Rozdział IX

Cóż jednak działo się przez ten czas na zamku, który o narastającym zmroku trwał pośród rozlewisk, potężny, tysiącletni masyw, groźne i dumne spiętrzenie murów, zastygłych w wiecznej zadumie – ruina przebrzmiałej świetności, wspomnienie dawnej glorii, dziś – smutne, tragiczne miejsce, gdzie żądze, strachy i szaleństwa wiodły fatalny taniec?

Grzegorz, wykorzystując nieobecność sekretarza, wtajemniczał Skolińskiego w przeszłość. Profesor ze skupioną uwagą wsłuchiwał się w opowiadanie starego sługi, który nieustannie oglądał się za siebie i wyrzucał skąpe wyrazy z najwyższą niechęcią. Skoliński musiał go bez przerwy poganiać i naciskać pytaniami.

– Dużo to ja ta nie wiem – mówił ostrożnie kamerdyner – ale co wiem, to powiem, jak na świętej spowiedzi.

Wychowałem się na zamku od małego dziecka. Jeszcze za nieboszczyka księcia byłem chłopcem kredensowym, a teraźniejszy książę Aleksander razem ze mną wzrastał, bo myśmy prawie równego wieku byli. Wtenczas nijakich strachów jeszcze nie było.

Strachy powstały dopiero później – dużo później… Chce pan wiedzieć? Na mój rozum to te strachy są w związku z osobą lokajczyka Franka, to jest syna książęcego. Ale nijakiej pewności nie mam.

– To książę był żonaty? – zapytał Skoliński.

– Żonaty był, ale żona zmarła bezpotomnie, a syna miał z inną. Tak przynajmniej ludzie mówili. Ale opowiem po porządku.

Lat temu ze czterdzieści przyleciał na zamek chłopak z listem do księcia. Nie chciał powiedzieć od kogo. Książę zaraz wyjechał w nocy i nie wrócił aż w dwa dni potem. W jakie dwa tygodnie książę zawołał mnie do gabinetu, a właśnie był tam ten sam chłopak, co z tym listem chodził. Książę powiada do mnie:

– Grzegorzu, ten chłopak mi się spodobał. Weźcie go do kredensu. To sierota bez ojca i matki – powiada – ja się nim zaopiekuję.

No i został na zamku. Miał wtedy ze dwanaście lat. Głupie to było. Jak go pytałem o rodziców to mówił, że ojciec był zdun, a matka niedawno umarła. Nazywał się Sikorski. Ale ludzie mówili, że to musi być syn księcia – choć tam książę ani się nim zajmował, ani co…

Kiedy podrósł, książę mu wyznaczył pensję i dał go mnie do pomocy. Ale tak mi się widzi, że już wtenczas ten Sikorski zmiarkował, że książę jakieś powody swoje ma, dla których na zamku go trzyma. A najpewniej ludzie mu powiedzieli, że jego synem jest. Zresztą było między nimi podobieństwo.

Z wiekiem coraz podobniejszy się robił. Ten sam nos. Oczy akuratnie takie same. A jak mówił, to i głos miał podobny. Zresztą niczego był chłopak.

Książę widział to podobieństwo, ale się wstydził. Jak to książę – nijako mu było, że służący tak kubek w kubek do niego podobny. Książę był skrupulat, wstydliwy, bardzo zawsze uważający, z ludźmi nie lubił się zadawać… więc ta nijako mu było, że jego grzechy tak się tym podobieństwem okazują.

A do tego jeszcze, jak Sikorski zobaczył, że on akuratnie taki sam wygląd ma, jak książę, bardzo się rozzuchwalił. Do księcia z pretensjami nie śmiał wystąpić, ale tak sobie wykombinował, że książę musi za syna go uznać.

Nieraz przychodził do mnie do kuchni i mówił, że niedługo już jego poniżenia. Książę musi go uznać!

I jednego razu poszedł do księcia, ale książę tak go sklął od ostatnich, że aż na dole było słychać.

W taki gniew wpadł, że nie daj Boże!

– W głowie się przewróciło! – krzyczał, ale to krzyczał na wszystkie pokoje. – Won! Wynosić się! Precz z moich oczu! Ani minuty dłużej! To wszystko bezczelne kłamstwo.

Ale Franek o przebaczenie prosił i przysięgał się, że on już nigdy a nigdy nie będzie, więc książę pozwolił mu zostać na zamku. I jakoś mu te zamysły z głowy wywietrzały, księcia się bał, skrył w sobie to wszystko. Minęło tak ze trzy miesiące.

Aż tu, jak dziś pamiętam, przychodzi Franuś do kuchni nie ten sam. Uśmiecha się tak jakoś słodkawo, a złośliwie, zadowolony taki, a zły, że aż mnie tknęło.

Grzegorz zniżył głos i przeżegnał się nieznacznie.

– Od tej to chwili się zaczęło! – rzekł uroczyście. – Odtąd ten diabeł na stał!

Więc powiadam, że przyszedł do kuchni i mówi:

– No, teraz ja się z nim porachuję!

– Z kim to się porachujesz? – mówię, a on na to:

– Z księciem, moim ojcem.

– Uważaj, żeby cię na zbity pysk nie wygonił – mówię mu, bo mnie nerwy psuł tym gadaniem. Ale on uśmiecha się tylko i mówi:

– On mnie nie wygoni, choćby chciał.

– A dlaczego ma cię nie wygonić?

– Bo mnie kocha.

– Żeby ci tylko z tej miłości w zęby nie dał! – powiadam, a on wtedy: – Możecie, Grzegorzu, przyjść w nocy do mnie i zobaczycie na własne oczy, jak mnie kocha.

Zainteresowałem się i w nocy stanąłem se za drzwiami, jak mi kazał. Patrzę, a tu książę nadchodzi boso, po cichutku. Przybliżył się do łóżka, na którym Franek spał, zbliża się, mówię, do łóżka ze świecą, długo się patrzy na niego, wzdycha, coś do siebie szepce i tak ciut, ciut palcami po włosach go gładzi… a łzy mu ciekną po twarzy, gładzi i ślocha – ślocha i gładzi…

Potem odszedł i znowu się przybliżył jeszcze go gładził z takim ojcowskim gorącym uczuciem… tak go kochał, tak go kochał, że nigdy a nigdy takiej miłości nie oglądałem.

A ten drań leży i udaje, że śpi, czasem pochrapuje – a kiedy mu się już znudziło, to się poruszył niby przez sen i książę zara uciekł.

Wtenczas Franek na łóżku usiadł i w te słowa się odezwał:

– A co? Widzieliście chyba? Kocha mnie! No, to terają się z nim porachują za wszystkie czasy! Za moją poniewierkę! Po nocy, jak nikt nie widzi, to mnie kocha, a w dzień to się wstydzi! No, dobrze! Już ja ojczulkowi pokażę!

Odtąd się zaczęło! Bo Franuś – tu Grzegorz przeżegnał się – zaczął siebie psuć na złość księciu. Sam siebie psuł! Stąd się diabeł na zamku wziął – nie z czego innego.

– Jak to: sam siebie psuł? – zapytał profesor, głęboko wstrząśnięty opowieścią starego kamerdynera, który wyblakłymi oczyma zdawał się znowu oglądać dawno minione czasy.

– Zły się zrobił – odparł krótko Grzegorz – umyślnie zły się zrobił! Z tej zawziętości! Żeby to księciu pokazać, na jaki los książę go skazał. Takiej złości w nikim nie widziałem, jak żyję. Wódkę zaczął pić. Z dziewkami się zadawał, awantury wyprawiał, na zdrowie sobie szkodził i co tylko można najgorszego obmyślić, to on sobie obmyślał i wypełniał. Wszystko mu było za mało! Bo to niejeden szczeniak dużo krzywdy narobi ludziom z głupoty, albo i dla zabawy, ale on to robił dla złego – żeby książę wiedział Jaki on zły. Nie było takiej sromoty, żeby jej nie wypełnił i jeszcze się nie przechwalał przed ludźmi.

– Ot – mówił – ojciec mnie wychowania nie dał, wstydzi się mnie, więc taki jestem!

A do tego – Grzegorz obejrzał się z trwogą – zaczął się truć. Nie wiem jaką truciznę sobie wynalazł, ale z każdym miesiącem go ubywało, skóra mu żółkła, mało co jadł, w gorączce żył.

A wszystko dla tej rozkoszy, żeby słyszeć jak w nocy książę do niego przychodzi i gorzkimi łzami płacze nad nim!

Głupi byłem, bo nie śmiałem księciu powiedzieć z jakiej to przyczyny się dzieje. Myślałem, że się ustatkuje, bo przecie to niesłychana rzecz, żeby człowiek sam się gubił. Ot, fanaberie – myślałem – przyszły to i przejdą, a księciu lepiej nie mówić.

Aż jednego dnia przy kolacji książę mnie zagadnął delikatnie – czy ja nie wiem, co się z Frankiem dzieje, że źle wygląda? Nie chciałem już na swoje sumienie tego brać i powiedziałem wszystko, jak jest.

Że ma żal do księcia, bo książę ojcostwo swoje ukrywa – że na złość księciu zmarnieć chce i nawet lekarstwo jakieś przyjmuje. Jezus Maria! Książę się zaczerwienił naprzód, a potem zbladł, jak ta chusta.

Więc ja do niego, że niby nie ma co się przejmować, bo fanaberie jak przyszły, tak przejdą – szczeniak i tyle! Nic nie odpowiedział, tylko kazał go zaraz wezwać na rozmowę.

– I – mówi – Grzegorzu, nikomu ani pary z gęby!

Grzegorz zająknął się.

– No i co zaszło podczas tej rozmowy? – zapytał Skoliński.

– Ja ta nie wiem.

– No, no, wiadoma rzecz, że Grzegorz podsłuchał. Lepiej szczerze powiedzieć.

– Podczas tej rozmowy – rzekł Grzegorz – książę za syna go uznał, ściskał, całował, na kolana przed nim upadł i prosił o przebaczenie.

– Będziesz moim synem – mówił – wszystkim ogłoszę, do nazwiska i majątku cię dopuszczę, wybacz mi! Wykształcenie ci dam, serce ci otworzę, tylko mi przebacz!

Aż mnie dziwno było, że książę urodzony przed lokajczykiem własnym w prochu się tarza! A on – nie i nie! Ręce w kieszenie wsadził, stoi nieruchomo i patrzy.

– Nie chcę! – mówi. – Trzeba było od razu mnie uznać! A tera, to ja nie chce.! Mnie ta miłość spóźniona niepotrzebna.

– Ja – krzyczy – nie kocham, a nienawidzę! Ja się zniszczę! Ja siebie za bije! Na złość! Na złość! Na złość! I niech diabli mnie wezmą za to, że się rodzony ojciec mnie wstydził!

Wypadł z gabinetu (bo wtedy jeszcze na zamku był gabinet, tera go już nie ma) i leci przez zamek. Więc książę zaraz mnie zawezwał i nakazał, żebym go pilnował.

– Niech Grzegorz leci za nim i oka z niego nie spuszcza, bo gotów się zabić!

Ja lecę za nim i na ostatnią chwilę zdążyłem. Wpadam do drwalki, a on sznur na belkę zakłada. Kiedy mnie zobaczył, cofnął się i żarcikami mnie zbył.

– Nie dziś, to jutro – mówi i śmieje się, ale takim śmiechem, jakby kto lód rąbał.

Doniosłem o tym księciu. – Jezus! – tylko to słowo naprzód powiedział. A potem, że trzeba go pilnować. – Grzegorzu, tylko do was mam zaufanie! Musimy go pilnować dzień i noc, póki mu to nie przejdzie!

Co za dnie i co za noce wtenczas na zamku nastały, to niech ręka Boska broni! Tylko pogoń wieczysta za tym szalonym! Wieczne pilnowanie! Wieczny strach, że jak się go z oczu spuści, żywot sobie odbierze!

Grzegorz przymknął oczy i dłuższy czas milczał.

– Dalej nie będę mówił – rzekł stanowczo. – Na co odgrzewać, co było. Było i przeszło, niech ta sobie śpi spokojnie, snem wiecznym.

Grzegorz wie o tym, że wcale nie śpi… Złe nie śpi… – ostrzegł go profesor wskazując nieznacznie w stronę starej kuchni. – Ja bym radził, niech Grzegorz mówi.

– Wielmożny panie! Lepiej nie wywoływać wilka z lasu!

– A ja radzę, niech Grzegorz mówi!

Kamerdyner uległ, ale ściszył głos, że ledwie było słychać.

– Na przemian z księciem czuwaliśmy bez przestanku. Jak książę spał, to ja nie spałem i na odwrót. Bez przerwy jeden z nas przebywał w pobliżu Franka i pilnował, czy jemu znowuż co do głowy nie strzeli. A on się przyciszył i taki grzeczny się zrobił – ale widoczne było, że myśli tylko o tym jednym, jak się zabić, zniszczyć się ze szczętem! Tak się przyczaił kilka dni.

A potem jak się zacznie! Matko Boska! Raz za razem! Nożem chciał się przebić w kuchni! Przez okno z wieży chciał skakać! O ten mur, tam przy bramie głowę chciał sobie rozwalić! Szalony zupełnie! To myśmy z księciem tylko wypatrywali, co on robi, co mu się tam roi w jego mózgownicy szalonej.

Więc książę kazał go zamknąć i myśmy uradzili z księciem, że go zamkniemy w starej kuchni, bo tam drzwi ciężkie, okute, a przez okno nie można wyskoczyć, bo za ciasno.

Tu Grzegorz znowu się zatrzymał i naraz zapytał szczególnym tonem profesora.

– Przepraszam wielmożnego pana, co panu tak usta latają?

– Usta? – zapytał zdumiony profesor. Podniósł rękę do ust. Zdawało mu się, że ma spierzchnięte wargi. Ale poza tym wargi – pulsowały.

Nie można było tego nazwać ruchem. A jednak dotykając wyczuwało się wyraźnie że stały się większe i jakby falujące.

Było to okropne. Profesorowi natychmiast przyszedł na myśl ręcznik w kuchni. Ten robaczkowy ruch warg był pokrewny ruchowi ręcznika. Potworność. Mieć ten ohydny ruch na ustach? Miał takie uczucie, jak gdyby stracił panowanie nad wargami, jakby usta przeistoczyły mu się w jakieś obrzydliwe zwierzę ruszające się samoistnie – na nim.

Grzegorz również obserwował zjawisko – bez słowa. Zamienili spojrzenia. Wreszcie profesor, nie chcąc wywoływać popłochu, wyjaśnił.

– To nic. To mi się czasem zdarza. To jest, widzi Grzegorz, taki nerwowy skurcz muskułów. Nic ważnego. Niech Grzegorz mówi dalej.

Pulsowanie ustawało powoli. – No tak – mruknął Grzegorz bez przekonania. – Jak mówię – ciągnął dalej – książę kazał go zamknąć w starej kuchni.

Kazałem mu tam pójść, porządki robić, a kiedy wszedł, tośmy go uwiadomili, że tak, a tak – musi tu pozostać, dopóki go szał nie minie, a wszystkie przedmioty, którymi by mógł krzywdę sobie wyrządzić, ma oddać.

Wtedy to szaleństwo go poniosło, rzucił się na nas, bił, gryzł, wył jak pies, kopał, piana mu wystąpiła – i musiała w tym być nieczysta siła, bo taki smarkacz, osiemnaście lat liczący o mało nas nie pokonał, nas, mężczyzn przecie w sile wieku.

Żeby kto tak gryzł, tak wył – ani człowiek ani zwierzę tak nie potrafi.

Aleśmy go ogłuszyli. Wzięliśmy mu pasek od spodni, nawet buty zabraliśmy. Zamknęliśmy drzwi i straż ustanowiliśmy. Przez dzień ja, w nocy książę.

Chciałem księdza albo i doktora sprowadzić ale książę mówi: – Nie, nie potrzeba. Ja sam mu wyperswaduję, sam mu wytłumaczę. Jeśli on mnie nie posłucha, nikt mu nie da rady. Ja sam! Ja sam!

I odtąd nowa zgroza się zaczęła.

On się tam tłukł po tej kuchni, a książę pod drzwiami sterczał i perswadował.

Chyba już wtenczas księciu na mózg uderzyło. Przez te drzwi, mówię wielmożnemu panu, obaj godzinami rozmawiali. Książę błagał, płakał, a potem krzyczał, wściekał się, a on za drzwiami jeszcze go rozjątrzał i podniecał, śmiał się, krzyczał, bluźnił w zapamiętaniu. A nikt o tym oprócz mnie nie wiedział.

Już wtedy służby prawie na zamku nie było, jedna tylko gospodyni, czyli kucharka, pani Ziółkowska, ale jej powiedziałem, że Franek ciężko chory i że książę zakazał do niego chodzić.

Aż kiedyś książę do mnie występuje, żebym już więcej nie pilnował. On sam będzie dzień i noc pod drzwiami czuwał, posłanie sobie przygotuje, a ja żebym tylko jedzenie mu do pokoju obok przynosił i zostawiał.

Pod żadnym pozorem, żebym się nie ważył przychodzić do niego. On sam z synem zostanie – sam synowi wyperswaduje – syna przemoże.

Co miałem robić? Teraz to wiem, że głupstwo zrobiłem, bo trzeba było kogo powiadomić, o pomoc się zwrócić – ale wtedy nikt nie mógł wiedzieć, jak się skończy. Myślałem przecież, że książę lepszy ode mnie ma rozum. Wyglądał strasznie, nie golił się chyba z tydzień, nie mył się, w ubraniu spał, oczy mu latały Jak błędne, zacinał się w mowie, ale mnie do głowy nie przychodziło, że mu się klepki pomieszały. A przecież ojciec z synem zawsze lepiej dojdzie do porozumienia, niż kto inny.

Więc tak ich zostawiłem we dwu na piętrze i księcia tylko co kilka dni widywałem przy obiedzie. Był nawet spokojniejszy, uśmiechał się… Jak się pytałem o Franka, odpowiedział, że „wszystko na najlepszej drodze”.

– Wszystko na najlepszej drodze – mówił – mój Grzegorzu. Coraz jest spokojniejszy. Już niedługo pogodzimy się. To lekkomyślny chłopiec, ale dobre ma serce. A ja ciężko zawiniłem względem niego, oj, ciężko. Ale wszystko na najlepszej drodze, tylko cicho, sza – nikomu nie mówić.

No to i dobrze. Tylko, że po pewnym czasie mnie się to wydało podejrzane. Minęło kilka tygodni, a książę wciąż to samo – że na najlepszej drodze. Coś mnie tknęło i raz dorobiłem sobie klucz (bo książę na klucz drzwi zamykał, żebym do tamtych sal nie zaglądał) i zajrzałem w nocy do Franka. Książę spał wtedy.

Patrzę, a do starej kuchni drzwi uchylone, Franka nikaj nie ma – ani śladu, ani popiołu.

Lecę do księcia, budzę go. Gdzie Franek?! Co się z nim stało?! Książę uśmiecha się i powiada:

– Wyjechał, wyjechał, mój Grzegorzu. Wysłałem go w podróż, żeby się trochę uspokoił. To mu dobrze zrobi. Niech Grzegorz się tym nie przejmuje – i cicho sza – nikomu nic, ani słowa!

Wtedy zmiarkowałem, że oszalał na umyśle. Nie mogłem się dowiedzieć co między nimi było. Ciała Frankowego nie odnalazłem, chodem przeszukał zamek od góry do dołu.

Od tej pory książę jest taki, jak teraz. Nie chce mówić o tym, a jak go zapytać, udaje, że zapomniał – ale nie można się pytać, bo mu się zaraz robi gorzej. To panu opowiedziałem całą prawdę, jak było.

– Nikomu więcej Grzegorz tego nie opowiadał?

– Żywa dusza nie wie! Ja ta nie chcę się wtrącać! Jak ludzie na języki wezmą, to najgorzej!

Profesor z trudem trzymał na wodzy rozigraną wyobraźnię. Jakież okropności musiały się dziać między tymi dwoma – obłąkanym i opętanym – w ciągu tych dni i nocy straszliwych, spędzanych sam na sam?

Czyż można się dziwić, że takie przeżycia nie minęły bez śladu – że pozostawiły swój demoniczny osad w starej kuchni?

W jakimż związku z tą ponurą historią pozostawał tajemniczy skurcz ręcznika? Na to pytanie Grzegorz nie umiał udzielić odpowiedzi. To była już zagadka, której dziś nikt prócz księcia nie umiałby rozwikłać. Może i książę jej nie znał.

– A kiedy Grzegorz zauważył, że tam straszy?

Kamerdyner rozłożył ręce.

– Długi czas nic nie wiedziałem. Książę drzwi zamknął i zakazał wchodzić do tego pokoju – że to niby Franek niedługo wróci. A mnie, żeby prawdę powiedzieć, cościś od tej starej kuchni odpychało i nie zaglądałem do niej chyba rok. Dopiero po dłuższym czasie zmiarkowałem, że książę z czymś się ukrywa. Bał się czegoś! W nocy spać nie mógł i chodził pod kuchnię, ale wejść, nigdy nie wszedł. Z dala ją obchodził, ale ciągle koło niej się kręcił. Czasem coś takiego mówił – że „coś się dzieje”, ale myślałem, że mu się majaczy. Dopiero kiedyś do mnie się odezwał:

– Grzegorzu, coś wam pokażę, tylko nie mówcie nikomu. Zaprowadził mnie do kuchni, ale nie wszedł, tylko na progu stanął i pokazał mi ręcznik.

– Patrzcie, jaki tu przeciąg. Widzicie, jak ten ręcznik faluje. Faluje, co? Musi nie był pewny, czy go zmysły nie mylą i chciał żebym przytwierdził. Z początku wcale się nie poznałem na tym ręczniku i chciałem go zdjąć z kołka, a książę, jak nie krzyknie:

– Nie ruszać! Nie ruszać!

A wtenczas mnie się coś zrobiło. Zemdliło mnie. Jakoś mi się tak zrobiło strasznie – mdło – obrzydliwie… Tfy!

Książe z krzykiem uciekł. Zatrzasnąłem drzwi i tyż zwiałem! Długie lata nie zaglądałem więcej do tego miejsca.

Ale ludzie zaczęli mówić, że na zamku straszy. Skąd się zwiedzieli, to Bóg raczy wiedzieć, boja nic nikomu nie mówiłem.

Był tu taki praktykant, pan Rudziański. Kiedyś przyszedł do mnie. – Podobnież – mówi – tam u was straszy. Niech Grzegorz mnie pozwoli przenocować, zobaczę Ja się znam na duchach, nie boję się. To było już z pięć lat po tamtym. Zobojętniałem, trochę zapomniałem, jak to człowiek w pracy o wszystkim z czasem zapomina. Pozwoliłem mu się przespać. Rano zaglądam – nie ma go nigdzie. Szukam – nie ma. Już myślałem, że go porwało, jak nieboszczyka Franka. Gdzie tam! Odnalazłem go w kącie pod schodami. Nie poznał mnie, rękami twarz zasłaniał, od rzeczy mówił. Rodzina go zabrała, a doktorzy podobnież powiedzieli, że to mu się na mózg rzuciła jedna choroba, co ją miał. Głupi! Nie żadna choroba była, a musiał coś zobaczyć takiego, że nie wytrzymał.

Także samo jeszcze w parę lat potem jeden… syn kucharza. Znaleźli go w lesie, głupiego. Zgłupiał ze szczętem, a jeszcze poprzedniego dnia był zdrów i wesół, aż miło. Nikt nie wiedział, co mu się stało takiego. Dopiero kiedy zobaczyłem, że na łóżku w starej kuchni pościel jest zmięta, tom się spostrzegł, że on musiał się tam zakraść z ciekawości i rozumem przypłacił. Także nic nikomu nie mówiłem. Co mają ludzie gadać.

A że wielmożny pan nocował bez szkody dla zdrowia, to cud jakiś! Wielmożny panie! Mam taką prośbę. Ja wszystko powiem. Ale jakbym nie wytrzymał i pytał się wielmożnego pana, co wielmożny pan tam widział, to proszę nie mówić! Choćbym się pytał! Ja ta nie chcę się wtrącać! Mnie nie do tego!

– A pan sekretarz, w jaki sposób zdobył zaufanie księcia?

Grzegorz skrzywił się.

– Ph! Książę więcej się jego boi, niż go lubi.

– A dlaczego się boi?

– Pan sekretarz jest sprytny. Przed paru laty księciu trochę na zdrowiu się polepszyło. Chciał interesy uporządkować i zgodził wtedy pana Cholawickiego, z którym już dawniej się znał. Bo to jest jakiś jego kuzyn daleki, czy jak… Niedługo trwało to polepszenie na zdrowiu, ale pan sekretarz już został na zawsze i potrafił z księciem dojść do porozumienia. Cała rzecz w tym, że książę zamku za żadne skarby nie opuści, a samotności też się boi. Sekretarz to zauważył i odtąd wszystko robi z księciem, co chce.

– No przecież Grzegorz w lepszej z księciem powinien być przyjaźni.

Mnie to on do siebie nie dopuszcza – burknął stary – bo się wstydzi. Nie lubi mnie, bo tamte czasy pamiętam. Dobrze, że mnie jeszcze w ogóle trzyma. Ja tylko patrzę, kiedy na stare lata wyrzucą i tyle!

A może książę wtajemniczył pana Cholawickiego w tamtą historię?

– Nie… Sekretarz nic nie wie. Gdyby wiedział, to by się mnie nie rozpytywał. On tu coś wie, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele. Zauważył, że książę coś ma na sumieniu, że po nocach chodzi i czegoś się boi, ale więcej nic nie wie. Dopiero mu teraz na moje nieszczęście w komnacie powiedziałem, że straszy. Z tego strachu zgłupiałem. Na moje nieszczęście! Tyle lat nie mówiłem, aż powiedziałem. Najgorzej to mówić! Teraz dopiero się zacznie!

Stuknął się w czoło.

– Zara! Pokażę panu fotografię Franka. Mam ją u siebie w walizce! Dał mi ją, jak raz wrócił z miasteczka, bo niedobra była i nie podobała mu się.

Po chwili przyniósł małą, zżółkła fotografię. Profesor spojrzał i drgnął ze zdziwienia.

Na fotografii była głowa chłopca może osiemnastoletniego. Twarz ładna i bynajmniej nie ponura uśmiechała się niesłychanie intensywnym uśmiechem, choć w ustach i oczach znać było zaciętość. Podobieństwo do księcia rzeczywiście było wyraźne, acz głowa na fotografii nie odznaczała się zdegenerowanym trochę, wielkopańskim wykwintem książęcej głowy. Raczej stanowiła mieszaninę cech ludowych i pańskich. Ale co innego sprawiło, że Skoliński przyglądał się fotografii tak badawczo.

Twarz ta przypominała mu kogoś. Nie tylko księcia. Jeszcze kogoś. Wzrok historyka sztuki nawykły do ustalania wpływów i podobieństw w portretach, tu także wyczuwał jakiś wpływ… jakieś podobieństwo… pokrewieństwo…

Naraz uprzytomnił sobie: Franek przypominał trochę Leszczuka.

Nie, to było złudzenie. Po prostu tylko sama młodość czyniła ich podobnymi. Byli chyba w równym wieku. I zresztą profesor czuł, że ulega hipnozie podobieństw. Podobieństwo Maji z Leszczukiem – podobieństwo Franka z księciem – podobieństwo Franka z Leszczukiem – za dużo było tych podobieństw.

– Grzegorzu – rzekł – czy wy nie wiecie czego o znaku? Co to za znak, którego książę oczekuje? Zdaje się, że książę czeka na jakieś posłannictwo od tego Franka – że on do niego przyśle kogoś i daruje mu winę – a ten ktoś ma się wykazać jakimś znakiem?

– O nijakim znaku nie słyszałem.

– To bardzo ważne. Gdybyśmy wiedzieli, jaki to znak, można by uleczyć księcia – rzekł w zamyśleniu Skoliński – i wyrwać go stąd.

– Raz tylko… Ale to pani Ziółkowska.

– No, no?

– Tu była taka gospodyni. Pani Ziółkowska. Raz książę i ja zachorowaliśmy jednocześnie – były wtenczas wielkie mrozy, grypa nas napadła. Pani Ziółkowska dozorowała księcia i też mówiła o jakimś znaku… Aha. Że przyszła do księcia w nocy z lekarstwem i… nie mogę spamiętać – może rękę podniosła do góry, bo chciała kichnąć, czy coś innego takiego zrobiła – a książę, jak to zobaczył zaczął krzyczeć: „znak, znak” i za ducha ją wziął. Ale zara uciekła.

– Niech Grzegorz sobie przypomni! Jakbyśmy ten znak poznali, można by z księciem zrobić wszystko, jak z dzieckiem.

Kamerdyner zmrużył oczy, drapał się po głowie i pocierał czoło.

– Nijak nie mogę sobie przypomnieć.

– Niech Grzegorz jeszcze pomyśli. A ta pani Ziółkowska, gdzie teraz prze bywa?

– Wyjechała do Grodna, będzie już ze dwanaście lat. Ale gdzie się podziewa, to nie wiem.

Profesor zastanawiał się, jak ma działać.

Odnaleźć Ziółkowska? Tak, to było najważniejsze. Ten znak dawał władzę nad duszą szaleńca. Za jego pomocą można było unicestwić plany Cholawickiego – zmusić księcia do usunięcia sekretarza – wyleczyć go, rozwiązać kompleks, który paraliżował tę chorą psychikę.

Lecz na razie trzeba wykorzystać przydługą nieobecność Cholawickiego. A nuż uda się wyciągnąć jeszcze jakieś szczegóły.

Pójdę do księcia – rzekł.

Niech pan nie idzie, bo pan sekretarz lada minuta nadejdzie – ostrzegał Grzegorz, wyglądając trwożnie przez okno na bezkresne płaszczyzny, zamknięte ciemnym otokiem lasów. – Nie wiem, co mu się stało, że tak długo siedzi. A książę pana nie zna i może zacząć krzyczeć – albo dostanie ataku.

Lecz profesor liczył, że nocne spotkanie nie zostało przez księcia zapomniane.

Co mu powiedzieć? Jak trafić do jego hermetycznej, obłąkanej jaźni?

Ostrożnie uchylił drzwi. Książę siedział na łóżku, a w rękach trzymał małą pustą flaszeczkę. Drgnął, ale na ukłon Skolińskiego odpowiedział grzecznym skinieniem głowy.

– Czy nie przeszkadzam? – zapytał profesor, jak mógł najłagodniej. Serce mu się ściskało na widok biednego starca.

– Ależ proszę! – rzekł książę. – Właśnie zabieram się do porządków. Muszę zaprowadzić jakiś ład w tych śmieciach. Bynajmniej, pan mi nie przeszkadza – jeżeli tylko pozwoli pan, że w dalszym ciągu będę się zajmował swoją pracą.

Nietrudno było zauważyć, iż wbrew tym uprzejmym pozorom, książę drży na całym ciele. Doskonałe wychowanie pozostało mu jeszcze z dawnych czasów – ale zjawienie się Skolińskiego musiało go przerazić do głębi.

– Ciężką będzie książę miał robotę, bo tu rzeczywiście kupa brudów! – rzekł przyjaźnie profesor.

– A tak! Kupa. Kupa. A pana Cholawickiego nie ma? – rzucił ze strachem, spoglądając na profesora.

Profesor uspokoił go, że Cholawicki na chwilę zeszedł na dół, do Grzegorza. Naraz księciu upadła flaszeczka, którą trzymał w rękach.

– Podnieść?

– Nie, nie. Dziękuję.

– A gdybym księciu dopomógł w porządkach?

– O, nie, dziękuję bardzo. Właśnie obmyślam plan – zaczął naraz tłumaczyć gorączkowo – ale nie wiem od czego zacząć. Henryś, to jest, przepraszam, pan Cholawicki, nigdy mi nie chce poradzić – a ja sam nie wiem – ja nie wiem… Ale przepraszam najmocniej, że nudzę moimi…

Znów osowiał, nadął się i siedział nastroszony, jak ptak.

Skoliński zrozumiał, że starzec mówi to wszystko, byle nie dotykać tamtych spraw które się działy po nocy. Być może nawet książę nie był pewny, czy rozmawiał z nim w nocy: rzeczywistość i urojenia musiały splatać się w głowie szaleńca w nierozdzielną całość.

Mimo to profesor postąpił parę kroków i rzekł, jak do dziecka.

– Przecież to wcale nietrudno zacząć porządki. Ja bym radził zacząć od tego kąta, a potem stopniowo posuwać się na prawo wzdłuż ścian.

Książę spojrzał na niego.

– Racja! Naturalnie, że od tego kąta! Tak, tak! Ale dlaczego od tego kąta, a nie od tamtego?

– Ten kąt jest najbliżej łóżka.

Uniósł ręce gestem zdumienia.

– Słusznie – wyszeptał.

– Jeżeli książę pozwoli, to zaraz zaczniemy.

Profesor nachylił się nad śmieciami.

– Zaraz! Zaraz! – przestraszył się książę. Bo nie wiadomo, co się może przydać. Lepiej nie ruszać! Niech pan niczego nie wyrzuca! To wcale nie jest łatwe!

– Ja bym w ogóle niczego nie wyrzucał. Moim zdaniem każda rzecz może się przydać. Nigdy nie wiadomo.

– A właśnie…

– Ale to jeszcze nie powód, żeby mieć u siebie taką kupę śmieci. W ten sposób książę nie może niczego zużytkować, bo w ogóle nie wiadomo, co tu jest. Ja bym proponował, żeby te śmiecie posegregować według pewnego systemu i ułożyć w sąsiednim pokoju. Niczego się nie wyrzuci, a jednocześnie będzie Porządek.

– A wie pan, że to jest myśl!

Książę spojrzał na niego, jak na zbawcę. Skoliński pojął, że znalazł drogę do szaleńca.

Zaczął mu wykładać metodę segregacji, ustanowił pięć kategorii przedmiotów, zaproponował sporządzenie spisu i uzupełnienie go skorowidzem, wprowadzał tyle technicznych udogodnień, iż książę poczuł się naraz uwolniony ze straszliwej kupy odpadków, która zatruwała mu życie. Zeskoczył z łóżka i obaj zabrali się do pracy.

Ale Skoliński znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Obawiał się, że lada moment zjawi się Cholawicki, a porządki zanosiły się na dłuższy czas. Próbował pod różnymi pozorami odejść, ale książę za każdym razem przytrzymywał go kurczowo. Widać było, iż – lękając się Skolińskiego – jeszcze bardziej lęka się samotności.

– Nie! Nie! Nie! Jeszcze to! Jeszcze ta górka!

Wtem drzwi się uchyliły i na progu stanął Cholawicki.

– Co się tu dzieje?

Głos sekretarza brzmiał nieprzyjemnie i twardo. Książę poderwał się.

– A, Henryś! To nic, niech Henryś nie krzyczy. Porządki! Porządki robimy! Tylko niech Henryś się nie denerwuje. Ten pan był na tyle uprzejmy… ale nic, to tylko tak sobie!

Zaczął drżeć. Ale sekretarz nie zwracając na niego uwagi, podszedł do profesora.

– Proszę wyjść! – szepnął w pasji.

– Niech Henryś się nie gniewa! – wykrzyknął błagalnie książę. – Proszę zostać! – zwrócił się z trwogą do Skolińskiego. – Proszę nie wychodzić!

Skoliński zawahał się. Lecz Cholawicki ujął go za ramię i brutalnie wypchnął z pokoju, po czym zbliżył się do księcia.

– Książę to widzi? – powiedział cicho, ukazując szpicrutę, którą trzymał w ręku. Radzę… bez grymasów! Znudziło mi się! Dosyć mam!

– Czego… Co Henryś?! Jezus, Maria!

Rzucił się na łóżko i wtulił głowę w poduszki. Nigdy dotąd sekretarz nie groził mu biciem. Dziecinny piskliwy szloch jął wstrząsać jego ciałem.

Sekretarz rzeczywiście nie był usposobiony kompromisowo. Przed chwilą wrócił z Połyki Jadąc cały czas galopa – twarz miał pociętą gałązkami. Pomimo iż to nie miało żadnego sensu, chciał jeszcze wracać, jeszcze rozmówić się z Mają. Wpadł do zamku tylko na chwilę, aby skontrolować co się dzieje – i od razu stwierdził do jakiego stopnia fatalna okazała się jego nieobecność.

Profesor zdołał dostać się do księcia!

Zostawił płaczącego na łóżku i, trzasnąwszy drzwiami, poszedł do profesora.

– Prosiłem, aby pan ukrywał się przed księciem! Mówiłem panu, że księcia denerwują ludzie obcy!

– Mówił pan coś takiego? – rzekł apatycznie Skoliński. – A tak, przypominam sobie…

Cholawicki nie wierzył już jego apatii! Straszna komnata wydawała mu się teraz głupstwem! Jak mógł być na tyle naiwny rano!

– Niech pan słucha! Pan natychmiast opuści zamek! Obecność pańska tutaj nie dogadza mi – zrozumiano? I teraz niech pan uważa. Pan mi właściwie nie może zaszkodzić, bo ja działam legalnie. Ale chcę uniknąć szykan. Więc jeżeli pan zachowa przy sobie całą tę sprawę wynagrodzę pana – pan rozumie, że dla mnie kwestia większej nawet sumy w tych warunkach nie gra roli. A gdyby pan chciał mi przeszkadzać, to znajdę środki… radykalne… Ja nie mam czasu na to, żeby ba wić się z panem!

Profesor spojrzał na niego i zrozumiał, że dalszy opór nie na wiele się zda.

– Wyjadę – rzekł. – Ale niech pan teraz mnie posłucha. Pan bierze pod uwagę urojone niebezpieczeństwa, a nie dostrzega pan rzeczywistych. Na pań skim miejscu rzuciłbym to wszystko i uciekł, gdzie pieprz rośnie.

– Ciekawym dlaczego?!

– Ze względu na to!

Wskazał palcem w kierunku starej kuchni.

– Co za głupstwa!

– To nie są głupstwa! Przysięgam na duszę mojej matki! Pan sobie nie zdaje sprawy Jak dalece tamto jest prawdziwe i rzeczywiste. Niech pan się strzeże. Wolałbym zamordować kogoś z dala od tego miejsca, niż popełnić tutaj – w sąsiedztwie – coś o wiele mniej złego. Tu zło ma specjalny rezonans!

Głos jego brzmiał uroczyście i ostrzegawczo. Sekretarz pomimo całej wściekłości – zawahał się.

– Co pan tam widział?

– To moja rzecz!

– Wynosić się! – krzyknął. – Żeby tu pana nie było za pięć minut! Dość mam tych bzdur! A niech pan sobie zapamięta – wóz, albo przewóz!

– A ja panu radzę, niech pan się nie posuwa do żadnej ostateczności. Pan nie wie! Niech pan pamięta, że pan nie wie, co się tu odbywa – na zamku!

Lecz w tej chwili rozległ się głos księcia.

– Za pozwoleniem!

Na progu mrocznej sali w swoim nieprawdopodobnym szlafroku wyglądał Jak zjawisko z innego świata. Sekretarz podbiegł ku niemu.

– Dlaczego książę nie siedzi u siebie w pokoju?! – krzyknął, ale natychmiast zamilkł.

Książę był zmieniony do niepoznania! Jednym niewielkim ruchem ręki odsunął go na bok.

– Kto się ma wynosić? Słyszałem, że ktoś ma się wynosić z zamku? Czy to o panu może była mowa?

Skoliński pomimo całego wzburzenia mimowolnie pochylił głowę – taka godność i duma pańska biła od wariata.

– Niestety, będę musiał wyjechać – rzekł wzruszony, z sercem pełnym litości dla nieszczęśliwego.

– A dlaczego?

– Bo ja tak chcę! – krzyknął Cholawicki.

Książę zdziwił się.

– Odkądże to moi oficjaliści dysponują moim zamkiem? Obawiam się, że jeżeli pan będzie upierał się przy swoich dyspozycjach, to pan pierwszy… wyjedzie stąd.

Cholawicki zbladł, jak ściana. Nigdy jeszcze nie słyszał z ust księcia czegoś podobnego. Ta zmiana wydawała się niewiarygodna! I książę robił wrażenie zupełnie przytomnego!

– Przepraszam – wybąkal.

– Pan jest moim gościem – mówił Holszański ciągle z ty m samym dostojeństwem, zwracając się do profesora. – Ja pana zapraszam i bardzo proszę, niech pan nie zwraca uwagi na żadne nietakty ze strony moich oficjalistów. Ja je ukrócę. Pan nie może wyjechać. Pan mi jest nieodzownie potrzebny do porządków! Ten zamek jest po brzegi wypełniony śmieciami i gratami – o chociażby ta sala! Ja się uduszę w tych śmieciach! Ja utonę w śmieciach! Mnie to szkodzi na zdrowie! Pan musi mnie wyratować! Ja się mogę rozchorować! Niech pan mnie ratuje – niech pan mnie ratuje – niech pan ratuje mnie – ratuje mnie – ratuje mnie…

Ostatnie słowa wymawiał coraz szybciej, aż wreszcie przeszły w krzyk – i szaleniec osunął się na posadzkę.

– Precz! – warknął Cholawicki, gdy profesor rzucił się na pomoc. Porwał na ręce wynędzniałe ciało książęce i uniósł do sypialni.

Dopiero teraz ocenił w pełni powagę sytuacji. Mur samotności wokół księcia był przełamany! Wydarto mu kapitalny atut – już nie był tym jedynym człowiekiem, bez którego książę nie mógł się obejść! Książę chciał zatrzymać Skolińskiego! I jakim tonem przemawiał!

Co robić? Położył księcia na łóżku i pobiegł do profesora.

– Żeby pana tu nie było za pięć minut!

– Ale profesor przecząco poruszył głową. Był bardzo poważny.

– Nie wyjadę!

– Jak to?! Nie wyjedzie pan?

– Pan słyszał, że zostałem zaproszony przez księcia.

– Ale to jest wariat!

– Jeżeli jest wariat, to trzeba go ubezwłasnowolnić. Na razie jestem tutaj i nie zamierzam się ruszyć! Nie ruszę, póki książę wyraźnie tego nie zażąda.

– Pan zamierza wziąć go w opiekę!

– Być może.

Decyzja profesora była nieodwołalna.

A taka sama – co gorzej – okazała się decyzja księcia. Daremnie usiłował przełamać chorobliwy upór szaleńca. Książę, ocknąwszy się z omdlenia popadł w wielkie osłabienie – heroiczna postawa, którą przyjął wobec sekretarza, by ła jednak ponad jego siły – a zarazem wrócił mu lęk przed Cholawickim i z pokorą słuchał surowych, twardych jego słów. Niemniej pozostał przy swoim i Cholawicki zrozumiał, że raczej rozstanie się z nim, niż ze Skolińskim. Stało się. Profesor wkradł się na zamek i trzeba było pogodzić się z faktem.

Ta noc dla Cholawickiego nie była bynajmniej lepsza od poprzedniej, nawet – stokrotnie gorsza. Dwie fatalne klęski, które poniósł – jedna w Połyce, druga na zamku – spędzały mu sen z oczu, mimo że od czterdziestu ośmiu godzin właściwie nie zaznał wypoczynku. Maja! Cóż to było z Mają! Dlaczego pobiegła w las, dlaczego Leszczuk ją ścigał, dlaczego zamknęła się w pokoju, nie chciała z nim mówić? Co zaszło między nią i Leszczukiem? Trzeba będzie pojechać tam zaraz rano. Lecz jeśli pojedzie, znowu straci kontrolę nad Skolińskim i nad księciem. Więc może nie jechać?

A do tych męczarni dołączyła się głucha obawa przed zagadkowymi słowami profesora – „wolałbym zamordować kogoś z dala od tego miejsca, niż popełnić tutaj coś o wiele mniej złego. Tu zło ma specjalny rezonans”. I ten ręcznik – nieustanna praca tego ręcznika tam w głębi zamku, w starej kuchni – myśl, iż bez przerwy ręczników wzdyma się, kurczy.porusza… i że Skoliński wróg, lepiej od niego jest wtajemniczony, wie coś, czego on nie wie…

Dopiero nad ranem zapadł w głęboki sen. Ale o dziesiątej obudził go Grzegorz. Posłaniec z Połyki przyniósł list od pani Ochołowskiej.

Przecierając oczy, na pół przytomny ze snu rozerwał kopertę i naraz wytrzeźwiał. Tylko kilka słów, skreślonych pospiesznie ołówkiem.

„Proszę zaraz przyjechać. Maji nie ma. Jestem bardzo niespokojna”.

Загрузка...