Rozdział XVIII

Przybycie Maji do Połyki wywołało wielkie poruszenie wśród gości pensjonatowych. Zwłaszcza panna Wyciskówna i doktorowa były podminowane tą wiadomością.

– Czy pani wie, kto przyjechał dziś rano? Ochołowska!

– Jak to? Wczoraj wyjechała, a dziś już przyjechała?

Pani Ochołowska dowiedziawszy się z prasy o zabójstwie Maliniaka natychmiast wyruszyła do Warszawy.

– Ależ nie stara! Maja! Widziałam ją na własne oczy przez okno! Gazety rozpisywały się szeroko o tajemniczej śmierci Maliniaka, a nazwisko Maji powtarzało się nie raz w tych sprawozdaniach. Doktorowa była przejęta.

– A czy wie pani, że nie tylko ona przyjechała? Przywieziono kogoś! Wnoszono na górę! Słyszałam przez drzwi.

– Marysia mi mówiła, że wczoraj w Koprzywinie była jakaś bójka.

Ale podniecenie obu pań doszło do szczytu, gdy służąca Marysia zwierzyła im w głębokiej tajemnicy, iż to Leszczuk został przywieziony i umieszczony w pokoju na górze.

Odtąd bez przerwy trwały na czatach w pokoju stołowym, lub na werandzie.

Ale nic się nie działo. Maja nie ukazywała się. Dom zalegała błoga, popołudniowa cisza.

Tymczasem w pokoju na piętrze story były zapuszczone. Leszczuk spał.

Pod wieczór zjawił się lekarz. Hińcz odbył z nim długą i wyczerpującą rozmowę.

– W organizmie nic nie ma. Rany są powierzchowne. Objawy, o których pan mówi, mogą mieć podkład nerwowy. Byłoby wskazane wezwać psychiatrę.

Ale Hińcz by ł innego zdania. Podejrzewał że ta choroba nie była nerwowa, lecz duchowa.

Poprosił doktora o środek usypiający dla Maji i sam także zażył jakąś kojącą miksturę. Należało przede wszystkim odzyskać siły. Tak więc cisza zaległa w Połyce – aż do następnego popołudnia. O tej porze Leszczuk odzyskał przytomność.

– Gdzie jestem? – szepnął, przecierając oczy.

– Niech pan się nie rusza – rzekł Hińcz, który ciągle nie dopuszczał do niego Maji. – Zachorował pan.

– Ale gdzie jestem?

– W Połyce.

Nagle przypomniał sobie wszystko, gdyż usiadł gwałtownie na łóżku.

– Co to ja wyprawiałem? Kto pan jest? Aha, chłopi chcieli mnie pobić? A ja?… Aha.

Znów osłabł i przymknął oczy. Po chwili jednak odezwał się:

– Czy pan jest doktor?

– Nie.

– Niech pan mi powie prawdę. Czy ja zwariowałem?

– Skądże? – odparł Hińcz. – Zachowywał się pan wczoraj trochę, niespokojnie, ale musiał pan być podniecony.

Dołożył wszelkich starań, aby go uspokoić.

Ale chłopak, jak tylko przypomniał sobie dzieje zeszłej nocy popadł w ponurą apatię. Przymknął oczy i milczał.

Hińcz powoli wytłumaczył mu, jak go odnaleźli. Zataił przed nim tylko to, że jest jasnowidzem. Powiedział, że odwoził Maję do Połyki i przypadkowo zaszedłszy do hotelu zastali go w restauracji.

– To ona tu jest? – zapytał Leszczuk.

– Czy pan chciałby się z nią widzieć?

– Nie – odparł ze strachem.

I dodał:

– Wyjadę stąd.

Hińcz wyjął ołówek z kieszeni.

– Niech pan mi powie – rzekł – skąd pan ma ten ołówek?

Nie odpowiedział. Dopiero gdy Hińcz kilka razy powtórzył pytanie, odparł z niechęcią:

– Ten? To wcale nie mój ołówek.

– Jak to nie pański? Niech pan się przyjrzy. O, to są ślady pańskich zębów.

– Ten ołówek? Aha, prawda. Znalazłem go.

– Gdzie pan go znalazł?

– Na zamku. Byłem tam kiedyś i… podniosłem go z podłogi w takiej białej iz…

Nie dokończył. Przypomniała mu się biała izba ze snów.

– To widać ta sama izba, co mi się śniła – mruknął niechętnie i przewrócił się na drugi bok.

– Będę spał.

– Jeszcze chwileczkę. Czy ten ołówek był już pogryziony jak pan go znalazł”?

– Tak.

– A pan go także gryzł?

– Nie wiem. Tak. Mam taki zwyczaj.

Zamilkł i leżał rozwartymi oczyma wpatrując się w sufit. Hińcz poznał, że niczego więcej się nie dowie.

Ale Maję jego relacja bardzo poruszyła. Więc ten ołówek był z zamku? Leszczuk zapewne znalazł go wtedy w nocy, gdy zgubił scyzoryk! Odtąd musiał go nosić w kieszeni.

Ach – i wkrótce potem zsiniały mu usta – wtedy na przechadzce w lesie. I do tego znalazł go w białej izbie – jej także od razu przyszła na myśl ta biała izba ze snu. Już nieraz podejrzewała, że taka izba mogłaby znajdować się na zamku mysłockim.

Czyżby więc naprawdę w tym wszystkim było coś niesamowitego?

Opowiedziała Hińczowi o zamku i o tym strasznym wrażeniu jakie zawsze odnosiła w zetknięciu z jego tajemną, odrębnym życiem żyjącą pustką.

Tak, ta izba ze snów musiała być izbą zamkową. Te odkrycia sprawiły na niej ogromne wrażenie.

Maji nasunął się na myśl Skoliński. Za żadną cenę nie chciała wprowadzać w te sprawy Cholawickiego – wiedziała, iż nienawidzi Leszczuka. Ale Skoliński, jeżeli jeszcze jest na zamku, może potrafiłby udzielić informacji.

Hińcz zgodził się z nią całkowicie. Według niego ten tajemniczy, tak odpychający ołówek mógł się okazać kluczem zagadki. Przede wszystkim należało wyjaśnić tę sprawę.

– Wie pani co? Oboje złożymy wizytę profesorowi. Jestem ciekawy tego zamku. Leszczuka zostawimy pod opieką Marysi. To energiczna dziewczyna, a on jest jeszcze za słaby, aby jej się oprzeć.

Poszli groblą pośród moczarów. Przeszli przez korytarz podziemny i Maja wiodła jasnowidza przez ciemne i puste komnaty.

Miała nadzieję, iż uda się jej dotrzeć do profesora nie zawadzając o Cholawickiego, przed którym chciała jak najdłużej ukryć swoje przybycie do Połyki. Na pierwszym piętrze zatrzymała się. – Tu niech pan poczeka.

Ale z głębi amfilady doszły ich głosy i ujrzeli światło, padające przez uchylone drzwi. Chciała się cofnąć, lecz Hińcz przytrzymał ją.

– Podejdźmy bliżej – rzekł. – Choćby nas kto zobaczył, nic wielkiego, a jestem ciekawy, co się dzieje.

Maję również zaciekawiły te odgłosy, tak sprzeczne z ciszą, do której była tutaj przyzwyczajona. Podeszli bliżej i ujrzeli scenę jedyną w swoim rodzaju.

Za stołem książę, Cholawicki i profesor, obsługiwani przez Grzegorza, prowadzili towarzyską rozmowę, jak gdyby nic nigdy ich nie rozdzielało – i przerzucali się grzecznymi frazesami w obdrapanej, zniszczonej sali. Na pozór nie było w tym nic szczególnego – przeciwnie nawet, konwencjonalna poprawność rozmowy wydawała się wprost nadmierna i przesadzona.

A jednak wyczerpane, umęczone oblicza rozmawiających, czyniły z ich gładkich zdań, ich układnych manier jakąś niesamowitą i niebezpieczną igraszkę. Wydawało się, że z najwyższym wysiłkiem zagadują sprawy stokroć poważniejsze.

Co zaś najbardziej zdumiewało, to iż – przy całej poprawności konwersacji gesty ich były jakieś… nieskoordynowane, fantastyczne. Skoliński i Cholawicki co pewien czas robili dziwne ruchy – na przykład jeden z nich zaginał palec w dół, drugi sięgał po półmisek ruchem zbyt szerokim, nazbyt zaokrąglonym a nawet Grzegorz nalewał wodę do kielichów w specjalny sposób.

– Co to wszystko znaczy? – szepnął Hińcz.

Maja ukazała się na moment Skolińskiemu, przykładając palec do ust. Zrozumiał i wkrótce zjawił się przy nich.

– Niech pan pójdzie z nami do Połyki, profesorze – szeptała Maja. Musimy z panem pomówić. Nie chcę, żeby Henryk o tym wiedział.

– Dobrze. Ja też pragnę z panią pomówić.

Na drodze do Połyki zapytał Hińcza, usłyszawszy jego nazwisko:

– Czy to pan jest tym sławnym jasnowidzem? Kto pana skierował tutaj?

– Zaraz, zaraz, panie profesorze! Niech mi pan powie przede wszystkim, czy na zamku dzieje się coś anormalnego?

– Skąd pan wie?

– Mam powód do takiego przypuszczenia.

– Nareszcie, panie święty, będe mógł z kimś to obgadać! – zawołał uszczęśliwiony profesor. W samą porę państwo przybywacie. Już dłużej nie byłbym w stanie wytrzymać!

I opowiedział im wszystko, co przeżył dotąd w tym okropnym miejscu. Kuchnia. Ręcznik. Książę. Cholawicki. Ziółkowska. Znak. Wszystko to przewijało się przed Hińczem i Mają, jak opowieść z tysiąca i jednej nocy.

– A więc nie omyliłem się – szeptał Hińcz, do głębi poruszony. Tu działają jakieś obce elementy.

– Jakie?

– Profesorze – rzekł Hińcz – niech pan uważa na siebie. Widzieliśmy was przy kolacji. Dlaczego wasze ruchy są takie – dziwaczne?

Uczony zawstydził się.

– Ja ciągle próbuje odkryć ten znak. Staram się wyzyskać każdą sposobność, aby wybadać księcia pod tym względem. Przyzwyczaiłem się do tego, że każdy ruch „wykańczam” trochę inaczej, niż normalnie.

– To bardzo niebezpieczne.

Profesor nie łudził się. – wiedział, że i on stopniowo ulega jakiemuś rozprzężeniu w tych strasznych warunkach. Według niego sytuacja przedstawiała się nad wyraz groźnie.

Doszli już do dworu i Maja przeprowadziła ich bocznym wejściem na górę do swego pokoju.

– Miałem nadzieje, że odkryję znak i zdołam wybawić księcia ze stanu, który go zabija moralnie i fizycznie. Niestety jak dotąd nie posunąłem się ani na jotę w mych poszukiwaniach. Jestem przeraźliwie znużony tym wszystkim, ledwie się trzymam… Moja odporność zmniejsza się z każdym dniem. Obawiam się, że z Cholawickim jest jeszcze gorzej. Ten człowiek zdradza objawy wyraźnego obłąkania.

– Czyżby aż źle tak z nim było?

– Bo ja wiem! Ja już nic nie wiem! A może to nie nasza odporność się zmniejsza, tylko zwiększa się ciśnienie tych tajemnych sil… Nie można się dziwić, że człowiek przestaje wreszcie rozumieć, traci pewność swych władz umysłowych. To są zjawiska przekraczające mój rozum. Niezmiernie się cieszę, że pan przy – bywa z pomocą. Pan zna te sferę zjawisk lepiej ode mnie. Czy to wszystko można wytłumaczyć w sposób naturalny?

Hińcz z kolei opowiedział Skolińskiemu historie Leszczuka.

– To by znaczyło, że ta siła zaraża – że ona rzuca się na ludzi – szepnął profesor.

– Mogę się mylić – rzekł Hińcz – ale moim zdaniem sens moralny i duchowy tych zadziwiających objawów nie ulega wątpliwości. Sądzę, że najmniej zagadkowym faktem jest ów ruch ręcznika. Każdy kto brał udział w seansach spirytystycznych wie o tym, iż jakieś niezbadane siły unoszą do góry przedmioty, ciskają sprzęty, a nawet uderzają zebranych. Zjawiska te niekoniecznie muszą mieć charakter nadprzyrodzony. Zapewne działają tu nie zbadane jeszcze siły naszej psychofizycznej konstytucji.

Wyobraźmy sobie, że ten nieszczęsny Franio w przystępie fenomenalnego natężenia swych sił żywotnych musiał udzielić temu ręcznikowi cząstki swojej energii. Czy pan nie zauważył, że ten ruch jest pokrewny ruchowi medium?

Tak więc ta część zagadnienia dałaby się Jeśli nie – wytłumaczyć, to przynajmniej odnieść do przykładów już znanych, do eksperymentów dokonywanych na seansach.

– Sądzę – mówił dalej – że jesteśmy tu w obliczu wypadku niesłychanego przez swoje natężenie. Franio musiał dojść do jakiegoś maksimum napięcia, o jakim normalny człowiek nie ma wyobrażenia, i rozpętał siły, które teraz działają – w zasięgu trudnym do ustalenia. Część tego fluidu musiała przeniknąć ołówek i przenieść się na Leszczuka. Jest tu jeden szczegół niezmiernie ciekawy – mianowicie, iż wszystkie te objawy pozostają w jakimś związku z ustami. Leszczukowi zsiniały parokrotnie usta. Wiemy, iż miał zwyczaj gryźć ołówek. Ale jak się okazało ołówek już przedtem był pogryziony. Nie dałbym trzech groszy, czy nie pogryzł go Franio – na tym ołówku ślady zębów Leszczuka mieszają się ze śladami zębów Frania.

– Usta – rzekł profesor. – Ja także doznałem kilkakrotnie jakichś przypadłości z ustami. Zauważyłem parę razy, że usta pulsują mi, czy też falują – ale potem mi to przeszło.

– Widocznie ta siła atakuje najłatwiej usta – rzekł zamyślony Hińcz.

– A przecież na tych świstkach pozostawionych przez Rudziańskiego również była mowa o ustach.

– Pan jednak twierdzi, że to nie wyczerpuje zagadnienia – zwróciła się Maja do Hińcza.

– O to chodzi, że nie. Ta siła która nas osacza nie jest bynajmniej neutralna pod względem duchowym. Ma ona wyraźnie znak ujemny. Jest to siła zła. Powtarzam to, co już pani powiedziałem – odczuwam ją jako wybitnie złą i polegam na tym odczuciu. Bardzo być może, iż przerzuca się ona mechanicznie za pośrednictwem „zarażonych” przedmiotów – ale mam przeświadczenie, iż daje się za szczepić tylko człowiekowi, który duchowo jest jej podatny. Dlaczego profesorowi, choć przebywał tak długo w pobliżu komnaty, nie wyrządziła dotąd większej szkody? Ponieważ profesor opierał się jej duchem. A dlaczego Leszczuk się „zaraził”? Ponieważ splot fatalnych okoliczności kazał mu zwątpić w siebie i osłabił go.

– Tak – z rozpaczą powiedziała Maja.

– Niech pani się nie poddaje! Będziemy walczyli.

– Cóż więc pozostaje do zrobienia?

Hińcz skupił się.

– Bardzo wiele. Musimy dążyć do wyjaśnienia tych spraw. Przede wszystkim trzeba bodzie wybadać Leszczuka – jestem za tym, aby nie ukrywać przed nią jego stanu. Gdy uświadomimy mu jego położenie, odzyska może zdolność oporu. Trzeba dowiedzieć się od niego co zaszło z Maliniakiem? Wyperswadować mu myśl o samobójstwie. I w ogóle niech nam opowie coś o swoich stanach psychicznych!

– To nie będzie łatwe – rzekł profesor.

– Zobaczymy. Ale to nie wszystko – mówił Hińcz, marszcząc czoło. – Zastanawia mnie ten chłop. Dlaczego Leszczuk do niego specjalnie się garnął? A dalej – dlaczego ja wtenczas trzymając ołówek, widziałem dwie osoby? Leszczuka, który szedł szosą i jakiegoś drugiego, który pisał na ścianie. Czyżby to był ten Franio?

Profesor wyjął z kieszeni starą, pożółkłą fotografię.

– Czy nie był on przypadkiem podobny do tej fotografii?

– Czy to jest Franio?

– Tak.

Przyglądali się z ciekawością.

– Tak, to on jest tym, który pisał na ścianie – rzekł Hińcz. To on.

– Czy panu się nie zdaje, że on jest podobny do Leszczuka? – zapytał profesor.

– Co pan mówi? – rzekł zdumiony. – Rzeczywiście! Ale nie! To nie jest żadne podobieństwo. Niech pan spojrzy – przecież rysy ma inne. Zachodzi tu mniej więcej to samo zjawisko, co z panią – wskazał na Maję. – Oni nie są do siebie podobni, ale robią takie wrażenie, ponieważ łączy ich pokrewieństwo natur. Podobieństwo jest tylko w wyrazie oczu, w rysunku ust, w charakterze. Was troje łączy ta sama namiętność, żywotność, ta sama pasja życia – niech pan spojrzy, profesorze.

Hińcz zasłonił kawałkiem papieru oczy Frania. Momentalnie znikło podobieństwo.

Lecz Maja zadrżała, uprzytomniwszy sobie, że on wyraził się „was troje” – jak gdyby stanowili jedną rodzinę.

Tymczasem Hińcz trwał z pionową zmarszczką na czole, zamyślony.

– Proszę państwa! – rzekł. – Nie ma się co łudzić. Sytuacja w jakiej znaleźliśmy się jest niezwykle trudna i będzie wymagała całego naszego wysiłku. Trzeba wziąć się mocno w garść. Żadnej mistyki, żadnych fatalizmów. A tymczasem – chodźmy na kolację.

– Na kolację? – zdziwiła się Maja.

– No pewnie. Przecież trzeba jeść! A po wtóre nie możemy przecież ukrywać się dłużej przed pensjonatem. Niech mi pani wierzy, że im naturalniej będziemy się zachowywali, tym lepiej.

Weszli do jadalni. Doktorowa, Wyciskówna oraz radca Szymczyk, jako osoby wtajemniczone w burzliwą przeszłość i jeszcze burzliwszą „kryminalną” teraźniejszość Maji, chłonęli ślady wyczerpania na jej twarzy, podczas gdy świeżo przybyła para młodych małżonków z dzieckiem w błogiej nieświadomości oddawała się nadal bez zastrzeżeń jedzeniu.

Maja starała się wymawiać nazwisko Hińcza jak najniewyraźniej i od razu oświadczyła jak najnaturalniej:

– Przyjechał z nami pan Leszczuk, ale chłopi go pobili w Koprzywiu i będzie musiał jakiś czas się kurować.

– Aaa – rzekła panna Wyciskówna.

Maja patrzyła ze wzruszeniem na tę starą, dobrze znaną salę jadalną, oświetloną dwoma lampami naftowymi. Zdawało się jej, że od wieków tutaj nie była.

– A profesor kochany na zamku siedzi i ani zajrzy do nas! – zaśpiewała serdecznie tłusta doktorowa.

– A tak, zaprzyjaźniłem się z księciem – rzekł Skoliński – i studiuję tamtejsze archiwum.

Lecz Wyciskównie wszystkie te wyjaśnienia nie wystarczały. Ze Maja wyglądała fatalnie, to było zrozumiałe. Ale profesor? I ten nowy jegomość przypominał jej kogoś – czyżby to…

– To chyba Hińcz – szepnęła jej doktorowa. – Wie pani, ten wróż! Widziałam jego fotki w tygodnikach!

Hińcz! Pannie Wyciskównie wydało się, że ujrzała króla angielskiego! Mimo to odrzekła kwaśno.

– Być może, iż to ten wróżbita. Ja się nie interesuję.

Zapanowało milczenie przy stole, jedno z tych kłopotliwych milczeń, które w miarę trwania stają się niepokojące. Być może obecność takiej osobliwości jak Hińcz „medialnej” i „spirytystycznej” wpłynęła na to, że obie panie poczuły się nieswojo. I – zaczęły mówić o duchach. Daremnie Hińcz usiłował je powstrzymać. Doktorowa opowiedziała jakąś okropną historię, a Wyciskówna nie pozostała jej dłużna. Nie było sposobu zamknąć im ust! Delektowały się tym po prostu!

Po kolacji Hińcz poszedł do ogrodu i spacerując po krętych ścieżynach starego parku usiłował widzieć jak najjaśniej te sprawy ciemne i zawikłane.

Nigdy dotąd nie miał poczucia takiej bezsilności. I cóż z tego, że natura obdarzyła go władzą częściowego i jakże przypadkowego „jasnowidzenia”, jeżeli to jasnowidztwo niczego nie wyjaśniało, przeciwnie – wtrącało człowieka w stan jeszcze większej niepewności, każąc mu obcować z tajemniczymi i niezbadanymi potęgami.

Hińcz nieustannie ocierał się o ten świat metafizyczny, którego natury nie umiał przeniknąć.

Coraz bardziej przeto skłaniał się do wiary. Coraz wyraźniej ukazywała mu się pośród okropnych niejasności świata ta prosta i pewna prawda, że jedyną ostoją człowieka, jedyną jego bronią i prawem są wartości charakteru, a jedynym drogowskazem – moralność. Miał pewność, że jeśli Maja i Leszczuk uzyskają w sobie to dobre samopoczucie moralne – wyjdą zwycięsko z wszelkich trudności.

Dlatego cieszył się, że w profesorze znalazł sprzymierzeńca, obdarzonego wartościami duszy. Natomiast głupota i płytkość obu damulek pensjonatowych – urzędniczki i doktorowej – napełniały go najgorszymi przeczuciami. No, te, gdyby dowiedziały się o wszystkim, dopiero zaczęłyby siać popłoch i panikę. Strach odebrałby im resztki godności i rozumu.

Hińcz wziął do raki ponury ołówek i przyjrzał się w świetle księżyca śladom zębów. Któż jeszcze go gryzł? Czyje zęby – i w jakim szale? Natężył się, skupił i wyprostowany, z wyciągniętą ręką, usiłował dojrzeć coś – uchylić jeszcze raz rąbka zasłony.

Na próżno! Czy może zasięg tych sił, tutaj, w pobliżu zamku był już zbyt wielki? Czy też brakło mu bezinteresownego spokoju i równowagi ducha – daremnie się wysilał, nie zdołał nic zobaczyć. Mimo, iż przygniatające wrażenie zła – czegoś złego w tym ołówku – znowu przeniknęło go całego.

Powoli wracał do domu. Lecz w stołowym pokoju zastał doktorową, urzędniczkę, oraz to młode małżeństwo niedawno przybyłe – skupione przy małym stoliku w rogu. Hińcz był teraz tak wyczulony na wszelkie anomalie, iż momentalnie uderzyło go, że osoby te siedzą za blisko stolika, zbyt ciasno.

Na jego widok urzędniczka wydała pisk małego dziecka, przyłapanego na gorącym uczynku, a reszta towarzystwa również wydawała się jednocześnie zażenowana i rozgorączkowana.

Cóż ci znowu wyrabiali? Chciał przejść obok nich, ale na stoliku spostrzegł duży arkusz papieru z wypisanymi na nim literami a na papierze – talerzyk obrócony dnem do góry.

– Państwo urządzają seans? – zapytał.

Towarzystwo zachichotało.

– Mamy zamiar! – pisnął młody małżonek.

– Ta pani jest podobno medium – zawołała młoda małżonka, wskazując na pannę Wyciskównę.

– My wszyscy niezmiernie interesujemy się sprawami medialnymi i spirytystycznymi – mówiła rozlewnie doktorowa, spoglądając na Hińcza urzekająco.

– Czy pan nie zechciałby wziąć udziału w seansie?

Aha. To była zasadzka. Ci państwo odkryli jego incognito – w ten niezdarny sposób zamierzali wciągnąć go do niepoważnej zabawy, obiecując sobie pierwszorzędne emocje. Hińcz zapragnął wychłostać to głupkowate stadko, nieświadome tego, że igra z ogniem.

A jednocześnie przyszło mu do głowy, że można by urządzić seans – ale z Leszczukiem.

Tak! To była idea! Tą drogą, niezbyt jasną można by zyskać nowe światło. Ten eksperyment mógł się udać. Tylko – czy nie było w tym zbyt wielkiego ryzyka?

Hińcz zamyślił się tak bardzo, iż przestał słyszeć rozkapryszone głosy przygodnych spirytystów i spirytystek. Wtem rozległ się tętent konia – i wszedł wysoki mężczyzna w stroju do konnej jazdy.

Cholawicki!

– Podobno przyjechała panna Maja – rzekł, przywitawszy się niemiłym, pozbawionym wyrazu głosem, nie patrząc na nikogo.

– Owszem – przyjechała – pośpieszyły z informacjami paniusie, zachwycone nową sensacją.

– Czy jest na górze?

– Właśnie, na górze jest!

– Przyjechał także pan Leszczuk – dodała Wyciskówna, jakby nigdy nic. Cholawicki skierował się w stronę schodów, ale Hińcz powstrzymał go.

– Ja właśnie idę na górą i zawiadomię pannę Maje, że ma gościa.

Chciał ją uprzedzić, a zarazem nie dopuścić Cholawickiego na górę. Ten jednak nie zwrócił wcale uwagi na jego słowa. Ciężko wstępował po schodach.

I wyszedłszy na korytarz ujrzał Maję, która stała pod drzwiami jednego z pokojów. Obok niej stał Skoliński. Sekretarz zatrzymał się, jak urzeczony.

Od chwili, kiedy pożegnał się z nią w Warszawie, cierpienia jego jeszcze się wzmogły. Świadomość, że jest stracona, że Leszczuk owładnął nią całkowicie, nie dawała mu żyć. Kiedy doniesiono mu o przybyciu panny Ochołowskiej, zaraz wyruszył do Połyki, jak przypiekany rozpalonym żelazem. Nie wiedział, że z Mają przybył Leszczuk – dopiero urzędniczka powiadomiła go o tym.

Cholawicki był już na skraju ostatecznego upadku. Maja była dlań wspomnieniem tych dni, kiedy jeszcze – bądź co bądź – zaliczał się do świata normalnego. To jeszcze zwiększało jego przeraźliwą zazdrość.

– Maja – rzekł bezdźwięcznie.

Prędko odsunęła się od drzwi.

– Kogo widzę! – rzekła z wymuszonym uśmiechem, usiłując się opanować.

Ale jego zastanowiło, że ona najwidoczniej pilnuje przed nim tych drzwi.

– Kto jest w tamtym pokoju? – zapytał.

– Chodźmy na dół!

Spojrzał na nią bystro i zamiast odpowiedzi nacisnął klamkę. Zazdrość go ponosiła.

Maja usiłowała mu przeszkodzić, ale wdarł się do pokoju. Hińcz wpadł za nim, wściekły na tę nieoczekiwaną dywersję, która w najwyższym stopniu mogła zaszkodzić choremu. Osłupiał. Łóżko Leszczuka było puste! Nie było go!

Zniknął. A otwarte okno aż nadto wyraźnie wskazywało, którędy opuścił pokój. Duży klon w pobliżu okna stanowił doskonałą drabinę.

Zapomniano o Cholawickim! Wszyscy wypadli do ogrodu narzucając w pośpiechu okrycia i rozproszyli się po lesie.

– Dokąd mógł uciec?

– Jedźmy do chłopa! – zawołał Hińcz. – Na pewno znów go tam poniosło!

Maja pośpiesznie wydała dyspozycje i wsiedli do bryczki. Sekretarz w milczeniu dosiadł konia. Nie miał pojęcia, co oznacza ucieczka Leszczuka, ani też gwałtowny pościg, któremu asystował – dla niego decydujące było wzruszenie Maji, która na widok pustego pokoju zapomniała o bożym świecie!

Galopował za nimi, ciesząc się prawie, że o nim zapomnieli – mógł w spokoju trawić swoje nieszczęście.

Dojeżdżali już do chałupy, gdy wybiegł ku nim Handrycz, roześmiany, ucieszony.

– Znowuż do mnie przyleciał! – wołał już z dala.

Jakoż Leszczuk wyszedł z zagrody i zbliżał się do nich. Wyglądał zupełnie jak pijany. Szedł chwiejnie do Handrycza, z uporem i zaślepieniem pijaka. I wtedy Maji zbrakło już sił. Rzuciła się do niego.

– Co ty robisz? Zlituj się! – wołała.

Hińcz chciał ją ukryć przed nim. Było już za późno. Leszczuk ujrzał ją.

– Znów do mnie! – krzyknął w zupełnym szale, z obłąkanymi oczami i rzucił się na nią. Złapali go. Lecz on wydzierał się z furią, niepoczytalny.

– Ona zabiła! Zabiła! Zabiła! – ryczał.

Potoczyli się na ziemię. Nadbiegła Handryczowa z postronkami. A Cholawicki przyglądał się temu z wyżyn swego konia, nie biorąc w niczym udziału.

Obezwładnili go i zanieśli do chałupy. Wówczas sekretarz zsiadł z konia i powoli zbliżył się pod okno. Mógł stąd słyszeć każde słowo.

– Niech pani odejdzie! – krzyknął Hińcz. – Pani go doprowadza do szaleństwa.

Leszczuk wybuchnął płaczem. Naraz Hińcz zbliżył się do niego i położył mu dłoń na ramieniu.

– Niech pan posłucha mnie! – rzekł z mocą. – Pan jest nawiedzony przez złego ducha! Czy pan mnie słyszy? Pan jest opanowany przez diabła!

Mając na uwadze niski poziom intelektualny chłopca, nie chciał się bawić w żadne naukowe omówienia. Nazwał to najprościej.

Odpowiedziało mu milczenie.

Lecz wtedy Hińcz, ciągle trzymając go za ramię, wyraźnie i ściśle opowiedział mu wszystko, czego dowiedział się od profesora i od Maji. Mówił wolno, starając się, by słowa dochodziły do jego świadomości.

Powiedział mu o strasznej komnacie i o ołówku – i o tym, co przeszli z nim w ostatnich czasach. Przedstawił mu całość sytuacji i powoli ręka jego puściła ramię, a zaczęła gładzić włosy nieszczęśliwego.

Czy słyszał? Czy rozumiał?

Hińcz nie miał najmniejszej gwarancji, a jednak mówił z pół godziny bez przerwy.

Leszczuk odwrócił ku niemu rozszerzone przerażeniem oczy.

– To pan naprawdę to mówi? To ja znaczy się jestem…

– Tak. Ale niech pan się nie poddaje. Walczymy o pana. Niech pan nam do pomoże.

– To ja dlatego za tym chłopem leciałem?

Odzyskał już przytomność.

– Ratujcie mnie… – szepnął.

– Niech pan wykorzysta tę chwilę lepszej świadomości. Teraz pan jest zupełnie przytomny – przekonywał go Hińcz – niech pan odpowiada na moje pytania możliwie ściśle.

– Niech pan pyta.

– Co pana tak ciągnie do tego chłopa?

– Nie wiem.

– Czy pan go znał kiedy?

– Nigdy.

– Więc pan nie wie. Ale czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan robi w ta kich momentach szału? Czy pan to pamięta?

– Pamiętam – szepnął. – Tylko, że nie mogę się powstrzymać. Jakbym się upił, albo co…

– A kiedy pana to po raz pierwszy napadło? Chwilę mocował się ze sobą, zanim odpowiedział.

– Wtedy… po tym zabójstwie Maliniaka.

– A dlaczego pan zabił Maliniaka?

– Kto?!

Usiadł na łóżku.

– To ona zabiła! – zawołał i twarz mu pociemniała. – Ona! Ona!

Hińcz wstrząsnął nim gwałtownie.

– Spokojnie! – krzyknął, widząc iż chłopak znowu zapada się w ciemność. – Co pan wygaduje! Niech pan się zastanowi! Do licha, niech pan się weźmie w kupę!

– Ona mu założyła stryczek na szyję i ciągnęła przez dziurę w ścianie. Widziałem przecie – wyszeptał Leszczuk i zemdlał.

Hińcz ocucił go mokrą szmatą.

– Czy pan wie, co pan powiedział przed chwilą? Niech pan mówi dalej. Niech pan nam opowie dokładnie.

– Po co? – odparł apatycznie.

– Bo to nie ona zabiła! Panu się coś przywidziało! Może już wtedy był pan szalony?

Nie! Nie był szalony! Pamięta doskonale.

– Przecież jak wszedł do pokoju, to ona właśnie go dusiła. Założyła mu stryczek na szyję, kiedy spał, przesunęła koniec sznura przez szparę w ścianie do swego pokoju i ciągnęła. Z początku nie mógł tego zrozumieć, dopiero potem domyślił się, jak to było.

Sznur musiał być przeciągnięty dołem, szparą między ścianą i podłogą. Dom był tandetnie zbudowany, nietrudno było rozluźnić deski ściany. Naprzód wkradła się do pokoju Maliniaka, założyła śpiącemu stryczek.przeciągnęła przez szparę – potem dała mu sygnał zapałką, żeby wszedł przez okno, a kiedy wszedł, zaczęła dusić Maliniaka. To wszystko sprytnie obmyśliła – żeby było na niego. Któż by ją podejrzewał o to, jeśli on wlazł przez okno.

Hińcz potarł ręką czoło.

Czyż to było możliwe? A nuż to było możliwe. Bo przecież wszystko w tych warunkach było możliwe. A jeśli Maja także dostała się w orbitę tych mocy i w przystępie szału udusiła Maliniaka?

Ale przysiągł sobie, że w żadnym razie nie da się ponieść straszliwym ekstrawagancjom wyobraźni. Skoncentrował uwagę na faktach.

Jak to – przecież Maja mówiła mu, że nie zapalała zapałki. Skądże więc Leszczuk twierdził, że dała mu sygnał zapałką?

Jeszcze raz spytał o to Leszczuka, po czym pobiegł do Maji, która na przyzbie siedziała w męce oczekiwania.

Powtórzył jej wszystko.

– Zwariował – powiedziała. – Przede wszystkim łóżko Maliniaka stało pod ścianą przeciwległą do tej, która dzieliła jego pokój od mego. A po wtóre nie zapałałam zapałki. Któż mógł zabić, jeśli nie on? Im dłużej myślę, nad tym wszystkim, tym bardziej dochodzę do wniosku, że tu najlepsze zastosowanie miałby – psychiatra.

Maję zaczęła ogarniać rezygnacja, ale Hińcz nie dopuszczał zwątpienia. Postanowił ufać. Jeżeli oni sobie nie ufali, on postanowił ufać im obojgu.

Jeżeli Maja twierdziła, że nie zapalała zapałki, a Leszczuk twierdził, że widział przez okno światło zapalonej zapałki, to oboje mieli rację.

Jeżeli oboje posądzali się wzajemnie o morderstwo to znaczy, że żadne z nich nie zamordowało.

Cóż więc się stało? Zły duch? Ale tego imienia także nie należało nadużywać, chyba – że nie byłoby żadnego innego wytłumaczenia.

Na wszelki wypadek poprosił Maję, ażeby narysowała mu plan willi i jeszcze raz dokładnie opisała przebieg tych dramatycznych momentów.

Niechętnie uczyniła zadość jego prośbie. Nie miała złudzeń. I t samą niechęć musiał przezwyciężyć w Leszczuku, zanim zgodził się jeszcze raz powtórzyć wszystko z planem w ręku.

I wówczas okazało się, że Leszczuk omylił się w rozkładzie pokojów! Pokój Maliniaka sąsiadował z jednej strony z pokojem Maji, z drugiej – z małą sionką, w której mieściły się schody na pierwsze piętro.

Czy pan widział światło w tym oknie, czy w tym? – zapytywał po raz nie wiedzieć który Hińcz, wskazując kolejno okno pokoju Maji i okno sionki. Za każdym razem Leszczuk pokazywał sionkę.

– W tym. W jej pokoju.

– A czy łóżko Maliniaka było przy tej ścianie?

– Przy tej.

– No to pan się pomylił. To nie jest wcale pokój panny Maji.

– Mnie wszystko jedno – odparł martwo i ledwie dosłyszalnie – jeżeli we mnie coś takiego siedzi… Jeśli ja jestem…

Odwrócił się do ściany i Hińcz już nic z niego nie mógł wydobyć.

Ale Maja również nie uwierzyła mu, gdy jej tłumaczył, że według jego najświętszego przekonania Leszczuk mówi szczerze – i że nie on zabił Maliniaka.

– Któż inny mógł zabić? Albo nie pamięta, albo boi się odpowiedzialności. To są dzieciństwa z tą ścianą.

– Wracajmy – rzekł na koniec Hińcz. Najgorsze było, iż nie mógł ich skonfrontować ze sobą. Obawiał się, że ani on, ani ona nie wytrzymaliby tej konfrontacji. I znowu Maja musiała wracać osobno, gdyż bryczką należało przewieźć Leszczuka.

– Ja idę na zamek – powiedział profesor. – Państwo dacie sobie radę beze mnie, a nie mogę pozostawić tak długo mego staruszka bez opieki.

– Dobrze, ale musimy zorganizować stałą łączność między sobą. Jeżeli nic nie zajdzie, niech profesor zajrzy jutro po południu do Połyki. Aha, jeszcze jedno. Gdzie Handrycz? Trzeba będzie i jego wybadać.

Zawołał chłopa.

– Przyjdźcie jutro rano do Połyki. Muszę z wami pomówić. Ale tu wmieszała się Handryczowa.

– Mój ta nie będzie nikaj chodził – rzekła stanowczo.

– A to czemu?

– Ma inszą robotę.

– Nie spieraj się! – rzekł chłop, który przeczuwał możliwość zarobku. – O której przyjść?

– A ja powiadam, że nigdzie nie pójdziesz! – krzyknęła. – Zawracanie głowy i tyle! Chałupy masz pilnować!

Hińcz przyglądał się jej uważnie. Zastanowił go ten niespodziewany opór.

– No, no – powiedział – jak nie, to nie.

Ale obiecał sobie przyjść do nich jutro i wybadać to tajemnicze małżeństwo. Wyruszyli. Byli już w lesie, gdy nagle posłyszeli tętent galopującego konia i na skrzyżowaniu linii mignęła im się ciemna sylwetka jeźdźca.

Cholawicki… Dudnienie kopyt i tępe odgłosy razów szpicrutą zapadły w ciszę lasu.

Jakaż furia była w tym galopie! Hińcz z niepokojem wpatrywał się w las, ale jeździec wraz z koniem już zniknęli dawno.

Cholawicki oddał na wpół żywego konia chłopakowi i wkroczył do zamku. Gdy przed chwilą pędził galopa, teraz szedł bardzo wolno przez puste komnaty, a głowa i ręce drżały mu, jak w febrze. Podsłuchał całą rozmowę Hińcza z Leszczukiem. Dowiedział się o wszystkim!

Aha, więc ta siła w starej kuchni, to jednak rzeczywiście była zła siła! Udzielała się ludziom? Dlaczego jemu dotąd się nie udzieliła? I dlaczego specjalnie upatrzyła sobie Leszczuka… Ciekawa rzecz, dlaczego?

Sekretarz był niepomiernie zdumiony. Jak to? Więc on, Skoliński, książę, którzy stale przebywali na zamku, nie zostali zaatakowani, a właśnie Leszczuk… chociaż przebywał z dala, w Warszawie…

Otworzył ciężkie, okute drzwi i stanął na progu starej kuchni. Zapalił zapałkę. Ręcznik ruszał się niezmordowanie, chociaż niedostrzegalnie. Drżał, kurczył się i pracował – pracował bez przerwy…

Cholawicki, jak już tyle razy przedtem, przyglądał się temu w milczeniu. Ohyda! Bezbrzeżny wstręt! Trwoga i dławienie w gardle… I głupota.

Więc ta płachta prześladowała Leszczuka i Maję. Ich sobie upatrzyła. Cholawicki mimowolnie zachichotał i zadrżał od tego chichotu.

Przyznać trzeba, że jeśli nawet nie jest to nic więcej, jak tylko ślepa i mechaniczna siła przyrody, ot jakaś spirytystyczno-plazmatyczna energia, to… wiedziała w kogo wycelować – pomyślał.

Dlaczego? Czy ten niespokojny.kurczowy objaw życia był przyciągany przez te tajemnicze napięcia, które się wytwarzały między Mają a Leszczukiem?

Cholawicki wolał nie wnikać w to. Wiedział tylko, iż ręcznik (aby tak to nazwać) był z nim w przymierzu.

Przypomniał sobie, jak usiłował zamknąć tutaj na noc profesora. Skoliński wymknął się stąd tej nocy.

Ale teraz fluid tej płachty uczepił się Leszczuka. Gdyby zapoznać się bliżej – gdyby zużytkować tę zagadkową zarazę – wziąć to do rąk – zostać na noc, zobaczyć… Jeżeli na Leszczuka podziałał tak fatalnie ołówek, to cóż dopiero to…

Pewnie, że było to ohydne. Ale czyż on sam nie był ohydny? Wyniszczony, zrozpaczony, pozbawiony Maji i skarbów – przegrał na obu frontach.

Już od dawna wiedział, że przegrał. Odkąd profesor zamieszkał na zamku – odkąd Maja uciekła z Leszczukiem. Ale dopiero teraz ukazała mu się możliwość zemsty.

I sekretarz znowu roześmiał się.

– Ja cię jeszcze lepiej rozruszam – mruknął.

Wstał i powoli zaczął zbliżać się do ręcznika. Podchodząc dziwił się, że to, na co nie mógł odważyć się przez tyle czasu, okazuje się tak niesłychanie łatwe. Już nie czuł zgrozy zjawiska – czuł tylko własną zgrozę i choć twarz wykrzywiła mu się strachem, był to strach nie przed ręcznikiem, a przed sobą…

Загрузка...