Mecz pokazowy w Skolimowie, który odbył się dwa dni po przeniesieniu się Maliniaka, Maji i markizy do Konstancina, zgromadził tłumy publiczności. Nie była to wprawdzie specjalna atrakcja sportowa, ale dzień świąteczny i wspaniała pogoda ściągnęła wiele osób z Warszawy, nie licząc tubylców i gości miejscowych.
Trybuny obsadzone były do ostatniego miejsca. Takie mecze, traktowane raczej jako żart i rozrywka, pozbawione balastu odpowiedzialności, dostarczają często graczom i publiczności więcej satysfakcji, niż ciężkie walki reprezentacyjne.
Częstokroć też na takich drugorzędnych imprezach, gdzie ryzyko nie jest lekkomyślnością, padają najlepsze piłki.
A do tego przyjemny chłód pod drzewami, zieleń, plamy słoneczne, orkiestra Przygrywająca w oddali. Wszyscy byli w świetnych humorach i popijali lemoniadę, roznoszoną przez zamorusanych chłopaków.
Rzecz jasna, okrasą meczu był Wróbel, mistrz Polski, który naprzód rozegrał single’a z Lipskim, zadając mu kompletną porażkę, ku uciesze swoich wielbicieli Po przerwie miał nastąpić mixte. Wróbel z Antonówną miał grać przeciwko Maji z Klonowiczem.
Antonówna, o wiele słabsza od Maji, wyrównywała nieco szansę, ale i tak nikt nie wątpił, że Wróbel będący u szczytu formy, rozniesie przeciwników. Co prawda Klonowicz dzięki swoim sztuczkom i doświadczeniu był w grze podwójnej o wiele lepszy niż w single’u.
– No, dosyć tego dobrego i jazda! – poganiał Ratfiński graczy, podczas gdy publiczność klaskała i gwizdała zarówno z niecierpliwości, jak i dla uciechy.
– Jestem dziś fatalnie niedysponowany – zastrzegł się na wszelki wypadek! Klonowicz. – Całe rano bolała mnie głowa.:
– Właśnie zauważyłam, że jesteś blady jak trup! – rzekła współczująco Antonówna, co wywołało śmiechy, gdyż Klonowicz był opalony w kolorze kawowym.
Wszyscy znali jego histeryczne kaprysy przed każdym publicznym występem. Natomiast Wróbel rzeczywiście miał tremę, chociaż mecz ten był dla niego zabawką i chociaż przed kwadransem wykazał się doskonałą formą. Nerwowo podrzucał rakietę i rozglądał się niecierpliwie.
– Chodźmy! – rzekł.
Powitano ich oklaskami. Pierwsze piłki minęły bez większych sensacyj – głowy patrzących zwracały się w prawo i w lewo – wtem Maja pośliznęła się i upadła. Klonowicz podbiegł do niej, ale zerwała się bez jego pomocy. Jednakże kiedy zrobiła parę kroków, okazało się, że kuleje.
– Oho, nie będę mogła grać – rzekła.
– Co się stało?
– Boli mnie noga w kostce. Nie ma mowy!
Zapanowała konsternacja.
– No i co teraz będzie? Nie ma zapasowej kobiety! – zawołał Ratfiński. – Mecz diabli wzięli! Czy przynajmniej nie zrobiła sobie pani czego?
– Nie, to głupstwo. Naciągnęłam ścięgno.
– Klonowicz będzie musiał zagrać z Wróblem single’a.
– Co? Ja? Wykluczone! Nie jestem usposobiony!
– Nie można przerywać meczu. Publiczność zapłaciła! I Ratfiński wyszedłszy na fotel sędziowski ogłosił:
– Proszę państwa! Panna Ochołowska nadwerężyła nogę i nie będzie mogła grać. Wobec tego nastąpi singel Wróbel – Klonowicz.
Ale decyzja ta została przyjęta gwizdaniem i protestami. Klonowicz był za słaby na Wróbla. Poza tym był nielubiany. Burzliwe elementy zaczęły wrzeszczeć:
– Nie chcemy! Precz z Klonowiczem!
– Co za gawiedź bez wychowania! – syknął Klonowicz.
Maja kulejąc podeszła do niego.
– Weźcie na moje miejsce Leszczuka – rzekła – on gra nie gorzej ode mnie. Siedzi o tam, na trybunie.
– Jakiego Leszczuka?!
– No tego, z którym grałeś na próbę trzy gemy.
– Ach, ten! – wmieszał się Ratfiński. – Ale przecież on nie ma pojęcia!
– Grałam z nim wiele razy! Gra lepiej ode mnie! Możecie śmiało zaryzykować! On wtedy był zupełnie zdemoralizowany przez Klona! Ręczę za niego – mówiła Maja gorączkowo, a Klonowicz przerażony perspektywą single’’a z Wróblem okazał się nad wyraz pojednawczy. Zresztą Leszczuk po owych trzech suchych gemach nie wydawał mu się groźny.
– To nawet byłaby idea. Ostatecznie w double’u. A przy tym ja go wtedy rzeczywiście trochę wytrąciłem z uderzenia. W razie gdyby się okazał zupełnie do niczego, niech Wróbel gra na mnie i jakoś wybrniemy. Tylko czy on się zgodzi?
Poszli do niego z Mają i wykiwali go z trybun. Ale wtedy i „Klonowi” i Ratfińskiemu stało się jasne, czemu Maja skręciła nogę. Dość było spojrzeć. Obaj słyszeli coś niecoś o dziwnych przygodach panny Ochołowskiej, a teraz nie mieli żadnych wątpliwości. Jeżeli była zamieszana w jakiś romans, to tylko z nim!
– No tak! – rzekł z niesmakiem Ratfiński. Ale już nie mogli się cofać. Publiczność się niecierpliwiła.
– Proszę państwa! – ogłosił kapitan. – Zamiast panny Ochołowskiej zagra pan Leszczuk.
– Kto?!
– Nie chcemy!
– Zaczynać!
– Precz! Precz! Prędzej, prę-dzej, prę-dzej, prę-dzej – i wszystkie trybuny zaczęły skandować upajając się własnym wrzaskiem w letni, upalny dzień.
Przy tym akompaniamencie gracze weszli na plac. Leszczuk z Klonowiczem przeciwko Wróblowi i Antonównie. Klonowicz półgłosem udzielał Leszczukowi nauk.
– Tylko niech pan mi nie przeszkadza! Niech pan się stara grać jak najmniej!
Potężny serwis Wróbla przerwał te instrukcje! Gra się zaczęła. Klonowicz nie odbił. Leszczuk z kolei również.
– Trzydzieści zero – ogłosił sędzia.
Klonowicz znowu nie odbił.
– Czterdzieści zero.
– Nie ma gry! – orzekły trybuny.
Ale czwarta piłka wypadła dziwacznie. Serwis Wróbla, który nie lubił się „patyczkować” w żadnej, nawet najsłabszej partii, był bardzo trudny i mocny. Mimo to ów przygodny amator nie tylko złapał piłkę, ale zdołał ją skrócić tak bardzo, iż była nie do wzięcia.
– Czterdzieści piętnaście.
Z kolei poszczęściło się Klonowiczowi. Odbił na Antonównę. Piłka nie była zbyt mocna. Antonówna zagrała na Leszczuka ponieważ uważała go za słabszego. – Na nią! – szepnął Klonowicz. – Omijać Wróbla! Ale Leszczuk z całej siły odesłał piłkę Wróblowi i rzucił się do siatki. Uderzenie było wspaniałe, piłka poszła, jak strzał. Wróbel cudem ją odbił. Klonowicz nie miał żadnych trudności z odbiciem tej piłki, ale nie zdołał jej wykończyć.
I naraz ku zdumieniu widzów nastąpił pojedynek przy siatce między Wróblem, i Leszczukiem. Kilka voleyów, błyskawicznie szybkich, lob Wróbla, smecz Leszczuka i koniec.
Grzmot oklasków rozległ się naokoło.
Ale zanim ucichły oklaski, Wróbel już serwował do Leszczuka. I znowu nagły, pewny skrót piłki. Co się działo?
Po chwili pierwszy gem zakończył się zwycięstwem pary Klonowicz – Leszczuk.
– Niech pan nie przeszkadza! – gorączkował się Klonowicz, któremu jeszcze zdawało się, że to on wygrał gema.
Ale patrzący nie mieli już wątpliwości. Zarówno wynik, jak i, co więcej, wspaniały ruch Leszczuka, nieokreślona, a wyczuwalna rasa jego uderzeń, zdawała się wskazywać, że jest to w istocie gracz pełnej krwi. Naraz zwykła niedzielna rozrywka stała się sensacją. Wiele osób sądziło jednak, że jest to chwilowa szczęśliwa passa, jaka może zdarzyć się każdemu.
Lecz w drugim gemie, ci którzy znali Wróbla – a znali go prawie wszyscy – zdumieni byli zmianą jaka w nim zaszła. Mistrz Polski spoważniał, stał się zacięty i chmurny. Skupił się i z napiętą uwagą przystąpił do akcji. Wyglądał tak samo, jak podczas najtrudniejszych rozgrywek międzynarodowych. Zaczął grać wyłącznie na Leszczuka.
A Leszczuk tylko w jego stronę odsyłał piłki. Klonowicz i Antonówna zostali zupełnie wyeliminowani. Niezrównane drajfy, silne, gwałtowne szły nad siatką na ukos kortu. Zdawało się iż obaj widzą tylko siebie na placu. W pewnej chwili Klonowicz chciał podbiec i skończyć piłkę, ale Wróbel krzyknął:
– Na bok!
Znów zerwała się burza oklasków. Wszyscy zrozumieli, że tu nie może być mowy o dalszej grze podwójnej. Obaj ci gracze nazbyt byli siebie ciekawi, zanadto chcieli się zmierzyć ze sobą. Właściwie już grali single’a.
Wiele osób powstało z miejsc. Rozległy się wrzaski.
– Singel! Singel! Singel!
Ratfiński ogłosił, że „na żądanie publiczności” gra podwójna uległa zawieszeniu, natomiast odbędzie się gra Wróbel – Leszczuk. Oświadczenie to zostało przyjęte nowymi wybuchami wrzasków, a gdy po ustąpieniu Klonowicza i Antonówny pozostali na placu obaj zawodnicy, naraz zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Po czym nagle buchnęły oklaski na cześć Wróbla. Wróbel okręcił rakietę w dłoni i spojrzał dziwnie na publiczność – uśmiechnął się dosyć smutno.
Jego wzruszenie nie mogło ujść niczyjej uwadze. To dziwne zachowanie się Wróbla jeszcze bardziej zemocjonowało patrzących – dopiero teraz wszystkim przyszło na myśl, że faworytowi może grozić klęska.
Myśl ta wydawała się nieprawdopodobna, a jednak szczególna powaga Wróbla nadawała meczowi jakąś dramatyczną cechę. I znowu stało się cicho. Lecz on stanął w pozycji i zawołał na sędziego:
– Zaczynajmy!
I od razu pierwsze piłki wykazały, że mistrz Polski nie ma najmniejszych szans.
Po pięciu minutach nikt nie miał cienia wątpliwości!
Jeżeli Wróbel był niewątpliwie jedną z najlepszych rakiet europejskich, to po drugiej stronie kortu pojawił się talent żywiołowy, niesłychany, wobec którego cała technika i wszystkie uzdolnienia przeciwnika wydawały się jeno zwykłym wyrobnictwem.
Talent co prawda młodzieńczy i niewyrobiony, nadrabiający furią spokój i równowagę. Niemniej jednak żadne błędy taktyczne nie mogły wyrównać tej naturalnej przewagi.
Już nikt nie klaskał. Publiczność asystowała klęsce swego ulubieńca.
Wróbel wydawał się bezsilny i było w tym coś tragicznego. Najlepsze uderzenia Leszczuka przyjmowano w głębokim milczeniu, które dyktował szacunek dla dramatu Wróbla.
On zaś wydobywał z siebie wszystko co mógł. Wiedział, że walczy o swoją publiczność, która lada moment odwróci się od niego – nie dążył już do wygranej, ale do tego, by klęska nie była zbyt straszna.
Lecz wszystkie jego najlepsze uderzenia okazywały się bezskuteczne, jak gdyby odebrano im żądło.
Ilekroć uzyskiwał przewagę w gemie, tamten poczynał skracać piłki. I te krótkie piłki, z nieprawdopodobną techniką uderzone, nieomylne, były nie do odbicia!
Nie było na nie rady!
Aż bezsilność jego stawała się śmieszna.
Ale nikt się nie śmiał. Set kończył się w śmiertelnej ciszy. Dopiero gdy sędzia ogłosił wynik, sześć – zero, ryk i brawa wstrząsnęły powietrzem. Publiczność szalała.
Wróbel słuchał, wsparty na rakiecie. Niegdyś i jego tak oklaskiwano.
W drugim secie już co chwila oklaski przerywały tę grę. Tłum zyskał nowego faworyta! I to jakiego! Leszczuk stał się ich zdumieniem, nadzieją, chwałą, zachwytem, marzeniem! Tylko jego widzieli! Zachwycała ich klęska Wróbla.
On zaś bronił się jak mógł, do ostatka. Przegrał z honorem w trzech setach sześć – zero, sześć – zero, sześć – zero i po skończonym meczu podszedł do Leszczuka z wyciągniętą ręką.
Ale tłum porwał mu go sprzed nosa i uniósł do góry.
Wróbel zszedł z placu i oddalił się, przez nikogo nie zatrzymywany.
Tymczasem Leszczuka obstąpili gracze.
– Do licha, do licha! – powtarzał Ratfiński. – Diabli, panowie, diabli! Niech mnie kaczki!
– Puchar Davisa nasz!
– I to on przegrał z Klonowiczem!
– Największy dzień polskiego sportu!
– Pani nas oszukała – rzekł Ratfiński do Maji, która zapomniała na śmierć o swojej nodze – ale niech tam! Dobrze nam tak!
Leszczuk wyrwał się z tłumu i zbliżył się do niej.
– Chodźmy! – rzekł bez cienia radości.
W godzinę potem szedł z nią cienistą aleją konstancińską.
Dochodzili do willi, wynajętej przez Maliniaka. Był to spory piętrowy budynek, drewniany, bardzo przyjemny, trochę, przypominający dworek z ogródkiem.
– Tu się pożegnamy – rzekła, przystając w pewnej odległości od willi. Przez cały czas nie rozmawiali z sobą prawie wcale…
– Jak zrobimy? – zapytał wskazując na willę.
– Mamy jeszcze czas – powiedziała nerwowo. Była tak wyczerpana tym okropnym, oszukańczym meczem – ale on odparł:
– Nie warto odkładać. Wole od razu wszystko razem załatwić.
– Tu jest jego okno – powiedziała. – Mój pokój jest obok, ale cała rzecz w tym, że nie ma innego wyjścia, jak tylko przez pokój Maliniaka. Mogłabym sama wyciągnąć pugilares i wręczyć, komu należy, ale musiałabym wtedy albo spędzić resztę nocy na dworze, albo też wrócić do siebie przez ten pokój – a wtedy mógłby się obudzić.
– No to jak?
– W nocy zajrzę do niego i zobaczę, czy twardo śpi. Jeżeli tak, to na moment zapalę zapałkę w moim oknie. Wtenczas można będzie wejść przez okno do pokoju i zabrać pugilares – jest pod poduszką – i wręczyć go osobie, która oczekiwać będzie w samochodzie przed wejściem do parku. Wszystko razem nie powinno trwać dwóch godzin. Z powrotem pugilares zostanie mi oddany przez moje okno. Jeżeli coś się pokręciło, na przykład gdyby się obudził i spostrzegł, że pugilaresu nie ma, wówczas zapalę lampę u siebie, a rolety spuszczę do połowy okna.
– Zgoda! Załatwimy to dzisiaj.
– Dzisiaj?
– Dzisiaj! Od razu. Ale muszę znać rozkład pokoju.
Dał jej ołówek. Narysowała pośpiesznie na karteczce plan i wręczyła mu.
Jeszcze w ostatniej chwili, kiedy się żegnali, chciała wycofać się z tego, powiedzieć, że ona nie zgadza się, że to niepotrzebne – ale zabrakło jej energii.
Leszczuk podczas tego meczu ujawnił się jej we wszystkich cechach swego charakteru. Była zrezygnowana. Czy warto narażać się na zemstę prezesowej. Jeżeli za miesiąc czy dwa, obcując z tym chłopakiem, popełni rzeczy, być może jeszcze dużo gorsze?
Leszczuk nie wrócił na noc do Warszawy, ale wynajął pokój w pobliskim pensjonacie i rzucił się na łóżko.
Był zmęczony, ale nie zasnął. O swoim triumfie nad Wróblem nie myślał wcale. Tenis przestał go interesować. Trudno. Stało się i już się nie odstanie.
A mógł go pobić uczciwie!
Teraz wiedział o tym, że miałby nad nim przewagę, nie uciekając się do nieuczciwych sposobów. Wynik byłby mniej wspaniały, ale – prawdziwy.
Trudno. Stało się…
Już odtąd zawsze będzie musiał fałszować grę – gdyż publiczność będzie zawsze wymagała druzgocących zwycięstw.
A co do Maji, także – trudno. Trudno. Widać to jest im przeznaczone, widać – z nim – mogły łączyć pannę Ochołowską tylko takie więzy.
Więc dobrze. Od Maji nie odszedłby już za nic. Niech będzie, co ma być, odkąd zaczął oszukiwać w tenisie, tym bardziej stało mu się wszystko jedno. Byle prędzej…
Miał tremę, choć wobec Maji wstydził się ją okazać.
Niebo było chmurne, aleja przed willą Maliniaka – prawie czarna. Rosły tutaj gęsto drzewa.
Przystanął między drzewami i wyczekiwał sygnału Maji.
Przez uchyloną furtkę nietrudno było dostać się pod okno Maliniaka, tym bardziej, iż tutaj także rosły drzewa i cień zalegał wszędzie.
Leszczuk oczekiwał sygnału Maji – tej zapalonej zapałki w oknie. I zaczął coraz bardziej się niepokoić.
Gdyby chodziło tylko o tę kradzież – bałby się, ale nie tak bardzo, a przynajmniej w inny sposób.
Ale tutaj oprócz konkretnego niebezpieczeństwa, dochodziło jakieś inne, z którego nie umiał dobrze zdać sobie sprawy. Nie – ona nie była normalna. To nie było naturalne, że panna z jej sfery robiła takie rzeczy – zadawała się z nim – i uciekła z domu…
Przypomniał sobie, jak od początku ich znajomość stała się jakaś nienaturalna.
A te sny wspólne…
A te usta…
A podobieństwo…
Stokrotnie mniej lękałby się tego czynu, gdyby on nie musiał być dokonany z Mają. A może ona zwariowała? Jest chora?
Na koniec w oknie Maji błysnęło słabe światełko zapalonej zapałki – i natychmiast zgasło. Znak, że Maliniak śpi.
Odczekał jeszcze z dziesięć minut, rozejrzał się, czy nikt nie nadchodzi i cicho wszedł przez rozchyloną furtkę. Mogła być godzina pierwsza.
Wsunął głowę przez okno pokoju Maliniaka i nasłuchiwał. Panowała cisza grobowa…
Nie namyślając się dłużej wszedł przez okno. Znieruchomiał gotów w każdej chwili uciekać w razie gdyby coś się poruszyło.
Ale nic się nie ruszało. Uderzyło go, iż nie słychać wcale oddechu Maliniaka. Coś nie tak, jak być powinno. Czyżby nie spał?
Leszczuk postąpił krok naprzód i znowu zatrzymał się. Ta cisza?
Ale był już za blisko, aby się cofnąć. Stał o dwa kroki od łóżka i z biedą mógł rozróżnić jego głowę. Otóż ta głowa wyglądała, jak przyklejona do ściany.
I nie spał. Spoglądał na Leszczuka szeroko otwartymi, ba wysadzonymi z orbit oczami. Tak się zdawało przynajmniej. Ale co było przerażające, to iż głowa ta nie ruszała się wcale, nie drgnęła nawet.
Leszczuk cofnął się gwałtownie i zawadził o lampę, która spadła z hukiem Głowa Maliniaka nie poruszyła się – tylko ciągle, wytrzeszczony, wybałuszony spoglądał i… usta miał sine, aż czarne.
Leszczuk rzucił się na Maliniaka, szarpnął go za ramiona. Głowa osunęła się na bok…
Maliniak konał…,
W zupełnym milczeniu, bez oddechu, z wytrzeszczonymi oczami. Tylko palce kurczyły się i rozkurczały…
Na szyi miał zaciśnięty stryczek z mocnego sznurka. Koniec tego sznurka zwisal z łóżka.
Ktoś zadusił Maliniaka tym stryczkiem akurat w momencie, gdy on wchodził do pokoju. Ale kto? Przecież w pokoju nie było nikogo. Na pewno! Czyżby ktoś – ukrywał się pod łóżkiem?
Zajrzał. Nic. Nic. Nikogo w pokoju… Kto ciągnął za sznurek?! Kto udusił?!
Włosy stanęły mu dęba. Rzucił się do okna, przesadził parapet i uciekł na oślep aleją.
To Maja udusiła Maliniaka!
Nikt inny, tylko ona! Przecież nikt nie mógł dostać się do jego pokoju, tylko ona. Przez okno nikt tu nie mógł wejść, gdyż on by widział.
Tylko Maja! Maja zakradła się, założyła stryczek, ciągnęła – a słysząc iż on, wchodzi, cofnęła się. Wszystko inne było złudzeniem! To był fakt w całej swojej nagości.
Po co? W jakim celu? Dlaczego akurat w tej chwili? Któż to mógł wiedzieć?; Może próbowała sama wyciągnąć pugilares, a kiedy Maliniak zbudził się – udusiła.
Leszczuk nie próbował wnikać w przyczynę i przebieg morderstwa. Dla niego było wstrząsające, że to ona zrobiła.
Była szalona? Obłąkana? Czy też potworna, do gruntu zepsuta?
I to do niej czul taką skłonność nieodpartą! Ona mu się tak podobała! Do niej był podobny! Z tą szaloną, ohydną dziewczyną łączyła go jakaś wspólność?!
Leszczuk nie rozumiał tego, ale czuł tak głęboko swój związek z nią, że wszystko cokolwiek ona zrobiła było – jakby to on zrobił – należało do niego – było jego…
Więc pomimo, iż myśli przelatywały mu po głowie, jak spłoszone ptactwo, od razu zadał sobie pytanie – czyja mógłbym zrobić coś podobnego? Czy mógłbym tak zadusić Maliniaka?
Od tego pytania wszystko zależało.
Gdyż jeżeli on mógłby to zrobić to znaczyło, że i ona mogła… A jeśli mogła, to zrobiła.
Wszystko przemawiało za tym, że ona… a jedyne co przemawiało przeciw, to iż podobnie szalony, potworny czyn był niemożliwością dla niej – jakżeż, ona mogłaby założyć śpiącemu stryczek, ciągnąć… nie, chyba rzeczywiście działała w obłędzie.
I Leszczuk zatrzymał się nagle w biegu.
Stojąc nieruchomo zastanawiał się czy on by mór ił siebie. Wczuwał się w siebie. Czy to w ogóle było możliwe? Tak wejść,.ożyć, ciągnąć – okrutnie, dziko…
Zastanawiał się…
Naraz, jak przyłapany niespodziewaną myślą, wyjął prędko z kieszeni lusterko.
Usta miał sine – prawie czarne!
I jednocześnie poznał w sobie jakieś rozluźnienie – jak gdyby wymykał się samemu sobie.
Zaczął biec. Ale to nie pomogło – czuł, że się sobie wymyka, że jakoś traci się, nie może się ująć. Coś go opanowało. Chciał krzyknąć ale już nie krzyknął. Z zaciśniętymi ustami, niemy pędził na oślep przez pola i wiedział tylko, że niesie ze sobą te sine, złe, okropne usta!