Rozdział XIII

W dwa dni po owym spotkaniu z Maliniakiem, tak fatalnie zakończonym, Maja otrzymała telefon od pani Halimskiej, aby w pilnej sprawie natychmiast do niej przyjechała.

Prezesowa ucałowała ją z rozczuleniem.

– Kochana! Niech pani wybaczy moje zdenerwowanie przedwczoraj. Ten Maliniak świętego wyprowadziłby z nerwów! Cóż to za typ szczególny! Wie pani?! Okazuje się, że się pomyliłam, że obie zupełnie fałszywie zrozumiałyśmy… Wszystko na najlepszej drodze! Niech pani czyta!

Pokazała jej bilet wizytowy Maliniaka, na którym ledwie czytelnym pismem było napisane:

„Sz. Pani. Jeżeli ta pani poszukuje zajęcia, to może być sekretarka u mnie. Zgłosić się 4-6 do hotelu, środa, do sekretarza”.

– Dziecinko – rzekła prezesowa. – Jestem szczęśliwa… Winszuję! Wygrałaś los na loterii! Będziesz sekretarką Maliniaka! To jest triumf! Triumf życiowy! To otwiera przed tobą wszelkie możliwości! A ja przypuszczałam, że on się tobą wcale nie zainteresował! Dziecko, jak mam cię przepraszać?!

Maji ten nieoczekiwany sukces również sprawił przyjemność. Jej ambicja kobieca była zaspokojona, zwłaszcza wobec Róży i jej koleżanek, które początkowe niepowodzenie przyjęły z utajoną satysfakcją.

Ale ta posada usposabiała ją nieufnie. Po cóż jemu sekretarka, jeżeli ma już sekretarza?

Jednakże pani Halimska przyjęła śmiechem jej opór.

– Zwariowałaś, dziecinko złota! Przecież to człowiek stary, sama widziałaś! Bądź pewna, że gdyby w tym był cień chociażby niewłaściwości, ja bym ci tego nie proponowała. Przecież zastępuję ci matkę!

– Niech pani da pokój mojej matce.

– Jaka śliczna jesteś z tym swoim przywiązaniem do matki! Ach, ty, ty! Ale wierz mi, że jeśli u kogo możesz być sekretarką, to właśnie u Maliniaka. Schorowany, na pół żywy starzec milioner – nic właściwszego nie można sobie wymarzyć dla młodej osoby! Wierz memu życiowemu doświadczeniu. Nikt nie może mieć nic przeciwko temu!

Dobrze, ale w takim razie niech sobie weźmie jakąś rutynowaną sekretarkę, a nie mnie.

Nie rozumiesz tego! Taki stary milioner stojący nad grobem ma również swoje upodobania. Lubi mieć koło siebie świeżość i młodość – ze względów estetycznych. Ty mu jesteś tak potrzebna, jak kwiaty. Byłoby nawet egoistyczne odmówić mu tej ostatniej może przyjemności, jaką będzie miał w życiu. To jest nawet twój obowiązek! Zastanów się, jaki on smutny, bezsilny, samotny, opuszczony. Będzie patrzył na ciebie, słuchał twojego głosu, opiekował się tobą i to mu da może ostatnią, czystą i cichą radość życia!

Sekretarz osobisty Maliniaka, pan Tocki, pół Polak, pół Amerykanin, z którym Maja zobaczyła się w hotelu Bristol, oświadczył jej przede wszystkim, że nie ma zupełnie czasu. Było to prawdą, gdyż czekało na niego co najmniej piętnaście osób i nieustannie napastował go telefon. Następnie powiedział jej, że na razie otrzymywać będzie pięćset złotych miesięcznie, żeby zjawiła się o dziesiątej w hallu, gdyż będzie towarzyszyła panu Maliniakowi przy kolacji…

Gdy Maja zapytała, jakie będą jej obowiązki, stał się naraz bardzo uprzejmy i spojrzał jej błagalnie w oczy.

– Proszę pani – zawołał z pośpiechem – pierwszym i jedynym pani obowiązkiem jest – nie zabierać mi czasu. Niech pani nigdy z niczym się do mnie nie zgłasza!

I zanim zdążyła się zorientować, wypchnął ją za drzwi, ściskając bardzo kordialnie dłoń.

Punktualnie o dziewiątej Maja w stroju wieczorowym ujrzała wychodzących z windy Maliniaka i tę panią, która wówczas czekała na niego w kawiarni, a która była podobno jego siostrzenicą.

Przedstawiła się Maji chłodno i z naciskiem wymieniła tytuł.

– Margrabina di Mildi.

– Chodź no tu – rzekł do Maji Maliniak i wsparłszy się ciężko na obu kobietach, wkroczył do restauracji. Usiadł w głębi, zamówił u sześciu nadbiegających kelnerów – dwa jaja na miękko, ale świeże, i bułeczkę. Margrabina obstalowała perliczkę

– Po co? – mruknął. – Dużo lepiej omlet z groszkiem. I niech dadzą grzankę.

Margrabina przygryzła wargi.

– A pani czym można służyć? – zapytał kelner, widząc iż Maja została całkowicie pominięta.

– Ja? Ja może także omlet…

– Zaraz, zaraz! – ożywił się Maliniak. Dajcie mi kartę!

I obstalował dla niej wykwintną i obfitą kolację z kilku potraw.

Maja nie śmiała protestować. Musiała zjeść wszystko, co jej przyniesiono, choć apetyt pod zawistnym wzrokiem głodnej margrabiny nie dopisywał jej. Maliniak nie spuszczał oka z jej talerza.

– Jeszcze to – pokazywał palcem smaczniejsze kąski. – Dobre? Co? A teraz kieliszek wina.

– Już nie mogę! – jęknęła nad jakąś przedziwną kombinacją ananasa i masy owocowo – czekoladowej, podlanej palącym płynem.

– Co to znaczy nie mogę? – To dobre! Niech pani zjada! Zuza, nałóż pani jeszcze kremu!

– Kiedy naprawdę dziękuję bardzo. Nie mogę.

Maja wypowiedziała to tak stanowczym, a nawet trochę pańskim tonem, że milioner wstrzymał się w swoich zapędach.

– A co, może pani tu przyszła już najedzona? – rzekł.

– Istotnie, zjadłam dosyć obfity podwieczorek.

– To niedobrze. Na przyszłość musi pani siadać do obiadu i kolacji bardzo głodna. Ja sam nie mogę jeść, bo jestem chory. Ale za to lubię patrzeć jak ktoś je.

Zamyślił się i z pół godziny jeszcze siedział w milczeniu. Nikt nie podtrzymywał rozmowy. Margrabina, przyzwyczajona widać do takich sjest nie odzywała się wcale.

Była to ognista brunetka, może trzydziestoletnia, o twarzy namiętnej i skrytej. Nie zdobyła się na żaden wysiłek, aby ułatwić dziewczynie trudną bądź co bądź sytuację.

No, dosyć – rzekł nieoczekiwanie Maliniak. – Już idę. Jutro niech pani przyjdzie o… no dajmy na to o czwartej. Tylko, żeby pani była głodna! Niech pani lepiej nie je obiadu.

– A na czym będą polegały moje funkcje? – ośmieliła się zapytać Maja.

– Funkcje? Hm… Przede wszystkim na czekaniu. Musi pani czekać, póki panią nie wezwę. No, a druga funkcja, to jedzenie. Ja i moja siostrzenica markiza lubimy jak się dobrze je. A co do innych funkcyj, to jeszcze zobaczymy. No, do widzenia. Niech pani dzisiaj jeszcze sprowadzi się do hotelu.

Maja zacisnęła zęby.

– Nie sprowadzę się.

Już odchodził, wspierając się na ramieniu kelnera, ale przystanął.

– Co? A dlaczego?

– Bo nie zamierzam być głodna, ani czekać, ani w ogóle przebywać razem z panem. Rezygnuję z posady.

– No to niech pani Tocki doda dwieście złotych.

– A ja nie zostanę nawet za dwieście tysięcy, bo pan jest źle wychowany!

Maliniak otworzył usta. Tego się nie spodziewał. Jego martwa twarz rozpromieniła się głębokim zadowoleniem.

– Brawo! Doskonale! Pani mi się podoba.

Wstała.

– Proszę pana – rzekła – wydaje mi się, że dalsze dyskusje są zbyteczne.

Powiedziałam, że nie zostanę i nie zostanę.

– Pani rzuca posadę – u mnie?

Wzruszyła ramionami i spojrzała na niego w ten sposób, że Maliniak poczuł się zerem, nicością, byłym emigrantem. Spąsowiał i zdawało się, że powie Maji jakąś grubą przykrość, gdy wtem spostrzegł niekłamane zadowolenie malujące się na obliczu siostrzenicy.

– Te, markiza! – huknął. – Nie ciesz się zanadto! A właśnie, że ona zostanie!

Wziął Maję za rękę.

– No, nie gniewajmy się! Widzi pani, ja jestem stary dziwak i cham… ale już niewiele mam życia przed sobą. Miesiąc, dwa… a widzę, że z panią trzeba inaczej! Niech pani wybaczy staremu. No już! Takiej, jak pani, łatwo nie znajdę.

Prosił ją tak serdecznie, że poczuła litość.

– Zgoda – powiedziała.

Zaczął gwałtownie kaszleć. Służba raczej wyniosła go, niż wyprowadziła z sali. Margrabina podała Maji na pożegnanie końce palców.

– Winszuję panience! Znalazła pani najlepszą drogę do mego wuja. Tylko tak dalej, a na swojej bezinteresowności zrobi panienka doskonały interes.

– Do mnie nie mówi się panienka, tylko pani.

– Och, mój Boże, pani jest takie młode stworzenie. Nie chciałam pani urazić. Mój wuj bardzo lubi takie młode stworzonka, które może podburzać przeciwko mnie. Bo nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę – mówiła z naciskiem – że pani została zaangażowana specjalnie po to, żeby mnie drażnić. Ale mnie nie tak łatwo rozdrażnić i to mu przejdzie w ciągu tygodnia.

Margrabina odwróciła się plecami zanim Maja zdobyła się na odpowiedź.

W ten sposób rozpoczęło się urzędowanie Maji, jako sekretarki osobistej Maliniaka. Przeniosła się do Bristolu.

Po kilku dniach opanowała swoje funkcje. Rzeczywiście najwięcej czasu pochłaniało jej czekanie. Nigdy nie było wiadomo kiedy Maliniak wezwie ją do siebie. Ponieważ nie chciała przebywać w hallu na dole, godziny upływały jej w pokoju hotelowym – na niczym. Nie mogła się niczym zająć i to ją najbardziej męczyło. Myślała o Leszczuku. Wreszcie zgłaszał się boy, że „pan Maliniak prosi” – i Maja szła do niego, nigdy nie mając pewności, jak zostanie przyjęta i co strzeli do głowy zdziwaczałemu bogaczowi.

Przekonała się już następnego dnia, że markiza miała słuszność. Rzeczywiście zdawało się, iż Maliniak zaangażował ją, aby doprowadzić siostrzenicę do wściekłości.

Jak tylko Maja zjawiła się u niego, poddał ją skrupulatnym oględzinom i objawił, że jego zdaniem nie jest dość elegancko ubrana. On, Maliniak, lubi wykwint! Pozwoli sobie uzupełnić jej toalety, niech przynajmniej ostatnie miesiące życia upłyną mu w towarzystwie osób wykwintnie ubranych!

Dziwak pojechał z Mają do magazynów, a markizie kazał, żeby im towarzyszyła. Zaczął od głowy. Wkrótce Maja znalazła się w posiadaniu kilku prześlicznych kapelusików. Właścicielka magazynu widząc urodę Maji i znając zasoby Maliniaka wydobyła, co miała najpiękniejszego.

– Tobie też należy się kapelusz – powiedział do markizy, która asystowała przy tym w roli osoby „dodającej gustu”. – Ja sam ci wybiorę.

I wybrał jej potworność. Ohydny, pretensjonalny i przeładowany kapelusz, w którym nieszczęsna margrabina di Mildi wyglądała jak straszydło i który postarzał ją o dziesięć lat.

– Tego nie włożę – rzekła, blada jak trup.

– Co? Nie włożysz? To prezent ode mnie!

Biedna di Mildi, tając wściekłość, musiała ustroić się w tę ohydę. To samo powtórzyło się i w innych sklepach. Maja wyszła z nich dwakroć piękniejsza – a pani Mildi dziesięć razy brzydsza. Maliniak z wyrafinowaną złośliwością podkreślił i uwypuklił jej zbliżającą się starość.

Takich rzeczy kobieta kobiecie nigdy nie przebaczy. Maja wiedziała, że zyskała w osobie namiętnej markizy śmiertelnego wroga.

Maliniak był w stosunku do tej międzynarodowej starzejącej się lwicy rzeczywiście bez litości. Czy mścił się na niej, podejrzewając, iż wyczekuje jego śmierci i pragnie zagarnąć spadek? Czy może kochał się w niej i za to się mścił? Czy wreszcie chciał po prostu ostatnie miesiące życia wypełnić namiętnością i dlatego judził na siebie te dwie kobiety, z których jedna rozpoczynała się, a druga kończyła? Nie dość, że pod pozorem troski skazywał siostrzenicę na dietę, prawie – głodził, wydzielając jej skąpe sumy zaledwie na konieczne wydatki, ale bez ustanku wymyślał tysiączne, wyrafinowane złośliwości.

Margrabina tłumiąc furię poddawała się kaprysom wuja. Były to straszne przeżycia dla dumnej, demonicznej awanturnicy, sleeping’owo – salonowej, przywykłej królować. Wiedziała, że w Maji znalazł Maliniak cudowną zabawkę przeciwko niej, ale oczekiwała, że to mu przejdzie. Byle przetrwać!

Nie mogła zwłaszcza znieść tego, że Maliniak przy całej swojej ekstrawagancji odnosił się do Maji rzeczywiście z pewnym poszanowaniem. Maja sama nie umiała pojąć dlaczego milioner jest czasem wobec niej pokorny i uniżony, jak chłop. Te nagłe zmiany w nim były niczym nie umotywowane. Ale kiedyś zagadka się wyjaśniła.

– Pani to musi być z ziemiaństwa – rzekł Maliniak – ze dworu, co?

– Zgadł pan.

– Rodzice zbankrutowali?

– Właśnie.

– Szkoda – rzekł. – Bogaci byli?

– Mieliśmy ze sto włók.

– Phi! To ci fortuna!

Uśmiechnęła się, słysząc z jakim podziwem wymówił to człowiek, którego majątek szacowano na wiele milionów. Maliniak podchwycił jej uśmiech.

Pani się śmieje ze mnie… Ale to co ja mam, to nie żaden majątek. Majątek to dwór z parkiem, konie cugowe, las, pola… To zupełnie co innego. Wiem, bo sam w młodości byłem na wsi, ja jestem chłopski syn, a ojciec służył u jednych państwa – u hrabiego Osteckiego z Plewa.

– To mój krewny.

Odtąd Maliniak traktował ją z jeszcze większym szacunkiem – a zarazem jeszcze bardziej tyranizował. Maja zdawała sobie sprawę, że jej rola tutaj jest straszna i okropnie upokarzająca.

Być zabawką w rękach Maliniaka. Służyć do rozjątrzania markizy, pozwalać na to, aby jej piękność i młodość były wykorzystywane w ten sposób. Przyjmować prezenty. Czasem przypominał jej się Mołowicz i chciała uciekać. Ale częściej przypominał jej się Leszczuk – i wówczas godziła się na wszystko, wszystko przyjmowała bez protestu.

A markizę, choć przecież nie z jednego pieca chleb jadła, zdumiewał cynizm tej dziewczyny. Maji zaś wszystkie wolne chwile schodziły na bezcelowych spacerach po mieście – i wypatrywaniu, czy gdzie nie mignie znajoma głowa, kark, sylwetka, czy ten tam chłopak, który właśnie skręca, nie jest przypadkiem…

Wiedziała już, że Leszczuka nie przyjęto do klubu. Ale nie znała jego adresu. Dowiadywała się w biurze adresowym. Nic. Zresztą było do przewidzenia, że będzie się ukrywał.

A może już go nie było w Warszawie?

Stawała się coraz bardziej niespokojna. Miała ciężkie sny, podczas których widziała nie tylko jego, ale i siebie z nim.

Jedyne, co ją uspokajało i podnosiło na duchu – to były codzienne prawie spotkania z Mołowiczem.

Młody inżynier z coraz większą niecierpliwością wybierał się na to spotkanie. Maja udzielała mu o sobie tylko bardzo skąpych informacyj. Wiedział, że była sekretarką Maliniaka, ale poza tym, jej życie osobiste było dla niego tajemnicą.

Nie chciał się dowiadywać – był pewny, że nadejdzie moment, kiedy sama mu o wszystkim powie.

Ale straszliwy niepokój dziewczyny nie mógł ujść jego uwadze. Zachowanie jej było bardzo dziwne. Szukała czegoś… nieustannie szukała czegoś oczami.

W kawiarni zawsze wybierała miejsce przy oknie i podczas najbardziej ożywionej rozmowy wzrok jej badał przechodniów. Idąc, często oglądała się za siebie. Ba! – była w stanie szepnąć ni stąd ni zowąd:

– Niech pan poczeka. Zaraz wrócę.

I znikała w tłumie, ażeby po chwili wrócić.

– Już jestem – mówiła.

Mołowicz domyślał się, że jest zakochana. To napełniało go bólem. Kiedyś nie wytrzymał i wprost zapytał ją – czy szuka kogoś’?

Nie odpowiedziała.

Co najbardziej go zastanawiało, to iż Maja była obojętna w stosunku do mężczyzn eleganckich i dobrze ubranych. Natomiast młodzież proletariacka ściągała momentalnie jej uwagę. I to łączyło się dziwnie z tymi gminnymi naleciałościami, które już w niej zaobserwował, z tym jej „nieee” przeciągłym, z pewnym odcieniem jej śmiechu, z niespodziewanymi, a zaskakującymi u tak wytwornej panny, wulgarnościami zachowania.

A te jej ponure zamyślenia. Okrucieństwo i złość w jej oczach.

Wreszcie postanowił zaryzykować! Nie mógł czekać dłużej – i męczyć się.

– Panno Majo, niech pani nie dusi w sobie swojej przeszłości. Niech pani mi powie. Pani jest zbyt młoda – ja pani pomogę, wyprowadzę panią z tego.

– Mnie nic nie jest!

– Nieprawda! Panią coś męczy! Jeżeli pani naprawdę ma do mnie zaufanie, niech pani powie.

– Zbladła.

– Nie, nie powiem. I zresztą to lepiej dla pana. Gdyby pan wiedział wszystko – to by pan się rozczarował do mnie.

– Pani straciła wiarę w siebie – mówił Mołowicz z właściwą sobie energią. – Panią musiało spotkać jakieś okropne upokorzenie. Pani jest na złej drodze.

Nie wiem co pani robi u tego Maliniaka, ale to wszystko jest niewyraźne. Dlaczego pani nie chce oprzeć się na mnie, przecież pani wie, że ja…

Maja spuściła oczy. Stało się. Wiedziała, że zakochał się w niej i że za chwilę jej to powie. Nie chciała przynajmniej narażać go na odmowę.

– Jestem zajęta kimś – rzekła prędko, przerywając mu w pół słowa.

Teraz on zrobił się szary.

– Aaa… – rzekł – tak przypuszczałem. Wiedziałem o tym od początku.

Szli Nowym Światem. Odprowadzał ją do Bristolu. Rojne tłumy coraz ich rozdzielały.

Wtem ujął ją mocno pod rękę.

– Chodźmy tędy – rzekł, skręcając w ulicę Traugutta – tu niepodobna rozmawiać!

– Czyż my mamy jeszcze coś do powiedzenia?

– Panno Majo – rzekł Mołowicz – niech pani mi wybaczy, ale mnie to nie wystarcza. Niech pani się zastanowi. Jeżeli nawet pani kocha kogoś, to na pewno nie jest to miłość ani zdrowa, ani szczęśliwa. Mnie się zdaje, że pani zaplątała się w jakieś uczucie, z którego pani sama chciałaby się wydobyć – ale o własnych siłach tego pani nie zrobi. Maja! Niech pani mi pozwoli sobie pomóc. Wspólnymi siłami może zdołamy wyprowadzić panią z tego.

Wiedziała, że miał rację. Opuściła powieki. Na moment ujrzała się jego żoną.

Czyż on rzeczywiście mógłby uleczyć ją z Leszczuka?

Ale jak mu wyznać? Jak mu to wszystko opowiedzieć? To nie dawało się opowiedzieć. Wyznać, że jest podobna do Leszczuka? To było śmieszne i bezsensowne. A przy tym lękała się jego poziomu. Za nic nie chciała stać się w jego oczach śmieszna i trywialna, raczej opowiedziałaby to komuś obcemu, nie jemu. Cała ta historia mogła wywołać w nim odruch wstrętu.

– Zajdźmy do baru – rzekła. – Niech pan mi da trochę wódki.

Zmarszczył się.

– Wódki?

– Pan nie rozumie! To jest środek odurzający przy bolesnej operacji.

– Aha!

Jeszcze się wahała. Zatrzymała się, jak gdyby zamierzała uciec. On jednak ujął ją za rękę.

– Chodźmy. Ale pani wszystko mi powie!

– Wszystko!

Usiedli przy stoliku. Sala była jeszcze dosyć pusta. Mołowicz zanurzył w Maji swoje mocne i spokojne oczy.

– Niech pani powie bez wódki – rzekł.

Był przeświadczony, że już zwyciężył. Czuł to. Radość zalała mu serce. Maja była już pod jego wpływem. Jeżeli raz mu zdradzi swoją tajemnicę już nie oderwie się od niego.

Nachylił się nad kartą.

– Nie będę nic jadła – rzekła. Weźmy piwo.

– Dobrze.

Mołowicz podniósł na nią wzrok znad karty i osłupiał.

Twarz dziewczyny w ciągu tej jednej sekundy zmieniła się w sposób tajemniczy i straszny. Naprzeciw niego ciągle siedziała Maja, ale była to Maja zgoła inna, nieprawdopodobna. Była to Maja czerwona, z opuszczonymi oczami, z rozchylonymi w bolesnym grymasie ustami, z rękami opuszczonymi niezręcznie wzdłuż boków, ze wzrokiem zamglonym i mętnym. I pochylała się coraz bardziej nad stolikiem, jakby miała położyć się na blacie.

– Czy pani słabo? – zawołał.

Kiwnął na kelnera.

– Proszę wody. Prędko. Zimnej wody.

– Słucham.

– Ale Maja już przyszła do siebie.

– Chodźmy stąd – szepnęła.

– Czy pani zrobiło się niedobrze?

– Muszę wrócić do domu.

– Kiedy się zobaczymy?

Mołowicz z przerażeniem zyskuje pewność, iż dziewczyna ucieka mu – ucieka – że ją traci i nic nie będzie z ich rozmowy. Dlatego kurczowo żąda ustalenia terminu.

Lecz Maja zamiast odpowiedzi uśmiecha się. Wargi jej się rozchylają – ukazują się zęby ostre i równe – uśmiech ten jest gorący, zawzięty, szczęśliwy i zły zarazem, a jednocześnie jest w nim coś porozumiewawczego. Mołowicza przeraża, iż uśmiech ten – nie jest do niego skierowany.

Nie chce się oglądać. W każdym razie wie już, że Maja – z tym uśmiechem i z tym wyrazem twarzy – jest stracona.

– Odprowadzę panią.

– Dobrze.

Wychodzą. Mołowicz idzie obok niej w milczeniu i wie, że coś się odbywa w Maji. Jakieś okropne zmiany. Nie patrzy na nią, ale domyśla się. Kiedy doszli do Bristolu ponawia pytanie.

– Czy zobaczymy się?

Ona podaje mu rękę i mówi jakoś na ukos, w bok.

– Nie warto.

I odchodzi…

Загрузка...