej, musieli się do niego zbliżyć. Ciemność nie była jeszcze nieprzenikniona; kiedy patrzyło się w stronę morza, widziało się spienione fale. Czuło się też sól na wargach.

Znowu się odwróciła.

Światło zniknęło!

Najpierw doznała wielkiej ulgi, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że niebezpieczeństwo wzrosło. On pewnie stara się podejść do nich niezauważony.

Ich latarnia… Trzeba ją zgasić!

Nie. Zdążyła się opanować. Wtedy byliby straceni. Wtedy…

Anna Maria zatrzymała się gwałtownie. Poła jej peleryny zaczepiła o jakiś krzew.

Egon także to zauważył.

– Zgubiliśmy ścieżkę – skarżył się żałośnie.

Kiedy, uciekając w popłochu, zeszli ze ścieżki? Nie wiedziała. Taka była zajęta światłem za sobą. Ale mogli błądzić od dawna.

Czuła ból w płucach, oddech miała gwałtowny, urywany, ogarnęło ją śmiertelne zmęczenie, największym wysiłkiem woli zerwała się do walki z wichurą i ze strachem.

– Tam! Tam widzę światło w oknie. Czy ty tam mieszkasz?

– Nie – odpowiedział Egon, a wiatr unosił jego cieniutki głosik tak, że ledwie go słyszała.

– Idziemy tam mimo wszystko! Szybko! Chodź!

Ruszyli przez wrzosowisko; Anna Maria starała się iść w stronę, gdzie, jak się jej zdawało, jest ścieżka, ale mogła przecież się mylić.

Próbowała biec, ale nierówna, porośnięta krzewinkami ziemia ledwo pozwalała się poruszać. Anna Maria była strasznie zmęczona, chłopiec pewnie też!

Raz się potknęła. I wtedy na tle ciemnego nieba zobaczyła jeszcze ciemniejszy zarys męskiej sylwetki, blisko, potwornie blisko. Coś krzyczał…

– Chodź, Egon – dyszała. – Biegnij!

Chłopiec bał się jeszcze bardziej, słyszała jego żałosne zawodzenie, które mieszało się z jej szlochem. Potykali się, ale biegli przez wrzosy, Anna Maria dosłownie niosła Egona pod pachą. Nagle jej stopa w czymś uwięzła, w żaden sposób nie mogła jej wyrwać. Oboje padli bez tchu na mokry, kłujący wrzos i leżeli z twarzami przy ziemi…

Chłopiec, myślała, muszę ratować chłopca… Boże, pomóż mi, nie opuszczaj nas!

Skuliła się, osłoniła sobą dziecko i oczekiwała ciosu, który, była tego pewna, musiał na nią spaść.

Загрузка...