W drodze do miasta Anna Maria była ożywiana i wcale nie chciało jej się spać; siedziała z Kolem na tylnym siedzeniu w otwartym powoziku, a Kulawiec zajmował miejsce stangreta. Usta mu się nie zamykały, żartował, opowiadał anegdoty z czasów swej młodości i wszyscy troje śmiali się wesoło. Od czasu do czasu bezwstydnie wygadywali na Adriana Brandta i jego zdominowaną przez kobiety rodzinę; poglądy mieli zgodne. Dobrze było wyrzucić z siebie urazy i poczucie krzywdy, wypomnieć głupstwa, jakich Adrian się dopuścił.
– Uff, jesteśmy okropni – powiedziała na koniec Anna Maria.
– Pozwól swojemu sumieniu chwilę odpocząć – uspokoił ją Kol. – Stanowczo go nadużywasz.
Gdy się nad tym lepiej zastanowiła, musiała przyznać mu rację.
W mieście, do którego było bliżej, niż sądziła, zaraz na początku spotkało ich niepowodzenie. Bank został zamknięty na święta i nie będzie czynny aż do Nowego Roku.
– Czyli że kupiec będzie musiał poczekać – westchnęła Anna Maria zgnębiona. – Kol, czy myślisz, że bardzo go to zdenerwuje?
– Ależ skąd! Jego też oczarowałaś, udzieli ci kredytu aż do Wielkanocy, gdyby się to okazało konieczne.
Ona jednak nie umiała żartować na taki temat. Fakt, że nie jest w stanie spłacić na czas długu, uważała za okropny wstyd. Rozczarowanie sprawiło, że gdy za namową Kola wyruszyli do osady górniczej położonej po drugiej stronie miasta, jej radosne ożywienie zgasło. Cała doba bez snu dała o sobie znać, oczy jej się kleiły.
– Chcesz spać? – zapytał Kol.
– Tutaj? – Przez cały czas podskakiwała na twardym siedzeniu, a koła w metalowych obręczach wcale sytuacji nie poprawiały.
– Mogłabyś oprzeć się o mnie.
Popatrzyła na niego okrągłymi ze zdumienia oczami.
– Czy to wypada?
– Tego nie wiem. Nigdy nie obejmowałem żadnej kobiety z wyjątkiem ciebie tego wieczoru, kiedy niosłem cię do domu, wiesz. Gdybyś jednak pomyślała, że jestem twoim ojcem…
Roześmiała się na te słowa.
– A ile ty właściwe masz lat?
– Dwadzieścia sześć.
Siedem lat starszy ode mnie. To brzmi nieźle, pomyślała. Z leciutkim uśmiechem przytuliła się do niego, Kol objął ją zdecydowanie, a ona wsparła głowę na jego ramieniu.
Ogarnęło ją niezwykłe uczucie. Mój Boże, myślała wstrząśnięta, jakim sposobem mogłabym tu zasnąć? Spoglądając na jego ciemną dłoń na moich piersiach! Czując jego ciepły bok tuż przy moim! I co mam zrobić z rękami? Najgorsze jednak było to nieznane przenikające ją wzruszenie, ożywiające każdą najmniejszą cząstkę jej ciała. Skóra stała się boleśnie wrażliwa, serce biło jak oszalałe, zrobiła się dziwnie ociężała, zobojętniała na otaczający ją świat. Jej świat ograniczał się teraz do niej samej i Kola, poza tym nie istniało nic.
– Wolno ci oddychać – szepnął jej do ucha, a jego głos wprawił ją w drżenie. Odetchnęła głęboko. Czy on zauważył, jak jego obecność na mnie działa? pomyślała w panice.
Chciała usiąść prosto, czuła się znowu ożywiana, nie miała ochoty spać. Ale Kol powstrzymał ją stanowczo.
– Śpij! Potrzeba ci odpoczynku. Ja też się zdrzemnę. Kulawiec sam znajdzie drogę, prawda?
– Jasne.
– Dobrze. W takim razie śpimy.
Żadne jednak nie zasnęło, to oczywiste. Siedzieli w milczeniu, on wspierał głowę na wysokim oparciu, Anna Maria patrzyła przed siebie na zimowy krajobraz, który mijali. Ręka Kola przysunęła się do jej dłoni, ich palce się splotły.
Poczuła jego wargi na swoim czole. Nie odważyła się spojrzeć w górę, tylko powolutku wciągnęła powietrze i przytuliła się mocniej do ramienia Kola. Słyszała bicie jego serca. Mocne, przyspieszone.
Napełniało ją to rozkosznym uczuciem wspólnoty. Drugi człowiek tak blisko niej! Człowiek, który ją lubi, wiedziała o tym. I człowiek, którego ona lubi.
Szyja Kola była tak blisko, ciepła, pulsująca. Ostrożnie musnęła ją wargami. To było niezwykle podniecające doznanie, dotykać wargami jego skóry. Nie miała wątpliwości, że on doświadcza tego samego. Wstrzymał dech, mięśnie ud się napięły, a z krtani wydobył się stłumiony, cichutki jęk. Trzymał ją teraz bardzo mocno, jakby się bał, że ktoś mu ją odbierze.
Szeptał jej coś do ucha. Niemal bezgłośnie. Nasłuchiwała.
– Dobrze, że Kulawiec jest z nami. To bardzo dobra przyzwoitka.
Anna Maria stłumiła śmiech.
Zaraz jednak przypomniała sobie słowa Klary i spoważniała: „Panienka powinna się wystrzegać takich mężczyzn; takich, którzy nikogo nigdy nie mieli. Taki to robi się szalony, jak się mu pozwoli zbliżyć. Niech mu pani w żadnym razie nie robi nadziei!”
A ona to właśnie robi!
Odsunęła się odrobinę, nie za bardzo, żeby go nie urazić, ale na tyle, by uspokoić swoje wiecznie czuwające sumienie.
– Panie sztygarze, chyba niedługo będziemy na miejscu? – zapytał Kulawiec swoim ufnym głosem.
Usiedli prosto, Anna Maria poprawiła włosy.
– Owszem, dojeżdżamy – potwierdził Kol oszołomiony. – To za tamtymi wzgórzami.
Czar zniknął. Nigdy później Anna Maria nie była w stanie zrozumieć, jak mogła być taka śmiała, by dotknąć wargami jego szyi, wtedy, w powozie. Nigdy, nigdy nie mogła tego pojąć!
Anna Maria Olsdotter nie była bowiem tak wychowana, by chociaż się domyślać, że w jej ciele drzemią siły, które rządzą się swoimi prawami. Po prostu o niczym takim nie wiedziała.
Vinga w dobrym nastroju szła po zboczu wzgórza do domu Brandtów. Była teraz dojrzałą, świadomą swoich zamiarów i pewną siebie damą w najlepszym znaczeniu tych określeń. Pewność siebie może zdziałać wiele. W połączeniu z dozą łagodności może człowiekowi bardzo w życiu pomagać. Akurat teraz przesadna łagodność specjalnie Vindze nie przeszkadzała, ale wiedziała, o co jej chodzi, i obiema nogami stała na ziemi. Nie żywiła zbędnych iluzji. Małżeństwo z Heikem dało jej to poczucie bezpieczeństwa, którego potrzebowała, by wierzyć w siebie. Miała przy tym mnóstwo sympatycznych cech i one znakomicie łagodziły pewną szorstkość, sprawiały, że nie wydawała się ludziom zarozumiała.
Teraz szła walczyć o jedno z Ludzi Lodu, co napełniało ją radością.
Słowo „lęk” było jej obce. Jak długo wspiera ją miłość Heikego, stawi czoło wszystkiemu.
Panie przyjęły ją trochę zaskoczone. Nie, Adriana nie ma w domu, poszedł do kopalni. Ten pozbawiony sumienia sztygar dał wolne górnikom na cały tydzień, czy widział ktoś podobną samowolę? Adrian, rzecz jasna, nakazał im wracać do pracy, przynajmniej tym, którzy byli mu potrzebni do wykonania planu, jaki sobie założył.
Vinga zapytała uprzejmie, cóż to za plan.
– Chodzi o tak zwany północny chodnik – oświadczyła Kerstin z triumfem. – Sztygar nie chce tam pracować, twierdzi, że nic tam już nie ma, a to przecież tam…
Umilkła. Chyba nie trzeba informować tej pani o złocie.
Przez cały czas obok dorosłych stała mała dziewczynka z grymasem na twarzy i z wrogością wpatrywała się w Vingę. Vinga spoglądała na nią chłodno. W pewnej chwili Celestyna zaszła ją od tyłu i mocno uszczypnęła w udo, a jeszcze przekręciła palce, by naprawdę zabolało,
Vinga nie zareagowała i nadal rozmawiała z dorosłymi. Mała nieustannie podejmowała próby zwrócenia na siebie uwagi, a żadna z pań nie przywołała jej do porządku. Czyż więc można się dziwić, że dziewczynka tak się zachowuje?
– Wszyscy jesteśmy zachwyceni pani młodą kuzyneczką, Anną Marią – oświadczyła pani Brandt z promiennym wyrazem twarzy. – Szkoda, że nie przyszła z panią.
– Nie miała czasu. Pojechała do miasta, żeby pomóc jednemu z tutejszych ludzi. Ona i sztygar wylechali parę godzin temu. Anna Maria miała też interes do banku.
– O, to pojechali na próżno – wtrąciła Lisen. – Bank będzie zamknięty do Nowego Roku tysiąc osiemset szesnastego. Ach, to już Nowy Rok! Jak ten czas leci!
Wszystkie panie Brandt popatrzyły na siebie i zmartwione kiwały głowami nad tą banalną uwagą. Ukradkiem przyglądały się swojemu gościowi. Była to najwyraźniej osoba zamożna, wyglądała bardzo elegancko.
Pani Brandt powiedziała:
– Umówiłam się z naszym proboszczem, że w drugi dzień świąt dzieci wystąpią w mieście z jasełkami.
– Wątpię, czy Anna Maria temu podoła – westchnęła Vinga. – Jest dość wyczerpana i potrzebuje wypoczynku.
– Och, taki drobiazg, na pewno będzie w stanie.
– A jak dzieci dostaną się do miasta? To poważna sprawa, jak mi się zdaje.
– Proszę pozostawić to nam! Najważniejsze, że musimy pokazać innym, jaką pracę prowadzimy w Martwych Wrzosach. Pastor nie mógł wyjść z podziwu! Ale gdzie państwo mieszkają, pani i mąż? Muszą państwo zamieszkać u nas na cały czas pobytu. Wkrótce przecież i tak zostaniemy rodziną, więc…
– Dziękuję za uprzejmość, pani Brandt, ale sprawa noclegów została już załatwiona.
– Tak? A w jaki sposób, jeśli wolno zapytać? Chyba nie u Klary?
– Nie, pewna uprzejma gospodyni nazwiskiem Lina Axelsdotter otworzyła przed nami swój dom.
– Na wrzosowiskach? – zapytała pani Brandt wyniośle. – Nie, to przecież nie uchodzi!
Kobiety z Ludzi Lodu zawsze umiały błyskawicznie znaleźć wyjaśnienie dla każdej sprawy, mogły kłamać, jeśli to akurat było konieczne.
– To ja prosiłam, by zamieszkać na wrzosowisku nad morzem. Uwielbiam morze, proszę pani.
W rzeczywistości sprawy miały się dokładnie odwrotnie. Vinga była prawdziwym szczurem lądowym, morze budziło w niej szacunek i lęk.
Celestyna, wściekła, że nikt nie zwraca na nią uwagi, szarpnęła ciężką torebkę Vingi i zrzuciła ją na ziemię. Zawartość szczęknęła złowieszczo.
– O, co to się stało? – zawołała Kerstin. – Musi pani wybaczyć naszej słodkiej Celestynie, biedna mała jest sierotką, bez matki! Mam nadzieję, że nic się pani nie potłukło?
– Jeśli nawet, to nie mnie – odparła Vinga lekko. – Te rzeczy należą do państwa. I to one stanowią powód mojej wizyty. Moja kuzynka, Anna Maria, bardzo ubolewa, ale doszło tu do przykrego nieporozumienia…
Wszystkie trzy panie znieruchomiały.
– Ponieważ Anna Maria musiała dzisiaj wyjechać, ja podjęłam się misji zwrócenia państwu tych rzeczy ze szczerymi przeprosinami. Anna Maria nie domyślała się nawet, że to miały być zaręczynowe prezenty, ona nigdy nie miała zamiaru wychodzić za mąż za pana Adriana. W ogóle chyba nie miała zamiaru wychodzić za mąż. – Uśmiech zniknął z twarzy Vingi. Z całą świadomością mówiła dalej: – Choć nie wiem, czy teraz nie zmieni planów. Zdaje mi się, że ona i sztygar z państwa kopalni bardzo się sobą interesują.
Panie z trudem chwytały oddech. I Lisen, i Kerstin spurpurowiały.
– Tego… nie możemy zrozumieć – syknęła Kerstin. – To… to po prostu nieprzyzwoite! Dziewczyna jest niezdecydowana i nieśmiała, to wszystko. Co zresztą jest całkiem naturalne.
– Co takiego jest nieprzyzwoite? – zapytała Vinga spokojnie.
– Tak nie wolno traktować Adriana! – wtrąciła się pani Brandt ostro. Jej głos zabrzmiał jak wystrzał pistoletu. – Zapowiedzi już idą…
– No, wiecie panie! – zawołała Vinga zirytowana już nie na żarty. – Czyż w sprawie zapowiedzi i małżeństwa nie powinny decydować obie strony?
– Pani tego nie rozumie – oświadczyła Kerstin lodowato. – Anna Maria dawała nam do zrozumienia, że zamierza wyjść za Adriana…
– Myślę, że to nieprawda – odparła Vinga spokojnie. – To do niej niepodobne, a poza tym ona twierdzi coś dokładnie odwrotnego. Anna Maria nie jest osobą, która kłamie.
– Trudno, ale w żadnym razie nie może się wycofać! – ucięła pani Brandt. – To naprawdę nie uchodzi, rani wrażliwego człowieka w ten sposób! Zapowiedzi nie zostaną odwołane!
Na Boga, co się za tym kryje? zastanawiała się Vinga. Czy one powariowały, czy…?
Do rozmowy włączyła się Lisen:
– Mamo, Kerstin, poczekajcie! – zawołała histerycznie. – Nie dajmy się ponieść rozgoryczeniu! Czy ten biedny Adrian już nigdy nie znajdzie szczęścia? Proponuję, pani Lind z Ludzi Lodu, byśmy poczekały na Adriana i Annę Marię. Czy tak nie będzie bardziej sprawiedliwie?
Ten zwrot wzbudził w Vindze więcej podejrzeń niż wszelkie wcześniejsze protesty. Wszystkie trzy kobiety spoglądały na siebie nawzajem i na nią i kiwały głowami jak chińskie lalki.
Vingę ogarnęła przemożna chęć, by szturchnąć Celestynę, tym razem akurat zupełnie niewinną.
Nie było żadnych kłopotów z odszukaniem domu, w którym ukryła się żona Kulawca z córeczką i kochankiem. Przypuszczenia Kola, że należy szukać właśnie w tej osadzie górniczej, okazały się słuszne.
Kochanek był w kopalni, drzwi otworzyła żona Kulawca i przestraszona uskoczyła w tył. Bardzo pospolita kobieta, żadnych cech femme fatale.
– Britta, moja droga, nie bój się mnie – prosił Kulawiec.
– Tata! – zawołał cieniutki głosik. Do sieni wbiegła mała dziewczynka i rzuciła się Kulawcowi na szyję. Nie był w stanie powstrzymać łez, dziecko płakało głośno.
– Ja chcę do domu! – szlochała dziewczynka. – Ja chcę do naszego domu! Nie chcę mieszkać tutaj!
Kulawiec podciągnął rękaw jej swetra. Postąpił, jak się okazało, bardzo roztropnie, bo ręka dziecka pokryta była siniakami i zadrapaniami.
– Więc jednak to prawda? – westchnął ojciec. – To prawda, że on was bije. Ale teraz jedziecie ze mną do domu i zapomnimy o wszystkim, Britta.
Jego wielkoduszna propozycja padła jedynie w połowie na podatny grunt. Anna Maria i Kol czytali w myślach Britty jak w otwartej księdze: „Ten człowiek nie ma mi nic do ofiarowania, skończyłam z tym nudziarzem, wszystko, co do niego czułam, wygasło, jego widok wywołuje we mnie mdłości. Ale, z drugiej strony, mała nie ma tu za dobrze…”
Mniej więcej coś takiego musiała kobieta myśleć.
– Ja tutaj zostanę – powiedziała odwracając wzrok. – Ale czy ty możesz zapewnić dziecku normalne życie?
– Klara obiecała się nią zająć, kiedy ja będę w kopalni – zapewnił Kulawiec z iskierką nadziei. – Ty wiesz, że nie jestem zły dla małej!
– Tak, tak, wiem.
Co zmusza kobietę do życia z brutalnym mężczyzną? zastanawiała się Anna Maria. Co ją w nim fascynuje? Nie, myślę, że długo to już nie potrwa. Prędzej czy później on uśmierci także jej uczucie. Tak jak zabił miłość Klary. Teraz nie zgodziłaby się za nic na świecie, żeby do niej wrócił!
Jakkolwiek będzie, Kulawiec z pewnością już żony nie odzyska. Nic nie jest tak martwe jak umarła miłość, Klara tak powiedziała. A dla tej kobiety Kulawiec był jak bryła ciasta, która upadła na ziemię i do niczego już się nie nadaje.
Komiczne porównanie, skąd jej to przyszło do głowy?
W największym pośpiechu zebrali rzeczy dziewczynki, matka uściskała ją ze łzami w oczach i poprosiła Kulawca:
– Dbaj o nią!
Opuścili dom. Dziewczynka była za mała, by rozumieć, że to pożegnanie z matką. Pojmowała jedynie, że muszą wyjechać jak najszybciej, żeby ten zły człowiek ich nie złapał.
W drodze powrotnej Kulawiec z córeczką na kolanach zajął tylne miejsce. Był niewymownie szczęśliwy, powtarzał dziecku nieustannie, jak dobrze będzie im razem, zbyt prostoduszny, by przewidzieć czekające ich problemy. Na przykład, gdzie będą w przyszłości mieszkać? Kto będzie się opiekował dzieckiem? Czy ma to spaść na barki i tak przeciążonej Klary? A później? Kulawiec nie miał czasu się nad tym zastanawiać.
Wiedzieli jednak, że postąpili właściwie. Kłopoty dnia codziennego to problem. Ale zupełnie inną sprawą jest krzywdzenie małego dziecka. Nie mieli wyboru.
Tym razem Kol powoził i Anna Maria usiadła obok niego na koźle.
– Powinnaś się przespać – powiedział surowo.
– Spać będziemy w domu – odparła z uporem. W żadnym razie nie roztrwoniłaby tej cennej okazji bycia z nim!
Nie rozmawiali jednak ze sobą, umysły były na to zbyt zmęczone, myśli krążyły bezładnie. Siedzieli po prostu i rozkoszowali się wzajemną bliskością, spoglądali na siebie od czasu do czasu i uśmiechali tajemniczo. Ten uśmiech trwał na twarzach jeszcze długo, kiedy już znowu patrzyli prosto przed siebie. Wszystko to było niezwykle przyjemne i uspokajające. Akurat teraz Anna Maria nie pragnęła niczego innego.
Było już ciemno, kiedy wrócili do Martwych Wrzosów. Mała dziewczynka zasnęła i Kulawiec wniósł ją na rękach do domu Klary.
Kol odprowadził Annę Marię do drzwi, żeby mieć pewność, że już nikt na nią nie napadnie, jak powiedział.
Trudno było wypowiadać słowa: „Dobranoc i dziękuję za dzisiejszy dzień!” Wielokrotnie to jedno, to drugie zaczynało się żegnać, ale żadne nie potrafiło wykrztusić zdania do końca. Stali więc milczący, jakby ich grom poraził, i z pewnością powietrze między nimi było naładowane jak przed burzą. W każdym razie Anna Maria tak to odczuwała, a domyślała się, że z Kolem jest podobnie. Ani on, ani ona nie nawykli do spotkań z płcią przeciwną; wznosił się między nimi mur wątpliwości, czuli się kompletnie bezradni. Surowe przestrogi Klary dzwoniły Annie Marii w uszach, na próżno próbowała się od nich uwolnić.
– Cii! – szepnął Kol. – Ktoś tu idzie!
Mogli sobie teraz powiedzieć dobranoc, ale żadne tego nie chciało. Kol pociągnął ją ku sobie, na ganek Klary. Anna Maria widziała z bliska jego płonące oczy, Kol obejmował jej ramiona.
Z mroku wyłoniła się jakaś para, która ostrożnie schroniła się pod osłoną szopy po drugiej stronie drogi. Słychać było ciche szepty, stłumione, gardłowe śmiechy. Anna Maria widziała oboje jak cienie na tle ściany.
Półgłośny kobiecy chichot.
– Lisen – szepnął Kol Annie Marii do ucha.
Ze zdumienia wytrzeszczyła oczy. Co Lisen robi o tej porze w osadzie?
Pod szopą zamajaczyło coś jaśniejszego. Halki?
Znowu ten niski, gardłowy śmiech kobiecy. Brzmiało w nim zadowolenie. Jak dziwnie oni stoją!
Cisza.
– Nie chcę na to patrzeć – szepnęła Anna Maria i ukryła twarz na piersi Kola. – Chodźmy stąd!
– Teraz nie możemy! – odpowiedział jej prosto do ucha i przytulił mocniej do siebie, żeby niczego nie widziała.
Ale Anna Maria słyszała! Przepełniało ją obrzydzenie, że musi słuchać takich intymnych dźwięków. A do tego ta panna z dobrej rodziny, która za dnia uważała, że jest zbyt wykwintna, żeby rozmawiać z robotnikami, włóczy się z nimi po wiejskich drogach pod osłoną nocy. Próbowała nie słuchać, ale na nic się to zdało.
Cisza przerywana błogimi westchnieniami kobiety… Przyspieszony oddech mężczyzny, sapanie, szelest materiału, stukot o ścianę szopy… Anna Maria wbiła palce w ramiona Kola, przytuliła czoło do jego piersi, zacisnęła zęby i czekała.
Oddech Lisen był coraz głośniejszy, przechodził w piskliwe zawodzenie i nagle pod szopą, zaledwie parę łokci od Kola i Anny Marii, wszystko stało się chaosem. Głuche bębnienie w ścianę, długi, przeciągły jęk rozkoszy z kobiecych ust i gwałtowne, świszczące dyszenie mężczyzny, jakby mu brakowało powietrza.
I zaraz potem tamci odskoczyli od siebie. On poszedł sobie bez słowa. Ona, także się nie oglądając, pobiegła w stronę pańskiej siedziby na wzgórzu.
Mężczyzna stanął pośrodku drogi i porządkował ubranie. „Cholerna wywłoka”, warknął i wtedy Anna Maria rozpoznała, że to Sixten. Wolno ruszył do baraków.
Anna Maria nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Uwolniła się z objęć Kola i zdawało jej się, że się zapadnie pod ziemię ze wstydu. Może nawet nie tyle z powodu tej przyłapanej na gorącym uczynku pary, lecz przede wszystkim dlatego, że sama czuła rozkoszne mrowienie tam, gdzie nie powinna była teraz odczuwać niczego. Choć przecież nie sprawiło tego nieprzyzwoite zachowanie tamtych dwojga, lecz myśl o Kolu. O Kolu i o niej… A tamto… Tamto było obrzydliwe. Nie miało nic wspólnego z Kolem i z nią. A mimo to była taka podniecona, nie mogła tego zrozumieć.
Wstydziła się!
Kol próbował bagatelizować to, co się stało.
– Górnicy z baraków mówią o niej „materac” – szepnął. – Nie przejmuj się tym. To naprawdę nie ma nic wspólnego z miłością.
– Wiem – odparła i próbowała się uśmiechnąć. – Wiem, że nie ma.
Nastrój, jaki panował pomiędzy nimi, został jednak zburzony i to było przykre. Wszystko wydawało się sponiewierane i zabrudzone.
Żadne nie było już w stanie rozmawiać, jakby zdolność mówienia ich opuściła, oboje mieli uczucie, że coś im skradziono.
Na koniec Anna Maria zdołała jakoś bezdźwięcznie wykrztusić „dobranoc”, ale głos wiązł jej w gardle, rozległ się tylko świszczący szept. Kol skinął głową i odwrócił się na pięcie.
Ale nie zdążyła jeszcze ująć klamki, gdy usłyszała krótkie: „Anno Mario!”
Odwróciła się natychmiast. Kol znowu podszedł do niej. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym chwycił jej dłonie i podniósł delikatnie do ust. Ucałował je czule.
– Tylko tyle – szepnął. – Na więcej się nie odważę, bo nie chciałbym zachować się jak Sixten. Idź teraz i połóż się! Nie stój tutaj, to niebezpieczne!
Puścił jej ręce i zniknął w ciemnościach.
Anna Maria oddychała głęboko, przeciągle. Znowu przepełniało ją to błogie uniesienie. Jaki on cudowny! I jaki… niebezpieczny!
Tak, Klara z pewnością miała rację. Kol to nie Sixten. On ma w sobie znacznie gorętszy, a zarazem jakiś mroczny, niebezpieczny żar!
Zadrżała. Tyleż z lęku, co z pełnego napięcia oczekiwania.
Goście przeprowadzili się do Liny i łóżko Anny Marii było wolne. Układała się do snu w nastroju niemal uroczystym.
Nie od razu jednak zasnęła. Leżała i wsłuchiwała się w głosy dochodzące z kuchni Klary. Córeczka Kulawca sprawiała, niestety, kłopoty. Anna Maria domyślała się, że teraz byłoby najlepiej, gdyby Klara miała cały dom dla siebie. To nie do pojęcia, że tyle osób musi się tłoczyć w ciasnej kuchni, gdy Anna Maria zajmuje sama połowę domu. Kulawiec mieszkał w barakach, a mała dzieliła łóżko z dziećmi Klary. Zaczęła teraz wołać, że chce do mamy, co sytuacji nie ułatwiało.
Nie wszystkie baśnie kończą się szczęśliwie…
W końcu zmęczenie sprawiło, że Anna Maria przestała słyszeć cokolwiek, zasnęła i spała głęboko jak kamień, bez snów, aż do następnego ranka.
Po śniadaniu miała zamiar pójść do Liny i odwiedzić swoich krewnych. Nie doszła jednak dalej niż do skał, gdy usłyszała ich oboje, schodzących do wsi w towarzystwie Kola.
Wyjaśnili, że idą do kowala. A Kol, który też wyglądał na wypoczętego, nie wybierał się w żadnym określonym kierunku, w każdym razie jego wyjaśnienia były takie pospieszne i niezborne, że nikt niczego nie rozumiał. Cokolwiek jednak zamierzał, to teraz najwyraźniej zmienił zdanie i chciał im towarzyszyć do kowala.
Anna Maria przyjęła to z gwałtowną radością. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że miał nadzieję spotkać właśnie ją. Zawróciła, naturalnie, i poszła razem ze wszystkimi. Vinga opowiedziała o swojej niezbyt przyjemnej wizycie w domu Brandtów – w każdym razie udało jej się oddać owe fatalne zaręczynowe prezenty – Heike zaś złożył raport w sprawie dzieci. Dwoje najmłodszych dostało gorączki, ale z tym się liczył. Gorączka jest nieodłączną towarzyszką suchot, a dwie ostatnie doby były dla biednych maleństw bardzo trudne.
Znajdowali się już na placu pośrodku Martwych Wrzosów, gdy Heike nagle przystanął.
Wszyscy zatrzymali się także.
– Co się stało, Heike? – zapytała Anna Maria.
– Czy pamiętasz, co powiedziałem przedwczoraj? Że macie tutaj śmierć?
– Och, nie chcesz chyba powiedzieć, że któreś z dzieci umarło?
– Nie. To nie o dzieci tutaj chodzi, teraz czuję to wyraźnie. Bo wibracje nadal pochodzą jakby ze szkolnej sali.
– To niemożliwe, nie mówisz poważnie – jęknęła Anna Maria.
– Musimy tam pójść – oświadczył Heike ochrypłym głosem.
Kol patrzył na Annę Marię pytająco.
– Mówiłam ci, że on ma specjalne zdolności – szepnęła w odpowiedzi. – On jest przyzwyczajony do kontaktów z umarłymi.
Odpowiedź niewiele Kolowi wyjaśniła. Zbity z tropu wszedł za nią do lodowatej, wciąż nie posprzątanej sali.
– Tak – potwierdził swoje przypuszczenia Heike. Jego barczysta postać zastygła pośrodku izby. – To tutaj. Kiedy byliśmy tu po raz ostatni, w szkole kręciło się zbyt wiele ludzi. I zmyliła mnie obecność śmiertelnie chorych dzieci.
– Ale klasa jest przecież pusta! – zaprotestowała Anna Maria, a jej głos odbił się głucho od ścian.
– Tak. Bądźcie przez chwilę całkiem cicho…
Wytrzeszczając ze zdumienia oczy Kol i Anna Maria patrzyli, jak Heike wolniutko obchodzi szkolną izbę dookoła i nasłuchuje. Vinga niczemu się nie dziwiła, znała swego męża.
Widać było, że Heike coraz wyraźniej krąży przy ścianie. W końcu stanął i wyprostował się.
– Tutaj – oświadczył.
– Mam nadzieję, że to nie jakiś zdechły szczur – powiedziała Vinga. – Jest ich tu z pewnością sporo.
– Szczury nie sygnalizują złej, nagłej śmierci – Heike uśmiechnął się także, ale był bardzo napięty, i psychicznie, i fizycznie.
– Co znajduje się w głębi budynku? – zapytał Kola.
– Biuro kopalni. Wejście jest z tamtej strony.
W milczeniu wyszli na dwór i udali się do imponującego biura Adriana.
– Ta ściana łączy biuro z klasą – powiedział Kol, stukając w deskę.
Rozejrzeli się uważnie. Żadnych podejrzanych śladów nie było. Znajdowała się tu tylko jedna mała szafa z dwoma szufladami pełnymi papierów.
Heike stał chwilę, marszcząc czoło.
– Tu sygnały są słabsze – powiedział. – Istnieje tylko jedno możliwe rozwiązanie. Chodźmy!
Znowu znaleźli się na dworze.
– Gdyby naprawdę ukryto tu jakieś zwłoki – powiedziała Vinga niepewnie – to musiałyby leżeć od dawna.
– Nie tak bardzo – odparł Heike.
Obejrzał budynek z zewnątrz. W szczycie znajdowało się wejście do czegoś w rodzaju piwnicy.
– Co tam przechowujecie?
Kol wzruszył ramionami.
– Nic specjalnego. Składa się tam niepotrzebne graty. Żeby nie przeszkadzały.
Bez zbędnych rozważań obaj mężczyźni zaczęli schodzić do pomieszczenia pod tym wyjątkowo ponurym domem. Vinga i Anna Maria czekały na zewnątrz.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała Anna Maria bezradnie.
– Wierz mi, Heike w takich sprawach się nie myli!
Nie było ich niepokojąco długo. W końcu wyszli z uwalanymi ziemią kolanami, z mnóstwem wiórków i słomy we włosach i na plecach.
– Nilsson – powiedział Kol bezbarwnie. – Leżał tu kilka dni. Zadźgany nożem.