ROZDZIAŁ XIII

Vinga ofiarowała się niezwłocznie, że sprowadzi lensmana. Lina z pewnością pokaże jej drogę, oświadczyła i zniknęła.

Kol był wstrząśnięty.

– Mógłby tu leżeć na wieki – mruczał. – Gdybyśmy nie mieli…

Zamierzał powiedzieć: czarownika, ale w porę się powstrzymał.

– Nie roztrząsajmy tego teraz – powiedział Heike. – Zaczekajmy na lensmana! Ale ja muszę iść do dzieci. Pójdziecie ze mną?

Tajemnicy nie udało się zbyt długo zachować. Hulda widziała ich przez okno.

– Co państwo robili w tej piwnicy?

Spojrzeli po sobie. Kol skinął głową Heikemu, a ten powiedział, co odkryli, i prosił, żeby nikomu o tym nie mówiła.

Hulda sprzątała dom, jak jej nakazał Heike, co jednak przerwało przygotowania do świąt. Przerażona zamknęła drzwi do izby, w której leżały najmłodsze dzieci.

– Na Boga żywego! – szeptała pobladła. – Ale to mnie w najmniejszym stopniu nie dziwi. On sam się o to prosił.

– Tak – potwierdził Kol. – Nilsson miał w Martwych Wrzosach wielu wrogów.

Anna Maria nie mogła się uwolnić od natrętnej myśli: Zadźgany nożem? Któż to ma zwyczaj miotać takie pogróżki: „Bo jak nie, to wbiję ci nóż w brzuch”?

– Nie! – zawołała i zakryła uszy ręką. – Nie! Tego już za wiele! Tragedia Egona i Kulawca. Chore dzieci. Podłe plotki o Sevedzie i jego żonie Lillemor. Zapowiedzi, na które nie wyraziłam zgody. Napad na mnie. I w końcu to!

Ale dzień dopiero się zaczął. Nim słońce zajdzie, w Martwych Wrzosach miały się rozegrać jeszcze straszniejsze wydarzenia.

– Heike wziął jedno dziecko „na zabieg”. Kładł na nim swoje ciepłe ręce, jakby chciał odbudować to, co choroba zniszczyła w malutkim ciałku. Nie ulegało wątpliwości, że dziecko bardzo dobrze się czuje przy tym zabiegu, uśmiechało się do Heikego bladziutko i wcale się nie bało tego ogromnego pana o strasznym wyglądzie.

– Czy wielu jest takich, którzy chcieliby się pozbyć Nilssona? – zapytał Heike.

– Bardzo wielu! – odparł Kol. – On prześladował wszystkich. Nawet Annę Marię. Twierdził, że ona i ja… mieliśmy potajemną schadzkę u mnie w domu. Żądał pieniędzy za milczenie. Ale ona nie dała się zastraszyć.

Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, a w jego oczach pojawiły się ciepłe błyski.

Heike gładził dziecko po piersiach.

– Ale niektórzy płacili, jak mówiłeś?

– Owszem. Musiał dostawać od wielu, bo stać go było na wszystko. Kupował sobie łakocie, ładne ubrania…

– W porządku, niech się tym zajmuje lensman – mruknął Heike, bo większe dzieci niepostrzeżenie weszły do pokoju. – Jak się dzisiaj czujesz? – zapytał najstarszą dziewczynkę.

– Dziękuję, dobrze – dygnęła, nie spuszczając z niego pełnych oddania oczu. – To lekarstwo na kaszel jest okropne. Ale tak dobrze mi po nim w piersiach.

– I nosicie kompresy, jak kazałem?

– Nosimy! To pachnie tak ładnie jak w lesie.

– Tak. Zmieszałem tam wiele pachnących olejków – uśmiechnął się Heike.

– Najstarszy chłopiec wcale nie kaszlał dzisiejszej nocy – powiedziała Hulda. – I mnie też jakoś ulżyło w piersiach.

– Znakomicie! Ale na wyzdrowienie potrzeba jeszcze czasu, o tym musicie pamiętać! A jak młodsze?

– Najmniejsze mają gorączkę. Z nimi nie jest najlepiej. Średnie bez zmian. I pomyśleć, że Nilsson… – Spojrzała na dzieci i umilkła. Ale nie mogła się powstrzymać na długo: – Nie schodzi mi to z myśli! Oj, wielu się chyba ucieszy!

Przyjęli jej słowa tak, jak zostały powiedziane. Żadnej złośliwej radości, po prostu stwierdzenie, że wielu dozna ulgi.

– Co się stało, mamo? Co z Nilssonem?

– E, nic, tak tylko mówię.

Patrzyła na ręce Heikego, obejmujące wychudzone dziecięce ciałko. Ciałko jej ukochanego dziecka, przedostatniego, dwuletniego zaledwie. Nigdy nie miała nadziei, że to dziecko się uchowa, ale starała się jak mogła odsuwać myśl o śmierci. Żyła chwilą bieżącą. Myślała tylko o tym, że przecież jeszcze je ma, nie wybiegała w przyszłość. Nie zniosłaby tego.

Ale teraz? Czy mogła mieć nadzieję? Nie, nie wolno uwierzyć za wcześnie. Nie myśleć o niczym, odsuwać to od siebie jak najdłużej!

– Gdzie Gustaw? – zapytał Kol.

Hulda spojrzała na niego zdumiona.

– W kopalni, oczywiście!

– W kopalni? A cóż on tam robi? Mają przecież wolne!

– Nie! To sztygar nie wie? Właściciel przyszedł wczoraj bardzo zły, że nikt nie pracuje, i zmusił Gustawa i kilku innych, żeby poszli do roboty.

– Co takiego?!

– To prawda! Gustaw przyszedł na chwilę do domu w nocy i mówił, że właściciel zachowuje się jak oszalały, postanowił, że teraz zabierze się za północny chodnik, skoro ten podły sztygar nie przyszedł. O, przepraszam, ale to słowa właściciela, nie Gustawa.

Kol kiwał głową, ale myślami był gdzie indziej. Jego złocistobrunatna twarz wyraźnie pobladła.

– Właściciel zabrał wszystkich górników?

– Nie, on chyba tak wielu nie potrzebował. Zresztą i tak by nie mógł. Do tych, którzy mogli się rozzłościć, w ogóle nie chodził.

– Obiecał dodatkową zapłatę?

– O, tak! Powiedział, że dostaną dużo pieniędzy, bo ma ich teraz pod dostatkiem. Poszło pięciu albo sześciu.

– Kto?

– Gustaw, bo on jest przecież kowalem, więc jest tam potrzebny, musiał iść, chociaż bardzo się opierał. Chciał zostać przy dzieciach. No, i o ile wiem, to Sune i Sixten. Oprócz tego Seved. Tak, i nie wiem, czy ktoś jeszcze.

– Anno Mario – Kol sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego. – Ja muszę iść. Przyjmiesz lensmana?

– Nie, chciałabym pójść z tobą.

Heike przestał na chwilę masować piersi dziecka.

– Umówiłem się z Vingą, że gdy tylko wróci, pojedziemy do miasta, żeby kupić prezenty świąteczne i załatwić parę innych spraw. Ale może lepiej, żeby…

– Nie, nie, jedźcie – powiedział Kol. – Jesteście państwo tutaj obcy i nie ma powodu wciągać was w nasze nieporozumienia.

I pobiegł do kopalni, a Anna Maria pomyślała sobie, że teraz nie zazdrości Adrianowi Brandtowi!

Kol ponury niczym chmura gradowa dopadł kopalnianej bramy. Cisza panowała i na placu, i w tym małym pomieszczeniu, w którym on na ogół przebywał i do którego górnicy mogli przyjść się ogrzać.

Słyszał jednak dochodzące spod ziemi głosy i stukot kilofów.

Kopalnia, w swojej obecnej postaci, była jego dumą. Wiedział, że nic nie jest warta, a mimo to uważał za punkt honoru utrzymywać ją w możliwie najlepszym stanie. Uważał, że jest to winien wykorzystywanym ponad miarę górnikom. Adrian Brandt złościł się nieustannie na niepotrzebne koszty, ale Kol trwał przy swoim. Ponieważ zaś Brandt znał kopalnię przeważnie zza biurka, a Kol był naprawdę fachowcem, trwała między nimi nieprzerwana, milcząca wojna. Co najmniej ze sto razy Adrian był gotów odprawić Kola, wiedział jednak, że w takim razie sztygar odszedłby natychmiast i zabrał ze sobą większość ludzi. A na to Adrian nie mógł sobie pozwolić. Bez Kola nie będzie pracy w kopalni – tę smutną prawdę znał.

Kol zapalił swoją latarkę i ruszył ciemnym korytarzem. Nie później niż przedwczoraj zamknął definitywnie północny chodnik i oświadczył, że wchodzenie tam jest śmiertelnie niebezpieczne, a szlachetnych minerałów nigdy tam nie było. Nic nie pomoże podpieranie chodnika stemplami, strop ledwie się trzyma i w każdej chwili grozi zawaleniem. Kamienie są obluzowane, wystarczy dotknąć, a wszystko runie.

I tam właśnie Adrian Brandt posłał górników!

Wyszedł mu naprzeciw sam właściciel. Na jego widok stanął jak wryty. Nie lubił spotykać sztygara sam na sam pod ziemią.

Zanim Kol zdążył wybuchnąć wściekłością, Adrian powiedział szybko:

– Twoje obawy okazały się całkowicie bezpodstawne! W północnym chodniku można pracować.

– Ach, tak? I sam pan tam chodził?

– To zbędne. Moi ludzie składają raporty. Już zaczęli kopać, wygląda to obiecująco. Sam zobacz!

Z triumfującą miną podniósł odrąbany od ściany kanciasty kawałek kamienia.

Kol ledwie rzucił okiem.

– Fałszywe złoto! – powiedział krótko. – Myślałem, że więcej się pan już nauczył. Proszę odwołać stamtąd górników! Natychmiast!

Adrian zastąpił mu drogę. W blasku latarki oczy mu pałały:

– Nie możesz niczego oceniać, skoro nawet tego nie obejrzałeś. A ci ludzie pracują dla mnie! Nie masz prawa mi rozkazywać! Kol, posłuchaj mnie, jeśli zabierzesz się do pracy, to dostaniesz ekstra wynagrodzenie. Powiedzmy…

Adrian zastanowił się i wymienił podejrzanie wysoką sumę.

– Właściciel chciał powiedzieć: jeśli znajdziemy tam złoto? – zapytał Kol z niechęcią.

– Nie, nie! Zapłacę ci teraz. Mam dość pieniędzy. Dostałem z banku. Tamci w kopalni też dostaną nieprzyzwoicie dobrą zapłatę, ale stać mnie na to. A ciebie wynagrodzę jeszcze sowiciej. Co ty na to?

– Proszę wyprowadzić ludzi na powierzchnię – powtórzył Kol zmęczony i próbował wyminąć właściciela. Adrian ponownie zastąpił mu drogę w ciasnym chodniku.

Kol wiedział, że mógłby powalić go na ziemię jednym jedynym ciosem. Ale dość już przemocy. Anna Maria nie lubi jego gwałtowności. A jej słowa były dla niego najważniejsze.

– Kto tam jest? – zapytał.

– Sixten i Sune. Seved i Lars. I kowal, oczywiście, też, a nawet ojciec Sunego.

– Ojciec Sunego i Egona? – zawołał Kol przestraszony. – Przecież on od wielu miesięcy nie wchodził do kopalni! Zwabił go pan pieniędzmi?

– No to co? – roześmiał się Adrian, ale zaraz znowu w jego głosie pojawiła się nuta pretensji. – A co miałem zrobić? Ty dałeś wszystkim wolne, większość pojechała do miasta. Postąpiłeś bardzo samowolnie, Kol, nie będę tego tolerował!

Adrian stwierdziwszy, że Kol nie zamierza uciekać się do rękoczynów, znowu nabrał odwagi. Wyprostował dumnie kark.

– Zwalniam cię! Natychmiast! I wynoś się z kopalni!

– Wie pan dobrze, że gwiżdżę na tę całą kopalnię, więc proszę skończyć z tymi komediami i zachowywać się jak dorosły mężczyzna – odpowiedział Kol. – I proszę zmienić ton! Nie ma czasu na przedstawienia. Przed chwilą znaleźliśmy martwego Nilssona. Został zamordowany. Lensman już tu jedzie.

– Co? Co ty mówisz? Nilsson? Lensman tutaj jedzie? Kto się…?

W jednym z chodników rozległ się łoskot spadających kamieni.

– Idziemy! – zawołał Kol i odepchnął Adriana pod ścianę.

– Nic się nie stało! – krzyknął za nim Adrian Brandt. – Parę kamieni odpadło od stropu. Przez cały czas tak jest.

– Czy pan zwariował? – wrzasnął Kol. – I nic pan z tym nie robi?

Niechętnie i z wahaniem Adrian zdecydował się pójść za biegnącym sztygarem.

– Nilsson… i lensman – mamrotał pod nosem. – Czy wszystkie nieszczęścia muszą się na mnie walić? A już tak mi było dobrze!

Vinga przyjechała z lensmanem i dwoma jego ludźmi i oddała wszystkich pod opiekę Anny Marii, która poprowadziła przybyłych do fatalnej piwnicy.

– Będziesz potrzebować naszego moralnego wsparcia? – zapytała Vinga.

– Nie. Ja też wiele zrobić nie mogę – odpowiedziała Anna Maria. – Resztą musi się zająć Adrian Brandt i Kol. Jedźcie, sklepy otwarte są już tylko dzisiaj.

– Och, mamy tam inną ważną sprawę do załatwienia – odparła Vinga. – Ale wrócimy jak najszybciej, to naprawdę nie potrwa długo.

Pojechali, a Anna Maria poszła do siebie. Nie chciała patrzeć, jak wynoszą Nilssona.

– Dlaczego Kol nie wraca?

Klara była zdenerwowana, Anna Maria zajęła się dziećmi. Starała się je zabawiać opowiadaniem bajek. Kulawiec poszedł do kupca po świąteczne podarunki. Jego mała córeczka już się trochę uspokoiła, ale wciąż pytała o matkę i dlaczego nie mogą mieszkać w swoim prawdziwym domu.

Po chwili przyszedł lensman, chciał porozmawiać z Anną Marią i Klarą. Kiedy po raz ostatni widziały Nilssona?

Wyjaśniły, że w dniu poprzedzającym uroczystości.

To znaczy tego samego dnia, w którym napadnięto na Annę Marię?

Tak, zgadza się. Tego popołudnia ktoś chyba z Nilssonem rozmawiał. Powiedział wtedy, że wyjeżdża. Nie chciał wziąć udziału w przedstawieniu.

I nikt go nie widział w dniu uroczystości? Ani później?

O ile wiedziały, to nikt.

Potem Anna Maria musiała szczegółowo opowiedzieć o napadzie. Musiała też pokazać zranioną rękę i dłoń.

– Tak, tak – powiedział lensman. – To rana od noża. Czy mógłbym obejrzeć także pani pocięty płaszcz?

Anna Maria przyniosła okrycie.

– Czy lensman uważa, że to zrobił ten sam człowiek? – zapytała Klara.

Posterunkowy przytaknął.

– Możliwe, że mało brakowało, a panienka by zobaczyła mordercę Nilssona. Przestępca myślał pewnie, że już go panienka widziała.

Anna Maria zastanawiała się przez chwilę, ale nie mogła sobie przypomnieć, by zauważyła coś podejrzanego. Powiedziała o tym lensmanowi.

Klara spytała:

– To on z panienką miał zamiar na poważnie…?

– Na to wygląda.

Annę Marię przeniknął dreszcz. Naprawdę miała szczęście!

Aż podskoczyła, bo rozległ się jakiś nieznany, straszny dźwięk. Dzwon bijący nieprzerwanie na trwogę.

Wszyscy obecni zamarli z przerażenia.

– Kopalnia! – szepnęła Klara. – Stało się nieszczęście!

– Och, Kol! – jęknęła Anna Maria.

Narzucili na siebie okrycia i wybiegli, a tymczasem pojawił się zdyszany Gustaw.

– Panienko! Panienko! – wołał. – Sztygar prosi, żeby pani przyszła ze środkami opatrunkowymi. Pani jest bardzo zręczna. I proszę zabrać ze sobą czarownika!

Schorowane płuca Gustawa były krańcowo wyczerpane. Usiadł na schodach i ciężko dyszał. Kaszlał co chwila przejmująco.

Ale Kol przynajmniej żyje, pomyślała Anna Maria. Nie mogli pytać Gustawa o nic więcej, nie był w stanie odpowiadać. Zewsząd biegli do kopalni ludzie, przeważnie kobiety i dzieci, górników akurat nie było wielu w osadzie. Anna Maria zabrała własne lekarstwa, a także wszystko, co było w biurze, i przybiegła do kopalni jako ostatnia. Fakt, że nie ma „czarownika”, wszystkich zmartwił.

Adrian wyszedł im naprzeciw.

– Tylko spokojnie, spokojnie – mówił i machał ręką, jakby chciał ich zatrzymać. – Nic się nie stało. Paru robotników miało pecha, ale to nic groźnego.

– Komu przydarzyło się nieszczęście? – dopytywali się.

– Nie wiem, ale to niewielki zawał. Sztygar wie, co robić. Jest teraz pod ziemią. Nie, Anno Mario, ty nie powinnaś tam wchodzić, to po prostu nie wypada…

– Kol prosił mnie, żebym przyszła. – Zwróciła się do górników: – Pokażcie mi drogę!

Adrian krzyczał za nią:

– Nie wolno ci tam iść! To niebezpieczne, zabraniam ci…

Zamilkł i już się nie odzywał, patrzył tylko bezradnie w ślad za znikającymi w mroku ludźmi. Wśród zebranych przed kopalnią wrzało. Chcieli wiedzieć, dlaczego właściciel nagle zmienił zdanie. Dopiero co nie było podobno niebezpieczeństwa, a teraz jest?

W popłochu zamykał bramę. Ludzie mieli wrażenie, że raczej chodziło mu o własną skórę, niż o to, by nie dopuszczać nikogo do kopalni i nie narażać ich życia.

Anna Maria nigdy przedtem nie była w pobliżu kopalni, a co dopiero w jej wnętrzu. Na szczęście nie widziała teraz ani czarnych ścian, ani ciężkiego stropu, pod którym się przemykali, ona i dwaj nie znani jej górnicy. Myślała tylko o tym, by jak najprędzej dojść do celu.

Ale droga była długa. Niekiedy brodzili po wodzie, niekiedy korytarz, czy może to się nazywa chodnik, nie wiedziała, stawał się tak wąski i niski, że musieli się czołgać. Górnicy nie odzywali się, wskazywali jej tylko drogę, czasem wspierali.

To było miejsce pracy Kola! Kola i Kulawca, a także Sunego i tych wszystkich, których już zdążyła poznać! Latarka świeciła skąpym światełkiem, nigdy nie było wiadomo, co człowiek ma przed sobą.

Weszli do korytarza, którego ściany podparto z obu stron grubymi drewnianymi pniami. To Pewnie te stemple, o których Kol tyle mówił.

I nagie stanęli przed osypiskiem. Chodnik był częściowo odcięty; musieli wdrapać się na kamienie, które spadły na ziemię.

– O, cholera! – zaklął jeden z górników. – Przepraszam, panienko, ale złość człowieka zalewa! To właśnie tego sztygar tak się bał. Hop! Hop!

Krzyczał w głąb ciemnego korytarza. W oddali odezwały się głosy. Anna Maria i jej towarzysze poszli dalej coraz bardziej po omacku. Ziemia i kamienie wciąż sypały się z góry, raz mniej, raz więcej. Na tym odcinku chodnik nie był już tak dobrze ostemplowany, tylko miejscami. Wyglądało na to, że w większej części został zasypany, mimo to przy osypisku utworzyło się nowe przejście. Nieprzyjemnie wąskie, ale jednak. Gdy podnieśli latarkę, zobaczyli Kola, który klęczał przed czymś, czego nie odróżniali.

– A gdzie reszta? – zapytał jeden z przewodników Anny Marii.

– Odcięci po tamtej stronie – odparł Kol. – A ja nie mogę kopać… ze względu na tego tutaj.

Teraz zobaczyli wystającą spod kamieni rękę człowieka. Palce poruszały się nieznacznie.

– Anna Maria! – zawołał Kol przestraszany. – Nie chciałem, żebyś przychodziła aż tutaj! Prosiłem tylko, żebyś dała lekarstwa któremuś górnikowi i przyjmowała rannych, jeśli uda nam się wynieść kogoś na górę. A najlepiej żeby się nimi zajął twój krewny, Heike.

– Ale jestem tutaj – powiedziała wstrząśnięta tym, co widziała. Ta ciasna i brudna jama, jej Kol trzymający za rękę człowieka, a po tamtej stronie odcięci górnicy, może już martwi lub umierający… Zmusiła się, by mówić spokojnie. – Heike wyjechał, ale mam nadzieję, że niedługo wróci. Tylko że on tutaj nie wejdzie, on by tu dostał histerii, wiesz, kiedy był dzieckiem, zamykali go w klatce i teraz nie znosi zamknięcia. – Przerwała potok słów. – Co mam robić?

– Wyjdź na górę – powiedział stanowczo. – Proszę cię!

Anna Maria popatrzyła na niego w mdłym świetle latarni. Kol zdążył jednak w jej oczach wyczytać odpowiedź: Ty jesteś tutaj, to i ja tu zostanę.

Westchnął.

– Ktoś musi podtrzymywać głowę temu człowiekowi i ochraniać go, kiedy my będziemy kopać. Podejmiesz się tego?

Natychmiast uklękła przy leżącym i zastąpiła Kola. Ręce ich dotknęły się na moment, wtedy Kol chwycił jej dłoń i uścisnął mocno, z desperacją.

– Czy to bardzo poważne? Chodzi mi o zawał.

– Ziemia i kamienie wciąż się sypią. To wszystko ledwo się trzyma.

Teraz z kolei Anna Maria uścisnęła jego rękę.

– Ten przeklęty idiota – powiedział jeden z górników przez zęby, gdy nieskończenie powoli i ostrożnie zaczęli zbierać kamienie.

Wszyscy wiedzieli, kogo ma na myśli.

– I pozwolił Annie Marii zejść na dół?

– A jak? Protestował dosyć słabo. Ale możemy się pocieszyć, że za bramę kopalni nie wyjdzie. Zebrała się tam cała wieś. Wszyscy są wściekli!

– Mam nadzieję, że więcej nikogo tu nie wpuści – powiedział Kol. – Tu już dla nikogo miejsca nie ma. A zwłaszcza żeby nam Kulawca nie przysłał. On jest taki niezdarny, że wszystko by zawalił. No i jak, Anno Mario?

Potok drobnych kamieni opadł za nią na ziemię.

– Dobrze – odpowiedziała, zgarniając okruchy i pył z twarzy i ręki rannego. Teraz zobaczyła, że to ojciec Egona, ten stary, przepity drań.

Przez cały czas dochodził do nich skądś żałosny, rozpaczliwy jęk.

Kol krzyknął w stronę kupy gruzu, gliny i kamieni:

– Jest tam kto?

Odpowiedział mu słaby głos, jakby z odległości wielu mil.

– Jesteśmy.

Ktoś mówił dalej, a brzmiało to jakby „… ranny i Lars przysypany i… powietrze…”

– Brak im powietrza – mruknął Kol.

– Żywcem pogrzebani- dodał jeden z kopiących.

– Zamknij pysk! – warknął Kol.

Drgnęli i skulili się. W chodniku, za nimi, z łoskotem opadła cała lawina kamieni i wyjście zostało zasypane.

Kiedy się trochę uspokoiło, Anna Maria powiedziała cicho do Kola:

– Teraz zaczynam rozumieć lęk Heikego przed zamknięciem.

– Tak. Tylko nie poddawaj się panice! To by mogło mieć fatalne następstwa.

– Opanuję się – obiecała lakonicznie. Ale nie czuła się wcale taka dzielna.

Pracowali w milczeniu. W pewnej chwili dosłyszeli żałosne jęki od strony, gdzie leżał ojciec Egona.

– Jeśli to przeżyję – zawodził ranny – Jeśli przeżyję, to już nigdy nie będę pił!

– Nie obiecuj więcej, niż potrafisz dotrzymać – rzekł Kol cierpko.

– Sune! Gdzie jest Sune?

– Odcięty. Próbujemy się do nich dostać. Zachowuj się spokojnie, bo możesz spowodować, że spadnie jeszcze więcej kamieni!

Stary płakał.

– Mój chłopiec! Nie byłem ja dobry dla moich chłopców. Ale teraz będę pracował! Przestanę pić! Jezu, słyszysz mnie? Pomóż mi, Jezu. Bądź miłościw! I uratuj chłopca, Panie! On nie zrobił ci nic złego…

– Oszczędzaj siły – ostrzegł Kol, który nie przestawał zbierać i odkładać do tyłu kamieni. – Gdzie cię boli?

– Nic nie czuję. Tylko że ramiona mam przywalone ziemią. I nie tylko ramiona… Trudno mi oddychać.

Nowy deszcz kamieni posypał się z góry, stary zaczął prychać i pluć. Anna Maria oczyściła twarz, którą już ledwo było widać.

Szukała wzroku Kola, potrzebowała pociechy i wsparcia.

Adrian znalazł się w dosyć kłopotliwej sytuacji. Nie miał odwagi zejść do kopalni, a stać na otwartym placu przed kopalnią nie mógł. Rozwścieczony tłum napierał na bramę, w każdej chwili mógł ją sforsować.

Niespokojny właściciel wszedł do kopalni, zastanawiał się, czy nie najlepiej byłoby się schronić w jednym z bezpiecznych chodników. Chociaż i one całkiem bezpieczne nie były. Miejscami zbierała się woda, która sięgała człowiekowi niemal do pasa, przemoczyłby się na wylot. Mógłby zresztą zabłądzić i nigdy nie wydostać się na powierzchnię…

Adrian słyszał, że kamienie zasypały chodnik koło pracującej grupy, to było porządne tąpnięcie, które długo odbijało się głuchym echem w podziemnych chodnikach.

– To oni – szepnął sam do siebie. – Teraz są straceni. Kol, mój nieposłuszny sztygar. I Anna Maria, która miała szansę, ale wybrała jego zamiast mnie! Która mnie zdradziła, kiedy jej najbardziej potrzebowałem.

Jego mózg pracował gorączkowo:

– Nilsson… Morderstwo! Kol…?

Adrian odetchnął głęboko, a potem energicznie ruszył do wyjścia i dalej, pod bramę.

– Słyszeliście, co się stało, prawda? Nowy zawał! Bardzo mi przykro, ale nic więcej nie możemy zrobić. Pomódlmy się za nich…

– Co jest, u diabła…? – wrzasnął któryś z górników. – Wpuść nas, do cholery! Nie stój tak jak głupi i nie jęcz!

I wtedy nadbiegły panie Brandt w pełnym składzie, to znaczy niemal pełnym, bo, oczywiście, bez Celestyny.

– Cóż to za język? – zapytała pani Brandt lodowatym tonem i naprawdę udało jej się zmrozić wszelki opór. Jej męskie córki robiły, co mogły, by przywrócić respekt, jaki od wieków umacniał się w niższych warstwach społecznych wobec wyżej postawionych. Tłum cofnął się przed szlachetnymi paniami.

– Matko – jęczał Adrian żałośnie. – Pomóż mi stąd wyjść!

Pospiesznie opowiedział, co się stało.

Jakaś kobieta z tyłu krzyknęła:

– Pozwólcie nam wejść na teren kopalni i na własne oczy zobaczyć, czy oni nie żyją!

– No właśnie! Dajcie nam możliwość ratowania przysypanych – poparł ją ktoś inny.

Pani Brandt podniosła rękę.

– Wy zostaniecie tutaj! Ja osobiście sprawdzę, jaka jest sytuacja w kopalni.

Można mówić, co się chce, ale to piekielna baba, myśleli zebrani i wahali się akurat tak długo, by Adrian zdążył wpuścić swoje panie do środka. Po czym znowu zatrzasnął bramę.

Odprowadził matkę i siostry na bok.

– Nie możemy tam wejść – szeptał, choć nie było to konieczne. – Ale posłuchajcie, co teraz powiem…

Dyskutowali z ożywieniem. Twarze Kerstin i Lisen rozjaśniły się. Wszystkie trzy kiwały głowami na znak, że się zgadzają, po czym wyszły ponownie przed bramę.

– Naprawdę bardzo mi przykro – powiedziała pani Brandt. – Żałuję, ale jest już za późno. Niestety! Jak mówi mój syn, możemy się jedynie pomodlić i odśpiewać psalm. Z tego co wiem, wśród zasypanych nie ma krewnych nikogo z was…

– A mały Egon? – zawołała jakaś kobieta. – Czyż nie ma tam jego ojca i brata?

Pani Brandt machając rękami, uspokajała wzburzony tłum. Po czym zaczęła się modlić…

Anna Maria nie mogłaby zaprzeczyć, że boi się śmiertelnie. Nie miała odwagi nawet spojrzeć w górę. Gdy raz to zrobiła, widok przeraził ją tak, że straciła dech. Ale miała przy sobie Kola, byli razem, i to łagodziło lęk.

W następnej sekundzie krzyknęła. Ziemię nad nimi przeniknął wstrząs, jakby głębokie westchnienie, i w dół, na nią, posypał się grad kamieni, przemieszanych z ziemią. Zasypało ją to, zdławiło, gniotło niczym żelazna obręcz. Ale powietrza jej nie brakowało. Po chwili uświadomiła sobie, dlaczego. Dwa z nielicznych stempli skrzyżowały się nad jej głową i utworzyły niszę, w której mogła oddychać. Słyszała wołanie Kola:

– Anno Mario!

– Jestem tutaj! – zawołała.

Jakiś inny, nieznany głos odezwał się tuż obok:

– O, mój Boże! Nie wierzyłem już, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę ludzi.

Znaleźli się przy wcześniej zasypanych, ale odbyło się to kosztem Anny Marii i ojca Egona.

– Wyciągnijcie tamtych! – polecił Kol swoim ludziom. – Ja zajmę się tymi dwojgiem.

Anna Maria widziała, jak Kol ją odkopuje, ostrożnie, ale nerwowo. Nie miała trudności z oddychaniem, tylko nogami nie mogła poruszać. Kol ostrożnie odsuwał ziemię i gruz z jej głowy i twarzy, ale nie mogła nawet drgnąć, bo zaraz wszystko wokół niej zaczynało się osypywać. Potem oczyścił jej oczy i usta. W jego wzroku widziała strach.

– Ojciec Egona – szepnęła. – Muszę…

Kogoś wyciągano przez wąski otwór ponad nią. Usłyszała głos Sune:

– Dzięki ci, Panie Boże! Jak się czujesz, ojcze?

Anna Maria poruszyła ręką, jakby chciała zrobić miejsce dla starego, ale natychmiast osunęła się tam ziemia.

– Masz maże jakiś kij albo coś takiego, Kol?

Szukali gorączkowo i w końcu znaleźli kawałek drewna. Wspólnymi siłami ułożyli go wzdłuż jej ręki i rzeczywiście powstało tam coś w rodzaju wąskiego kanału. Dalsze kopanie było niemożliwe, wtedy wszystko by się zawaliło i zamknęło dojście do zasypanych, być może na zawsze.

Anna Maria najbardziej się bała o ojca Egona. Nagle poczuła słaby ruch w pobliżu swojej ręki.

– On żyje – powiedziała.

Sune natychmiast chciał zacząć kopać, ale Kol go powstrzymał.

– Najpierw musimy wydostać tamtych. Oni mają tylko tę jedną szansę. A twój ojciec podobnie jak Anna Maria miał tyle szczęścia, że stemple skrzyżowały się nad nim. To go uratowało.

– Ale nadal jest w niebezpieczeństwie.

– Wiem – powiedział Kol poważnie. – Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.

Jeszcze jeden górnik został wydobyty spod kamieni. Znalazł się troszeczkę bliżej wolności. Prawdopodobnie był ciężko ranny. Anna Maria nie widziała, kto to.

Kol jej nie opuszczał. Gładził ją delikatnie, chciał dać jej jak najwięcej ciepła i… tak, Anna Maria nie wahała się nazwać miłością tego, co płonęło w jego rozdzierająco nieszczęśliwych oczach, tego, co dawało o sobie znać w czułości pieszczących ją palców.

– Kol – szepnęła. I w tym jednym słowie zawarła wszystkie swoje uczucia do niego. Cały lęk i wszystkie swoje pragnienia.

U wejścia do kopalni ukazał się Seved, wiszący pomiędzy Sixtenem i Sune.

Psalm zamarł.

– Ale co, u… – zaczął ktoś w tłumie przed bramą. – Oni przecież wychodzą!

– Nie zginęli! – krzyczał ktoś inny, w końcu cały tłum zaczął wrzeszczeć i wyć. Czuli ulgę i jednocześnie wściekłość na Adriana Brandta, który ich okłamał. Rzucili się na bramę i jeden przez drugiego krzyczeli, żeby się dowiedzieć, co się stało z pozostałymi.

Członkowie rodziny Brandt pytali o to samo, trochę pobladli, ale opanowani.

– Próbują dostać się do Larsa – wyjaśnił Sixten, bo nie miał przecież pojęcia, co twierdzili Adrian i jego matka. Mówił z trudem, był potwornie zmęczony. – Lars został zasypany najdalej. Trudno się do niego dostać, bo każdy ruch powoduje nowe osypywanie się ziemi nad panienką i ojcem Sunego. Tam się wciąż sypie. Sztygar prosi o dwóch ludzi, ale nie więcej, bo w chodniku jest ciasno jak cholera.

– Nie przeklina się w obecności dam! – rzekła pani Brandt ostro.

– Ale ja nie mogę otworzyć bramy – powiedział Adrian nerwowo. – Oni są szaleni. Gotowi rzucić się wszyscy do kopalni.

– Wygląda raczej na to, że rzucą się na ciebie, ty przeklęty draniu! – szlochał Sune. Łzy płynęły mu z oczu i żłobiły dwie jaśniejsze smugi na czarnej twarzy. – Mój ojciec tam leży i kona, czy ty tego nie rozumiesz? A wszystkiemu winne twoje cholerne skąpstwo! Ale dostaniesz za to, niech no ja się lepiej poczuję. Zapłacisz za wszystko!

Obaj chłopcy byli zakrwawieni, umazani czarnym pyłem, podrapani i najwyraźniej dość poważnie ranni. Ale w najgorszym stanie był Seved. Jego młoda, ładna żona stała przy ogrodzeniu i szlochała.

Kerstin powiedziała ostro do Sunego:

– Jak ty się zwracasz do swojego chlebodawcy? Nie ujdzie ci to na sucho…

Sune odwrócił ku niej udręczoną twarz i powiedział:

– Zamknij pysk, cholerna czarownico, bo ci w niego napluję! Ty przeklęta kobyło!

– Sune! – ryknął Adrian.

Wtedy odezwał się Seved:

– Ty też trzymaj ten swój przeklęty pysk, słyszysz? Myślisz, że nie wiem, jak się włóczyłeś za moją żoną niczym kot w marcu, co? A ona, biedaczka, nie mogła dać odprawy właścicielowi, bo byśmy stracili pracę i dom, i wszystko. Ale patrz, nie masz nic, dziecko jest moje, możesz o to zapytać, kogo tylko chcesz. A ty nawet syna nie możesz mieć, tylko taką cholerną, zarozumiałą dziewuchę, ty wykastrowana świnio!

Panie za bramą krzyczały i uciekały w popłochu przed wyzwiskami.

Ale z tej strony bramy rozległ się dużo spokojniejszy głos:

– Aha! To bardzo ciekawe! Ponieważ urzędnik pana Brandta, Nilsson, który był znany jako roznosiciel plotek i szantażysta, został zamordowany. Może poznamy tu motywy?

To lensman nadszedł właśnie w towarzystwie Vingi, Heikego i dwóch swoich ludzi. Na razie zakończyli dochodzenie na miejscu przestępstwa.

Po obu stronach bramy zaległa grobowa cisza. Wszyscy spoglądali na Adriana, który nie wiedział, gdzie podziać oczy.

Загрузка...