Rozdział III

Schodząc nazajutrz rano na śniadanie, nie wiedział co go spotka. Czy każą mu natychmiast zabierać się do domu? Czy jeszcze gorzej? Był przygotowany na wszystko.

Atoli nie spełniły się te przewidywania. Pani Ochołowska powitała go przyjaznym skinieniem, a po śniadaniu ukazała się Maja z rakietami.

– Gramy! – rzekła.

– Ale córeczka zapalczywa! – entuzjastycznie zawołała tłusta doktorowa do pani Ochołowskiej. – Nie ma to jak młodość, kochana moja!

– Nie każdy może być młody – odparła sucho chuda urzędniczka.

Towarzystwo zasiadło na ławce, przyglądając się grze. Po kilkunastu wstępnych uderzeniach Maja zaproponowała seta – ale nawet radca Szymczyk zorientował się wkrótce, że nie ma na co patrzeć, a rozlewna doktorowa wykrzyknęła:

– A toż oni grają dziś! Fatalnie, pani droga! I córeczka coś źle wygląda, może chora!

– Oboje źle wyglądają – rzekła nieoczekiwanie urzędniczka.

Pani Ochołowska wstała i wszyscy oddalili się wolno aleją parku. Leszczuk i Maja grali dalej.

Odbijał piłki coraz gorzej i coraz niecierpliwiej. Myśl jego pracowała. Czy Cholawickiego nie ma? Nie ma, widocznie wyjechał do zamku. A dlaczego ja chciałem ukraść? Dlaczego chciałem ukraść? Co się ze mną stało takiego? Dlaczego ja chciałem ukraść? Co mnie napadło? Przecież i tak od razu by wiedzieli, że to ja!

Ale nad wszystkim górowała jedna wspaniała oczywistość – nikomu nic nie powiedziała! Zachowała wszystko dla siebie! Co więcej, sama zaproponowała mu partię, jakby nic się nie stało!

Dostrzegł jej zmęczenie, bladość nieprzespanej nocy, roztargnienie w grze i marzył o chwili, kiedy znajdzie się z nią sam na sam. Niecierpliwość jego rosła z każdą minutą i przegapił parę najprostszych piłek.

Maja sześć razy zaserwowała na out lub w siatkę i wreszcie zeszła z placu.

Dopadł ją w momencie, kiedy drzewa zasłaniały ich zarówno od chłopców zbierających piłki i od domu.

– Chwileczkę! – zawołał. Odwróciła się.

– Czy… czy będziemy grali po południu?

– Nie.

– Czy pani nie ma czasu?-spytał najgłupiej w świecie. Nie wiedział jak mówić z nią, jak nawiązać do tamtego w szafie. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Nie.

Jej obojętność była tak doskonała, że bliski był zwątpienia, czy wczoraj mu się nie śniło. Złapał ją za rękę. Ale wtedy ona krzyknęła.

– Co pan – zwariował?!

I z całej siły rakietą uderzyła go. Na szczęście zdążył się cofnąć i otrzymał cios w lewe ramię. Panna Ochołowska odeszła.

Co to było? Więc ona uważa, że między nimi nic… Ach! więc to tak ona to przyjęła. Potarł uderzone ramię i zagłębił się w park.

Nigdy w życiu nie był bardziej nieszczęśliwy. Wszystkie zmieszane uczucia, jakie przeżywał do niej w ciągu nocy, streściły się w nienawiść i wściekłość. Podszedł do drzewa i zaczął łamać gałązki, jedną po drugiej…

Tymczasem Maja u siebie w pokoju, położywszy rakiety na łóżku, siadła i bezmyślnie patrzyła w ścianę.

– Bezczelność -wyszeptała. – Co on sobie wyobraża, ten… złodziej? Złodziej!

Nie miała żadnych wątpliwości, że chciał ukraść pieniądze z szafy. Popełnić ordynarną kradzież i uciec z pieniędzmi. Tak, to był ordynarny złodziejaszek!

Maję zdumiewało, iż nagłe odkrycie właściwej natury Leszczuka, iż chamstwo, trywialność, prostactwo tego postępku tak bardzo mogło nią wstrząsnąć. Stał się jej tak obrzydliwy, że musiała przemóc się, aby z nim grać.

Wszystko w niej wzdrygało się na my śl o nim. Być może właśnie to podobieństwo między nimi sprawiało, iż jego marna, prostacka nieuczciwość dotykała ją bezpośrednio – że czuła ją niejako na własnej skórze!

Z początku, kiedy się poznali, nie wydał się jej ani nieuczciwy, ani trywialny i wyrachowany. Myślała, że jest to chłopak prosty, ale przyzwoity. A teraz…

– Co on sobie wyobraża? Że co? Że ja…

Że coś podobnego nastąpi, że ta chwila słabości, której nie wiedzieć jak i kiedy uległa wczoraj, zawróci mu w głowie, rozwydrzy, rozzuchwali i spoufali, o tym była przekonana.

Wiedziała o tym, gdyż… no, gdyż ona sama na jego miejscu też by się rozwydrzyła. Ale nie przypuszczała, że ośmieli się tak bezczelnie…

– Dostał za swoje – pomyślała z przyjemnością. – Teraz będzie wiedział. Najgorsze było to, że dziś oboje byli bladzi, niewyspani – znów oboje upodobniali się coraz bardziej, tym razem wskutek tożsamości przeżyć.

Czy te kobiety zauważyły ich wspólną bladość? Czy skojarzyły ich zmęczenie?

– Muszę powiedzieć, żeby wyjechał – myślała. Muszę dać do zrozumienia mamie, że zachował się wobec mnie niewłaściwie, a mama już znajdzie sposób, żeby jeszcze dzisiaj taktownie i dyskretnie zlikwidować go. Tak, jedno moje słowo, a dziś już go nie będzie. To jest konieczne! Mama nie będzie mnie wypytywać.

Ale wiedziała, że właśnie tego słowa nie wymówi. Nie! Dla Maji było to niepojęte w jaki sposób mogła się tak zapomnieć wczoraj.

Na wspomnienie tego momentu porywała ją taka złość na siebie, iż gryzła usta do krwi, zaciskała pięści… I to gdzie?! W szafie! W szafie z tym Leszczukiem! Nie, to był szczyt śmieszności!

A w dodatku jeszcze to trwało długo… może z dziesięć minut! – zanim Cholawicki wyszedł… Ach, dziesięć minut! To było nawet gorsze, niż gdyby całowała się z nim… bo pocałunek byłby kaprysem, wybrykiem mniej lub więcej skandalicznym… ale oni stali ręka w rękę w upojeniu, w zapamiętaniu… To było poważne… to było zupełnie, jak miłość…

Miłość z Leszczukiem!

I jeszcze na domiar wszystkiego on słyszał scenę, jaką jej zrobił narzeczony! Dowiedział się o podobieństwie – jeżeli poprzednio tego sam nie zauważył.

Więc musi zostać jeszcze kilka dni! Musi zostać, żeby ona mogła odrobić z nim to wszystko co zrobiła! Wykazać jemu i wszystkim i sobie, że nic ją to nie obchodzi!

– Odpokutuje za to!

Umyła twarz w zimnej wodzie i zeszła na dół, już obojętna i zacięta. Gdy zatrzymała się przy oknie w stołowym, ktoś delikatnie ujął ją za ramię. Odwróciła się i napotkała zatroskane, niepewne spojrzenie matki.

– Majo – rzekła pani Ochołowska spuszczając oczy – zdaje się, że niewiele masz pożytku z tego trenera, a chciałabym ulokować w jego pokoju Marysię;

Odparła:

– Wolałabym jeszcze zatrzymać go na parę dni.

Pani Ochołowska westchnęła. Jakże bała się ciągle, bez przerwy o córkę, tak urodziwą i tak trudną… Czasami pragnęła nawet jej małżeństwa z Cholawickim, do tego stopnia przerażała ją samodzielność, skrytość i upór dziewczyny.

Ale nie ośmieliła się o nic wypytywać i powróciła do zajęć gospodarskich, które pochłaniały jej czas niemal całkowicie. Z daleka widziała, że Maja powoli i z namysłem czyta jakiś papier – ach, skąd się wzięła ta przepaść między nimi, że nie można ani pomówić, ani pomóc, ani poradzić.

A Maja po raz trzeci odczytywała list Cholawickiego. Iść czy nie iść? W normalnych warunkach wzruszyłaby tylko ramionami… Ale tym razem coś jej kazało liczyć się z narzeczonym.

Chciała pogodzić się z nim, ustalić na powrót stosunek, zyskać w nim oparcie. Cholawicki był jednak elegancki, z jej świata – Maja odczuła gwałtowną potrzebę pogodzenia się z tym poprawnie wyglądającym mężczyzną, tego samego, co ona, środowiska.

A przy tym rozpierało ją pragnienie działania. Musiała coś robić, taką już miała naturę, że kiedy była poruszona i wstrząśnięta musiała natychmiast wyładowywać się w działaniu. Więc zdecydowała się pójść i kiedy zmrok nadciągnął, po kolacji wymknęła się z domu w gabardinowym płaszczu, z latarką elektryczną w kieszeni.

Zresztą psów nie potrzebowała się obawiać – znały ją – i mogła wrócić nawet bardzo późno w nocy nie ściągając niczyjej uwagi, gdyż umówiła się ze służącą Marysią, z którą była w przyjaźni, aby, gdy zastuka, wpuści ła ją przez okno.

Maja zapuściła się w las, między chojary, zupełnie czarne po nocy. Pogwizdując prędko i nerwowo posuwała się naprzód pośród nocnych tajemnic lasu i wpadła w świetny humor.

Noc i las podniecały ją, sprawiały przyjemność, a zarazem uspokajały, tępiły męczarnie ambicji i podrażnionej dumy.

Ale gdy wynurzyła się z lasu na skraj wielkich moczarów podzamcza, zdjął ją leciutki, dreszczyk. Przejmująca była beznadziejność tej okolicy.

Białawe tumany mgieł snuły się nad rozlewiskiem wód, nad bagnami, porosłymi trzciną, nad kępami krzaków. Nie było końca temu pomieszaniu żywiołów ziemi, wody i mgły, w którym wzrok tonął i gubił się, nie mogąc znaleźć oparcia.

Mgły dochodziły prawie do podnóża murów, samotnych i wyniosłych Jak zawsze. Szczekanie psów w oddali brzmiało przeraźliwie, jak głos cierpienia.

Maja nie bala się niczego, co mogło ją spotkać w życiu, ale bała się śmierci. A zamek pusty i nie zamieszkany pośród wód, mgieł i błot był dla niej śmiercią – był istnieniem kończącym się, skazanym na zagładę, oszalałym od własnej wielkości, upadającym pod brzemieniem wieków, była to dogorywająca starość.

I nie bez trwogi dojrzała samotne światełko w oknie narożnej baszty. Mimo to ruszyła naprzód.

Szła teraz groblą i zaraz owionęła ją charakterystyczna wilgoć mgły. Tutaj należało uważać. Nietrudno było zmylić drogę i znaleźć śmierć na zdradnym gruncie, podmokłym i miejscami przechodzącym nieznacznie w bagno.

Dopiero po trzech kwadransach uciążliwego pochodu dotarła do stoku góry zamkowej. Właściwie góra ta tylko na tle absolutnej równiny, z której wyrastała, mogła być zwana górą. W rzeczywistości – wzgórze, nie przekraczające 50 metrów. Ale to przynajmniej było dobre, że ustało drobne błotko, czepiające się nóg.

Z bliska zamek majaczył się poprzez mgłę bardziej jeszcze niesamowicie – coś nieprawdopodobnego zawierało się w fantastycznym, średniowiecznym gmachu z jego wykuszami, blankami, strzelnicami i gontem krytymi basztami. Tu i ówdzie w murze widniało zwykłe okienko z szybami jak w domu mieszkalnym, a także niestylowe, brzydkie szczegóły uwydatniały wyraźniej starość pleśniejącego gmachu.

Maja zaczęła poruszać się z większą ostrożnością. Im bardziej wznosił się grunt, tym mgły stawały się rzadsze, a przy świetle księżyca nietrudno było dostrzec jej sylwetkę.

Na szczęście tuż przed nią ukazała się kępa krzaków – tutaj było wejście do podziemnego korytarza, który drugim końcem łączył się z jedną z piwnic zamkowych.

Kiedyś Cholawicki przeprowadził ją tym przejściem, więcej dla żartu, niż w Poważniejszych zamiarach. Właściwy wylot korytarza przypadał o wiele dalej stąd, w lesie – ale tamta część była nie do przebycia od niepamiętnych czasów. Któryś z późniejszych właścicieli zamku połączył korytarz ze światem w tym miejscu, doskonale zamaskowanym krzakami i prawie niedostępnym. – Po co? – myślała Maja. – Może tędy przychodziła do niego kobieta? Przedzierała się przez gąszcz, póki nie natrafiła na wąskie schodki. Zapaliła latarkę – znalazła się w ciemnym lochu0 pokapującym wilgocią – płosząc szczury, podążała jak tylko mogła najprędzej. Znów schodki, tym razem wiodące w górę i oto sklepiona piwnica. Cholawicki podbiegł do niej.

– Dziękuję – wyszeptał.

Musiała odetchnąć. To przejście było pomimo wszystko emocjonujące. Poprowadził ją krętymi schodami na górę.

Minęli parę komnat parterowych.doszczętnie zrujnowanych i nagich, po czym znów wstąpili na schody, tak wąskie, że zaledwie jeden człowiek mógł się prze- cisnąć.

Jeszcze jakaś sień olbrzymia, pusta i zimna-i weszli do niewielkiego pokoju, j oświetlonego lampą naftową. Na kominku dogasał ogień. Dwie szafy, stolik, parę krzeseł, łóżko w kącie-takie było jego spartańskie umeblowanie. Ale w każdym razie był to pokój zamieszkany – i Maja stanęła pośrodku z uczuciem ulgi.

– Pijesz? – powiedziała, widząc na stole kilka butelek. Podszedł do drzwi i uchylił je nieco.

– Musimy się zachowywać cicho – rzekł półgłosem. – Czy zdajesz sobie j sprawę gdzie jesteś? Ten pokój wypada mniej więcej w połowie południowego skrzydła. Sześć dużych sal przedziela go od pokoju księcia, który mieści się w tzw.; „Dorotce”, to jest w poludniowo-zachodniej baszcie. Umyślnie zostawiam drzwi j uchylone, gdyż nigdy nie wiadomo, czy nie wyjdzie ze swego pokoju. W takim razie musiałabyś zejść na dół. Grzegorz, kamerdyner, mieszka zupełnie w innej stronie.

– Podziwiam twoje nerwy! – rzekła dziewczyna zasłuchana w straszliwą ciszę.

– Dziwisz się, że piję! – wybuchnął. – Gdybym nie pił, oszalałbym jak ten staruszek! Ty nie masz pojęcia, co to jest przebywać dniem i nocą w tym przeklętym miejscu i być zdanym na wszelkie kaprysy szaleńca. Ale to już niedługo potrwa!

Ostatnie słowa wypowiedział z taką radością, że Maja odwróciła twarz od ognia.

– Czyżby było już tak źle? – zapytała.

– Tak! – odparł. Stan jego nerwów pogarsza się widocznie, a to dowodził osłabienia organizmu. Wczoraj w nocy, kiedy wróciłem z Połyki, zrobił mi okropną awanturę, płakał, jęczał, że go opuszczam… nie będę mógł wydalać się teraz: zamku nawet na godzinę, muszę tu siedzieć – ale to już niedługo – i potem wypłyniemy na czyste wody!

Przyciągnął ją do siebie.

– Wiedziałem, że przyjdziesz! Ani na chwilę nie przypuszczałem, żebyś mogła na serio ze mną się pokłócić! Jesteś do mnie przywiązana! Musisz być przywiązana do mnie, gdyż rozumiemy się – oboje jesteśmy trzeźwi, sprytni i odważni. Z nas jest para! Kiedy my zabierzemy się do czegoś, to musi się udać! Ja jestem tym.którego ty potrzebujesz! Nie zawracajmy sobie głowy drobiazgami.’

Wysunęła się lekko z jego objęć.

– Czy aby nie spotka cię rozczarowanie?-rzekła.-Mówię o księciu. Przecież to człowiek niespełna rozumu.

– Testament zrobiony. Żadnych spadkobierców ani krewnych. A o tym, żeby coś zmienił, nie ma mowy.

W tej chwili Cholawicki nadstawił uszu.

– Zdawało mi się, że woła. Nie możesz sobie wyobrazić jaki się zrobił męczący od tej podróży do Warszawy. To go niesłychanie nadszarpnęło-postarzał się o dziesięć lat. Tak, testament już zrobiony i nikt nie ma formalnych podstaw do obalenia go. A zresztą komuż by się chciało narażać się na proces – dobra są obdłużone – ja jeden tylko wiem, że z majątku można jeszcze coś wyciągnąć. Wszyscy myślą, że zupełne bankructwo. No co – gniewasz się?

Ujął ją za rękę, ale cofnęła się gwałtownie.

– A to co? – rzekł, marszcząc brwi.

– Nic.

– Nie kochasz mnie?

– Nie.

– To dlaczego jesteś tutaj?

– Ze względu na interesy!

Roześmiał się. To mu się podobało. Lubił ten ton jej, ostry, bezwzględny – tym go brała. Ani na chwilę nie wątpił w jej miłość – zanadto był pewny swoich zalet. Ale podobało mu się, że nigdy się nie „rozkleja” i nie roztapia w sentymentalizmie.

A Maja znając jego absolutną pewność siebie z tym większą przyjemnością mówiła mu najgorsze rzeczy. Zresztą wolała stokrotnie ten chłód, trzeźwość i szczerość z narzeczonym, niż tamto straszne, zawstydzające „rozklejenie się” w szafie!

Znów wziął ją za rękę i tym razem nie wyrywała się. Lecz nagle owładnęło nią z taką siłą wspomnienie Leszczuka, że zbladła i zamknęła oczy, a drugą ręką kurczowo uczepiła się stołu.

– Kochasz! – szepnął przyciągając ją. – Kochasz!

– Zostaw mnie! – wykrzyknęła.

W tej chwili doszło ich słabe wołanie: – Henryś! Henryś!

Ten głos starczy i drżący skądś, z amfilady pustych komnat, przeraził ją.

– To książę! – syknął. – Muszę iść. Poczekaj!

Wyszedł spiesznie. Maja została sama. Usiadła i jakiś czas wpatrywała się w dogasający ogień na kominku, którego blaski różowiły jej twarz.

Dopiero gdy odszedł zrozumiała, iż rzeczywiście dłuższy pobyt tutaj musiał wyczerpać najsilniejsze nerwy. Ani las w nocy, ani podziemny korytarz nie wywołały w niej takiego niepokoju -jak to olbrzymie nagromadzenie nie zamieszkanych komnat.

Zmysły jej podniecone do ostateczności łowiły każdy szelest, powstający w najdalszych zakamarkach gmachu, żyjącego osobnym życiem…Coś tam się kruszyło… coś skrzypiało niekiedy… a wielki szczur ukazał się w półotwartych drzwiach i znikł natychmiast.

Ach! – pomyślała. – Po co ja tu jestem?!

Zaczynała bać się nie tylko zamku, lecz i narzeczonego. Dotychczas nie zastanawiała się specjalnie nad jego pobytem tutaj. Wiedziała, że był sekretarzem księcia i jedynym człowiekiem, którego znosił stary dziwak, oprócz kamerdynera Grzegorza. Wiedziała, iż Cholawicki ma nadzieje na uzyskanie w spadku po nim kilkunastu folwarków, stanowiących resztę dóbr mysłockich, które to dobra były mniej zrujnowane, niż na ogół sądzono. To wszystko można było wytrzymać. Narzeczonego miała za człowieka twardego i bezwzględnego, ale – w zasadzie przyzwoitego.

Mógł udawać przywiązanie do księcia w celu owładnięcia jego majątkiem, ale nie był chyba zdolny do niczego… do żadnych takich czynów Jakie podsuwała ponura i demoniczna atmosfera zamku.

Rzeczywiście – jeżeli ktoś tu dłużej pobył, to same przez się musiały go nawiedzać myśli o zbrodniach i czynach złych, okrutnych i morderczych. I na to, żeby tu w ogóle wytrzymać, trzeba było niesłychanej odporności, a zarazem niesłychanej namiętności.

Maja uprzytomniła sobie, że dotąd nie doceniała siły Cholawickiego.

Przebiegł ją lekki dreszczyk. Przez uchylone drzwi zajrzała do następnej komnaty – panowała w niej ciemność, tylko z okien szedł słaby odblask – w kątach szeleściły szczury i wiało pustką. Zasłuchała się w zamek, w rozległą gamę tajemnych szeptów i szelestów. Nietoperze krążyły za oknami.

– Te mury – pomyślała – muszą mieć z półtora metra grubości. Wtem z daleka błysnęło światło. Cofnęła się szybko.

To Cholawicki wracał od księcia i po chwili ukazał się z latarką w ręce.

– A co? – zapytała.

– Nic! On drzemie mniej więcej przez całą dobę. Co parę godzin się budzi, i wtedy woła mnie, żeby sprawdzić, czy go nie opuściłem.

– To musisz do niego chodzić i w nocy?

– A naturalnie! Ale już niedługo! – nalał sobie kieliszek. – Może ty chcesz1?

– Daj – powiedziała.

Wziął butelkę, ale znieruchomiał z kieliszkiem w dłoni. Zbladł.

– Co ci jest…

– Tsss… Ktoś jest w zamku.

– Gdzie?

– Cicho. Już ja mam ucho. Na pewno ktoś jest – obcy.

Ręka zaczęła mu drżeć, aż płyn wylewał się z kieliszka. Wytężyła słuch, ale nie zdołała rozróżnić nic szczególnego.

– Zdaje ci się – szepnęła, ale on spojrzał na nią nieprzytomnie. Na pewno… na pewno ktoś jest…

Wtem drgnęli oboje. W ciszy usłyszeli z szaloną wyrazistością krzyk księcia – pięć czy sześć wykrzykników nabrzmiałych szaleństwem, przeszywających, piskliwych.

– Franio! Franio! Franio! Franio! Franio!

– Co to?! – wykrzyknął Cholawicki. Porwał browning i latarkę.

Maja pobiegła za nim, nie zostałaby tutaj sama za nic! Przebiegli pędem przez puste sale. Dopadł pokoju księcia i zniknął za drzwiami.

Usłyszała jego uspokajający głos oraz przeciągły, rzężący, bezsilny płacz starzy który zaraz przeszedł w kaszel. Schroniła się we framugę okna, żeby nikt nie mógł zaskoczyć jej z tyłu. I znowu usłyszała jęk:

– Franio! Franio!

Cholawicki wrócił, ale dał jej tylko znak ręką, by zaczekała i pobiegł w głąb zamku. Dopiero po dłuższym czasie zjawił się z powrotem – twarz jego zdradzała poważne zaniepokojenie.

Ktoś tutaj był. On zobaczył kogoś! Dlatego krzyczał. Ten ktoś musiał wejść do sypialni, zbudził go, a kiedy staruszek zaczął krzyczeć, uciekł. To musiał być młody chłopiec. Książę ma taką manię – marzy mu się jakiś Franio! Nie znosi młodych chłopców, gdyż oni przypominają mu tego Frania. Zresztą tu jest dowód, że ktoś był. Patrz, znalazłem scyzoryk.

Położył na stole mały, składany scyzoryk z wieloma ostrzami.

Poznała go od razu. Tym samym scyzorykiem Leszczuk obierał wczoraj po obiedzie jabłko.

– Aha!

Momentalnie odwróciła wzrok i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że umyślnie to robi, aby nie powiedzieć Cholawickiemu, czyj to jest scyzoryk. Nie, tego już było za dużo!

– Ja wiem czyje to jest – powiedziała na przekór sobie samej, wściekła. – To scyzoryk Leszczuka.

Rzucił się.

– Co ty mówisz?! Na pewno to jego własność?

– Przynajmniej on ma identyczny.

– W takim razie, to jeszcze gorzej, niż myślałem.

Uśmiechnęła się:

– Czy nie przesadzasz? – zapytała drwiąco.

Była przygotowana na nową scenę zazdrości i nawet chciała ją sprowokować – ale Cholawicki ku jej wielkiemu zdziwieniu mruknął tylko:

– Nic nie rozumiesz. Chodź ze mną.

Powiódł ją przez te same sale, w których byli niedawno, ale nie dochodząc do pokoju księcia skręcił na prawo w boczną galerię. Była to galeria długa a przede wszystkim wysoka – dostrzegła na sklepieniu w wątłym świetle latarki ślady jakiejś spełzłej malatury. Potykając się o dziury w kamiennej podłodze, przeszli przez mały krużganek, a stamtąd skręcili na lewo i otworzył kluczem ciężkie dębowe drzwi.

Maję owionęła duszność, a Cholawicki nacisnął guzik latarki.

– Spójrz – rzekł.

Wielka sklepiona sala wsparta na jednej kolumnie pośrodku, robiła wrażenie Przepełnionej, do tego stopnia jej umeblowanie kontrastowało z opuszczeniem tego, co dotąd widziała. Wzdłuż sklepienia biegł szeroki fryz, miejscami zatarty, Przedstawiający sceny wojenne. Ściany pokryte były makatami, a dwa wielkie Perskie dywany, zszarzałe od kurzu zaścielały podłogę.

Pod ścianami stały ciężkie, renesansowe szafy i rzeźbione skrzynie, również pokryte kurzem, jak gdyby nie dotykane ręką ludzką od stu lat. Kilka niewielkich obrazów starej szkoły dopełniało całości, która zresztą nie wywierała wrażenia żadnego luksusu, raczej – przejmującej melancholii zbiorowiska rzeczy opuszczonych.

– Cóż z tego? – spytała, spoglądając na rzeźbione herby nad kominkiemj

– To z tego – odparł – że jeżeli morduję się tutaj już dwa lata, to tylko c tych przeklętych gratów! Nie mówiłem ci dotąd o tym, bo i po co. Dobra mysłockie rzeczywiście są zrujnowane. Sam diabeł z nich nic nie wydusi. Ale, albo się mylę grubo, albo w tych ruchomościach tkwią miliony – miliony, powiadam c,

– To miałoby być warte miliony? – wydęła wargi. – Czy aby na pewno?

– Otóż to, że nie jestem pewny! – wybuchnął. – Nic się na tym nie zna a trzeba być wytrawnym znawcą, ażeby ocenić choćby w przybliżeniu wartość takiego, na przykład, obrazka. To są na pewno autentyczne antyki, te meble stoją tg ze dwieście lat. Ale czy są warte kilkadziesiąt tysięcy, czy kilkanaście milionów, nie umiałbym powiedzieć.

– Kilkanaście milionów?!

– Tak! Przynajmniej tak można wnosić z pewnych poszlak. Taka legenda krąży po zamku. Kiedyś Grzegorz, ten kamerdyner, pamiętający jeszcze ojca dzisiejszego księcia, powiedział mi coś w tym rodzaju. Powiedział, że książę, zanim zwariował, chciał wywieźć za granicę kilka obrazów, aby oczyścić hipotekę z długowi Znalazłem też o tym wzmiankę w listach, pozostawionych przez księcia – wzmiankę dość mętną, ale zawsze wzmiankę… I wreszcie mój staruszek także odnosi się do tych sprzętów dziwnie – powiedziałbym, filuternie, jakby taił przede mną ich wartość. To jest taka złośliwość wariata. Mówię ci, że mam poważne podstawy do mniemania, że wszystkie folwarki mysłockie razem wzięte nie starczyłyby na kupno tej sali. A takich sal jest osiem.

– Dlaczego nie sprowadzisz jakiego znawcy? – spytała oszołomiona dziewczyna.

– Nie głupim! Sprowadzać handlarza po to, żeby wypaplał. Na drugi dzień cała prasa w Polsce głosiłaby, że na zamku mysłockim odkryto skarby. Rzuciliby się wierzyciele, dalsza rodzina, słowem wszyscy, którzy teraz dają mi spokój. Ba! Ja prowadzę za delikatną grę, aby sobie pozwolić na taką sensację. Nieraz już myślałem, żeby zawieźć jeden z tych obrazów do Warszawy i dać do oceny. Ale gdy bym przypadkiem trafił na obraz za dobry, na dzieło jakiego słynnego mistrza, znów byłaby sensacja i nie mógłbym być pewny niczyjej dyskrecji. A sam rozeznać się w tych obrazach zupełnie nie potrafię! Nie mogę zdawać się na łaskę i nie łaskę handlarzy i specjalistów, zbyt dobrze wiem, że oni nie liczą się z niczym Jeśli uda się im zwęszyć towar i to jaki towar! Wolę być ostrożny! Wolę zabrać się do oszacowania tych rzeczy dopiero, gdy będę ich panem i właścicielem!

Głos mu drżał. Pojęła, jaki gwałt musiał sobie zadawać, obcując codziennie z tymi przedmiotami i przez tyle czasu powstrzymując się przez ostrożność od wyjaśnień tych wątpliwości. Dotknął końcami palców jednego z płócien.

– Nie, nie, to musi być cenne – szepnął – musi być! Ile? Jak myślisz? Może akurat ten obrazek – dwieście, trzysta tysięcy? A ten dywan?

Pomyślała, że gdyby dowiedział się nagle, iż to bezwartościowe kopie, zwariowałby niechybnie. Ze zgrozą dostrzegła jego bladość.

Coraz bardziej zaczynała bać się narzeczonego. Jakże inaczej wyglądał w Połyce i tu, na zamku. Przestraszyła się tego, co mówił. Cała ta sprawa również wyglądała zupełnie inaczej, niż dotąd myślała. Nie chodziło o folwarki, ale o meble

– Dlaczego mi o tym nic nie mówiłeś nigdy? – zapytała.

Nie chciałem cię wtajemniczać. Im mniej osób wie, tym lepiej! Jeżeli teraz ci mówię, to ponieważ na tobie jednej mogę polegać, a czuję, że sam nie dam rady! Czy zdajesz sobie sprawę, co oznacza dla mnie nocna wizyta tego chłopaka! – wybuchnął, – Zwłaszcza, gdy ten profesor siedzi u was!

– Profesor?!

Właśnie! Przecież to znawca, historyk sztuki. Czy przypuszczasz, że on przyjechał do was ot tak sobie – na willegiaturę? Nie, prawdopodobnie coś zwęszył. On już zgłaszał się do mnie, że chciałby obejrzeć zamek.

Zamknął starannie drzwi. Spojrzała przez okno i przystanęła: dziedziniec zamkowy, okolony pajęczyną krużganków w połowie zrujnowanych, w świetle księżyca wydawał się snem. Zaczynała wierzyć w skarby.

Ale Cholawicki szarpnął ją gwałtownie.

– Chodźmy! – syknął. Wrócili do jego pokoju.

– Musisz mi pomóc! Pamiętaj, że to nie tylko moja sprawa! To jest sprawa naszej przyszłości!

– O co ci chodzi?

– Musisz się dowiedzieć, czy Skoliński domyśla się czegoś? Czy to na pewno był Leszczuk? Jeżeli on, to w jakich zamiarach przyszedł, a przede wszystkim czy nie działał z inspiracji Skolińskiego. To najważniejsze! Rób jak chcesz, bylebyś się dowiedziała! Ten chłopak ci powie!

– Dlaczego miałby mi powiedzieć?

– Tobie łatwiej będzie porozumieć się z nim, niż mnie – mruknął, a spojrzenie które na nią rzucił dopowiadało istotny sens jego słów. Ach tak, przecież była podobna!

Zapytała drwiąco:

– Nie jesteś już zazdrosny?

– To są głupstwa! – wybuchnął. – Przestań się droczyć! Nie jestem do tego usposobiony. Nikt inny prócz ciebie, tego nie zrobi. Musisz wyciągnąć z niego wszystko, co się da…

– Nie chcę!

– Co? Co? Nie chcesz? Dlaczego? Nawet tego drobiazgu nie chcesz mi załatwić?! Ja mam wszystko sam robić. Dlaczego nie chcesz?!

– Nie chcę!

Odwróciła się, żeby nie mógł widzieć jej twarzy. Myśl o tym, że ona byłaby zmuszona zbliżyć się do Leszczuka i naciągać go na zwierzenia, była jej w najwyższym stopniu wstrętna. Wdawać się z nim w jakieś konszachty?

– Nie wymagaj tego ode mnie! – powiedziała cicho.

– Dlaczego?

– Chyba rozumiesz, że po tym coś mi powiedział wczoraj nie chce rozmawiać z nim, zwłaszcza w tych sprawach i w taki sposób!

– Czyś oszalała! Ty liczysz się z takim Leszczukiem! Dla ciebie to powinno być zero, powietrze! Gdyby on naprawdę był dla ciebie niczym, to byś się nie wstydziła, choćby cały świat ci mówił, że jesteś’ do niego podobna! Co cię to obchodzi!

– Dobrze. Pomówię.

– Tylko sprytnie!

– Postaram się – sprytnie.

– I ostrożnie, żeby mu niczego nie podsunąć.

– Postaram się ostrożnie…

– Przyjdź tutaj jutro o tej samej porze. Jak będziemy wiedzieli coś konkretnego, zastanowimy się, co dalej robić.

– Nie wiem, czy do jutra dowiem się czego.

– W każdym razie przyjdź! To okropna rzecz, że ja jestem tutaj jak w więzieniu.

Загрузка...