Rozdział VIII

Cholawicki kilkakrotnie zaglądał do sali, widząc jednak, że profesor śpi snem człowieka doszczętnie znużonego, wycofywał się dyskretnie. Niecierpliwie spoglądał na zegarek. Umówił się z Mają, że przyjdzie na zamek o godzinie piątej po południu, tymczasem dochodziła już szósta, a dziewczyny nie było. Co się jej mogło zdarzyć?

Sekretarz znów poczuł żądło zazdrości, które czas jakiś’ przestało mu dokuczać, stępione wartkim biegiem wypadków. To było nieznośne – być zmuszonym siedzieć tu, jak w więzieniu i wiedzieć, że ona buja sobie na swobodzie – może z Leszczukiem? Przymknął oczy i ujrzał ich razem – tak „podobnych” do siebie, tak zgranych w tym podobieństwie, że aż syknął. Jeżeli kiedy, to właśnie teraz nie powinien był wydalać się z zamku ze względu na profesora, na księcia, na komnatę… Gdyby jednak na godzinkę dopaść konno Połyki? Przez tak krótki przeciąg czasu nic nie mogło się zdarzyć. Książę także spał.

Kazał osiodłać konia i po dwudziestu minutach dobijał już do Połyki. Wyjechał z lasu na wielką polanę, za którą czernił się park połycki. Tu zwolnił i jechał stępa wzdłuż ściany leśnej, aby nie wywoływać sensacji zapienionym koniem.

Naraz dostrzegł Leszczuka, który wyszedł z parku i na ukos przez łąkę zmierzał do lasu. Cholawicki zatrzymał konia, po czym nagle wjechał w las. Zdjęła go potrzeba – przyjrzeć się jeszcze raz temu chłopcu. Sprawdzić, czy naprawdę jest to podobieństwo. Skontrolować swoje wrażenia. Ta potrzeba okazała się tak dojmująca, że narzeczony nie zważając na gałęzie, chłostające go po twarzy, popędzał konia i przeciął drogę Leszczukowi.

Zatrzymał się za kępą krzaków i stąd wypatrywał chłopca, który wkrótce się ukazał.

Był zamyślony. Z głową pochyloną, z rękami w kieszeniach, szedł pogwizdując, a Cholawicki widział, jak na dłoni, że „podobieństwo” jest, że każdy ruch, każde spojrzenie nie będąc ściśle podobne, przecież ma w sobie coś z Maji, jest w związku z Mają… O, to było nie do wytrzymania. Sekretarz wpił się wzrokiem w młodego rywala, póki ten nie zniknął za drzewami.

Wówczas chciał zawrócić w stronę Połyki, gdy w głębi lasu dojrzał Maję, przesuwającą się między drzewami. Dziewczyna szła ostrożnie i szybko – za Leszczukiem.

Cholawicki zeskoczył z konia i przywiązał go do drzewa. Na piechotę zaczął przemykać się w gęstwinie za tą parą. Więc Maja dlatego nie przyszła na zamek? Miała jakieś sprawy z Leszczukiem!

Kukułki kukały w borze. Maja przyśpieszyła kroku i okrążyła Leszczuka w dużej odległości, po czym zawróciła. Sekretarz zrozumiał jej manewr. Chodziło jej po prostu o to, aby – niby przypadkiem – spotkać się z nim w lesie.

Jakoż był nie mym i z rozpaczonym świadkiem tego spotkania. Maja wynurzyła się z lasu naprzeciw Leszczuka. Przystanęli. Cholawicki nie mógł dosłyszeć, o czym mówili. Przez parę minut rozmawiali i dziewczyna rysowała końcem bucika na piasku jakieś figury. Potem zaczęli iść razem wolno w stronę domu.

Sekretarz szedł za nimi z rozpaczą w sercu.

Ostatnie jego wątpliwości prysły. W gruncie rzeczy nie mógł aż dotąd wierzyć, by Maja mogła naprawdę zainteresować się Leszczukiem – a zresztą liczył na ambicję dziewczyny, nawet na zwykłą trudność porozumienia się z chłopcem, z którym ostatecznie można było wymieniać piłki, ale nie – myśli i uczucia. Nie przypuszczał, aby była do tego zdolna. A jednak widział to na własne oczy.

Szli razem, jakby się znali od wieków. Nigdy ich tajemnicza wspólność nie była bardziej oczywista – zadziwiająca zgodność ruchu, bolesna tożsamość w sposobie zwracania głowy – jak gdyby ten sam obyczaj rządzący obojgiem. Był przekonany, że jest szczęśliwa w tej zgodności – z furiacką zazdrością widział, że musi być stokroć bardziej szczęśliwa z tamtym, niż kiedykolwiek była z nim.

A jednocześnie ze zdumieniem obserwował, że tu ona jest stroną aktywną. Jakże to? Czyżby była na tyle nieposkromiona, aby go uwodzić? Namawiała go do czegoś. Coś mu tłumaczyła, idąc niedbale obok – i śmiejąc się podniecała go, rozgrzewała jego wyobraźnię.

Narzeczony cierpiał! Jeżeli Maja brała go dotąd nowoczesnością swego wychowania, śmiałością swoich wybryków, „trzeźwym” ujmowaniem świata, to teraz miał za swoje!

Przecież on sam podważył w niej wszystkie zasady moralne, uczył ją szukania szczęścia na najkrótszej drodze. I doczekał się tego, że zmuszała go do rywalizowania z Leszczukiem! Cholawicki był niesłychanie wrażliwy na względy światowe. Przebaczyłby Maji flirt, ale nigdy trenera!

Gdyby jednak mógł słyszeć ich rozmowę, zdumiałby się nierównie więcej.

– Tam są na przykład drobiazgi, miniatury – mówiła oględnie, patrząc pod nogi. – Jest szafa pełna miniatur.

– Miniatury, to takie małe obrazki? – zapytał Leszczuk.

– Tak. A zresztą są także kubki srebrne i pozłacane. Poza tym srebro stołowe. Nożyki z perłową masą. Moc cennych drobiazgów. Zatrzymała się.

– Będę musiała powiedzieć memu narzeczonemu, żeby na noc zgodził stróża. Zamek zupełnie nie jest pilnowany. Najlepszy dowód, że pan zaszedł aż do księcia i nikt panu nie przeszkodził. Ale książę nie znosi żadnych stróżów. To jest właśnie położenie bez wyjścia.

Leszczuk nie odpowiedział. Co to znaczy? Czy ona namawia go, żeby jeszcze raz poszedł do zamku? Spojrzał na nią z ukosa. Uśmiechnęła się jakoś dziwnie…

Stosunki ich układały się tak burzliwie i niejasno, że trudno było cośkolwiek wyrozumieć. Zaczynał ją podejrzewać o jakieś nieokreślone zamiary.

Czasem zdawało mu się, że ona kpi z niego.

A czasem, że nie – nawet przeciwnie…

Pomimo całego „podobieństwa”, rozmowa z nią krępowała go okropnie. Kiedy grał z nią w tenisa, albo kiedy szli obok siebie w milczeniu, wtedy wszystko było idealnie i oboje zgadzali się świetnie; ale kiedy przychodziło do rozmowy, natychmiast powstawały trudności i niedomówienia.

– Ja sama nieraz przyłapuję się na takiej chętce… żeby co zabrać stamtąd – rzekła naraz półgłosem z szaloną niecierpliwością. – Miałabym pieniądze. Wzięłabym i koniec. Byłabym niezależna. Wystarczyłoby na całe życie!

– Ja bym chciał prowadzić uczciwe życie – rzekł nagle, jakby broniąc się. Przyjęła to uśmiechem.

Nie mógł jej wytłumaczyć, że między nimi wytworzyło się nieporozumienie, że ona niesłusznie ma go za złodzieja, że jeśli wtedy chciał zabrać pieniądze z szafy, to nie dla zysku, ale żeby zemścić się na niej – nie, nic jej nie mógł wytłumaczyć!

– Ja nie jestem taki, jak pani się zdaje – powiedział.

– Ja wiem, jaki pan jest!

– A skąd pani wie?

– Pan zapomina, że… jesteśmy do siebie bardzo podobni. Wszyscy to mówią. Ja wiem, jaki pan jest… bo wiem, jaka ja jestem.

Spojrzał na jej ciemną twarz i małe ucho. A może tak było? Może miała rację. Czyż ta elegancka panna z wyższej sfery mogła być zdolna do jakichś niewyraźnych kombinacji? A gdyby tak? Przecież była podobna do niego. A przy tym zachowywała się dziwnie – nie, na pewno nie była to jedna z tych normalnych panien z wyższym wykształceniem. Dobrze, ale cóż z tego, że była podobna do niego – przecież on nie był kryminalistą. No tak, ale on znowu był podobny do niej. Więc jeśli ona jest podejrzana, to i on jest podejrzany. A jeśli on jest podejrzany, to i ona jest… Leszczuk tracił zupełnie głowę.

A przy tym ciągle podejrzewał, że ona albo kpi, albo też chce go naciągnąć i czasem myślał, że ona bardziej nienawidzi go, niż lubi. Były w niej takie błyski oczu – dumne, nienawistne – i ta sama zawziętość dzika przeciw niemu, której już zaznał podczas gry w tenis.

Tymczasem Maja, śledząc go spod oka, myślała:

– Tak, jego nietrudno byłoby namówić – do wszystkiego.

Chciała wreszcie dowiedzieć się Jaki on jest. Nie był z nią swobodny i szczery. Taił przed nią swoją prawdziwą naturę. Więc, aby go ośmielić i jednocześnie wypróbować, pierwsza zaczęła go namawiać.

Ale kusząc i namawiając jego, również kusiła i namawiała siebie. Jej awanturniczą wyobraźnię pociągała myśl okradzenia zamku, choć oczywiście nigdy by tego nie zrobiła. Ale coś w tym było przyjemnego… Patrzyła z ukosa na jego twarz.

Wtem drgnęła.

Leszczuk wyglądał jakoś inaczej, niż zwykle.

Coś mu się zmieniło w twarzy. Na pierwszy rzut oka nie mogła zdać sobie sprawy, na czym ta zmiana polega. Dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że ma sine usta. Prawie czarne. Nie, nie było to złudzenie. I nie były to usta spieczone, jak w gorączce, ale obrzydliwie sine – nigdy dotąd czegoś podobnego nie widziała. Jak wymalowane.

– Czy pan chory? – rzekła.

– Dlaczego?

– Niech pan się przejrzy.

Wyjęła lusterko. Przyglądał się z zaciekawieniem i z odrazą. Maja także doznała uczucia przmożnego wstrętu. Było to dzikie. Brutalne. Jaskrawe.

– Już drugi raz mi się to robi – powiedział.

– Jak to drugi?

– Wczoraj rano także mi się to zdarzyło, jakem się golił. To musi być jakaś choroba.

– Źle się pan czuje?

– Nieee… Dobrze… Bo ja wiem z czego to może być. Lubię gryźć rozmaite rzeczy, jak idę. Może z tego.

Był zawstydzony… Opanował ich jakiś niepokój i przyśpieszyli kroku. Maja z ulgą spostrzegła, że sina barwa ustępuje i Leszczuk wraca do normalnego wyglądu. Co to było?

Dochodzili już do parku. Naraz w bramie ukazał się radca Szymczyk, a za nim obie damy, doktorowa i urzędniczka, oraz pani Ochołowska. Ta ostatnia z wielce nieszczęśliwą miną zmuszona wysłuchiwać nieustannie mniej lub więcej przejrzystych aluzji i uwag. „Dziedziczka” najchętniej nie brałaby udziału w tych spacerach, ale to na pewno byłoby poczytane za objaw pogardy i lekceważenia. Więc pani Ochołowska, pomimo licznych zajęć i równie licznych trosk, musiała co dzień odbywać popołudniowy spacer z pensjonatowym towarzystwem.

Towarzystwo nudziło się piekielnie. Wszystkie te osoby, oderwane od swojej codziennej pracy, skazane na bezczynność, przygodnie skupione w jednym dworze, nie wiedziały co robić ze sobą. Nie umiały się bawić, a nie miały okazji do roboty. Stąd rodziły się kwasy, dąsy, zadrażnienia.

Doktorowa była zdania, że urzędniczka jest za chuda i dała jej to do zrozumienia ze zwykłą swoją wylewną szczerością.

– Ach, pani kochana, pani powinna więcej jadać, a toż pani chuda, chuda, jak ta szczapa.

Urzędniczka poczuła się dotknięta nie tyle stwierdzeniem jej chudości, ile porównaniem do szczapy. Uznała, że doktorowa jest niedelikatna i dała jej to do zrozumienia, mówiąc:

– Nie chciałabym zanadto utyć, gdyż osoby tłuste stają się czasem zbyt… ciężkie.

– A toż ja z dobrego serca! – wykrzyknęła oburzona doktorowa. – Ja do pani z całą szczerością, a pani do mnie jadowicie! Słusznie mówią, że chudość po woduje kwasy. Dziwię się pani!

– A ja się pani nie dziwię! – odparła urzędniczka, nie bez ironii spoglądając na zbyt daleko posunięte okrągłości doktorowej. – Wcale się pani nie dziwię. Trudno panować nad sobą, gdy człowiek rozlewa się na wszystkie strony. Nie prawdaż? – zwróciła się do pani Ochołowskiej.

Przepraszam, nie słyszałam, o czym panie mówiły – odpowiedziała zażenowana właścicielka, nie chcąc się mieszać do sporu.

Pani zawsze buja myślami daleko od swoich gości – rzekła urzędniczka, tym razem bardzo słodko.

Bójże się pani Boga! A toż pani Ochołowska potąd już chyba ma naszego towarzystwa – zawołała ze zwykłą szczerością i bezpośredniością doktorowa. – Czy to można wymagać?! Czy to myśmy krewni jacy, albo goście przyjemnościowi?!

– Panie nie umieją obcować ze sobą – wtrącił surowo radca Szymczyk. Pod wpływem tego przekonywającego orzeczenia towarzystwo zamilkło. Jednakże obie panie miały żal do pani Ochołowskiej, że nie stanęła w ich obronie. Poza tym doktorowa, rozżalona do głębi, snuła plany zemsty. Od dawna już zauważyła, że urzędniczka ma fatalne wyrzuty na plecach, które widać przez lekką, przejrzystą bluzeczkę i kilka razy chciała jej to powiedzieć „w jej własnym interesie” – ale dotąd wstrzymywała się. Obecnie postanowiła nie hamować dłużej swej spontanicznej szczerości.

A u pani kochanej widać kro… – zaczęła śpiewnie, gdy wtem ujrzeli na ścieżce Maję i Leszczuka. Obie spojrzały po sobie znacząco. To już zakrawało na skandal. Biedna Ochołowska! Czyż ona niczego nie widzi.

Państwo znowu byli na spacerze? – zaakcentowała wyraźnie urzędniczka, zerkając na panią Ochołowska.

Maja podchodziła zwolna, bawiąc się scyzorykiem. Leszczuk przystanął w pewnej odległości.

– A pani znowu mówi, że my znowu byliśmy na spacerze? – powiedziała arogancko przez zaciśnięte zęby. W jej głosie było tyle wielkopańskiego lekceważenia, tak oczywista pewność, że ona, Maja, nie potrzebuje się liczyć ze zdaniem tej pani – że twarz urzędniczki uczyniła się blada w czerwone plamy.

– Każdy dobiera sobie towarzystwo wedle gustu i upodobania! – odrzekła.

Właśnie. I uważam, że byłoby zbyt okrutne robić trudności tym osobom, które dążą… do lepszego towarzystwa! – Maja przyjrzała się urzędniczce w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że ją ma na myśli, po czym zwróciła się do matki.

Czy ci nie chłodno, mamo?

– Majeczko – szepnęła pani Ochołowska – idź do domu i poczekaj na mnie na górze. Zaraz przyjdę.

Tyle powagi i bólu było w jej głosie, że dziewczyna stropiła się.

– Dobrze – odpowiedziała głucho.

Po jej odejściu urzędniczka zwróciła się do pani Ochołowskiej.

– Poproszę o rachunek dziś wieczór. Jutro wyjeżdżam.

– Dobrze. Rachunek otrzyma pani dziś po kolacji.

Pani Ochołowska pożegnała panie skinieniem głowy i skierowała się w stronę domu. Starała się nie myśleć o tym, co mogły mówić teraz te dwie rozszalałe paniusie, jakie morze żółci, brudnych podejrzeń, inwektyw wylewały na nią i na Maję. Zresztą wszystko to bladło wobec konieczności rozmówienia się z Mają – póki nie będzie za późno. Trener musi wyjechać jak najprędzej! Ale czy pomówić z nią otwarcie, czy też nie stawiać raczej kropek nad i? Może lepiej nie nasuwać jej młodej wyobraźni tych podejrzeń, które by dopiero mogły sprowadzić ją na bezdroża. A nuż ona nie widzi nic złego w swobodnym koleżeństwie z Leszczukiem na gruncie sportu.

– Dlaczegoś to zrobiła? – spytała córkę, gdy znalazły się same w jej pokoju. – Straciłam gościa. Panna Wyciskówna zażądała rachunku i wyjeżdża jutro.

– Bardzo mi przykro. Niech sobie nie pozwala za dużo ta chamka.

– Maja, taka wyniosłość w ogóle nie ma sensu, a już dziś w naszych warunkach jest po prostu śmieszna.

– Żeby płaciła góry złota, to bym jej nie trzymała. Mama słyszała jej głupie aluzje. Ja nie pozwolę na to, żeby byle kto robił mi jakieś uwagi.

– Ale chodzisz z byle kim do lasu.

– A to i mama podchodzi do tego z punktu widzenia panny Wyciskówny? Przede wszystkim Leszczuk nie jest byle kto, jest nawet lepszy ode mnie – po wiedziała dziecinnie.

– Jak to lepszy od ciebie?

– Lepszy, bo mnie bije w tenisie. A po wtóre przecież to jest prosty chłopak, na poziomie nieomal służącego. Czy mama może podejrzewa mnie o flirt z Leszczukiem?

Na dnie jej słów drgała obraza. Matka znała niesłychaną ambicję córki – nie miała odwagi powiedzieć jej o „podobieństwie”.

– Majuś – rzekła ujmując ją ciepło za rękę – nie wiem… może masz rację… Ale ludzie widzą to inaczej. Masz najlepszy dowód: Wyciskówna… Jeżeli więc chcesz to zrobić dla mnie, niech on wyjedzie pod tym czy innym pozorem. Zrezygnuj z tej partii.

– O, nie – wycedziła Maja przez zęby.

Była bardzo blada i odwróciła głowę.

– To jest dla mnie obrażające! Ja nie będę nawet brała pod uwagę takich niesłychanych… To mnie obraża! Radzę niech mama nigdy ze mną w ten sposób, bo ja… Leszczuk zostanie i koniec!

Wybiegła z pokoju. Pani Ochołowska załamała ręce. Zupełnie nie umiała poradzić sobie z córką!

Ale gwałtowna i pogardliwa reakcja Maji uspokoiła ją przynajmniej pod tym względem, że nie może być mowy o żadnym romantycznym niebezpieczeństwie. Ambicja uchowają lepiej od najlepszych rad matczynych.

Skąd jednak w tej dziewczynie tyle wzgardy? Dlaczegóż ja – myślała – wychowana przecież w innych warunkach i w czasach mniej demokratycznych, nigdy nie miałam tak absolutnego poczucia wyższości.

Pani Ochołowska zabrała się do rachunku panny Wyciskówny, ale czynność ta okazała się niepotrzebna, gdyż urzędniczka zjawiła się u niej zaraz po odejściu Maji.

Tonem lodowatym oświadczyła, że niewłaściwe zachowanie się panny Maji Wadzie na karb jej młodego wieku i nie chce zawstydzać ją natychmiastowym wyjazdem. Zresztą życzliwość jaką czuje dla pani Ochołowskiej także nie pozwala jej na ten krok zbyt radykalny Jest bowiem pewna, że – ze względu na wzburzenie reszty gości pensjonatowych – jej wyjazd spowodowałby także wyjazd innych osób. Dlatego postanawia zignorować na razie wybryk panny Maji pod warunkiem, oczywiście, że pani Ochołowska wpłynie na córkę. Co się tyczy spacerów i zabaw panny Maji, to ona nie zamierza wtrącać się w te sprawy, pozostawiając troskę o nie matce.

Pani Ochołowska podziękowała jej dość chłodno. Nie okazała ulgi, jakiej w głębi duszy doznała – wyjazd urzędniczki mógłby być rzeczywiście katastrofą dla świeżo założonego pensjonatu. Nie wiedziała jednak, iż szczęśliwe załatwienie incydentu zawdzięcza przede wszystkim doktorowej.

Gdyż doktorowa przeraziła się, że panna Wyciskówna wyjedzie, zanim ona zdąży ją powiadomić z całą życzliwością o kro…, które zaobserwowała pod bluzeczką. Wobec tego dołożyła wszelkich starań aby wyperswadować jej przedwczesny odjazd.

Zresztą niemiła historia uległa zapomnieniu także z innych względów. Mianowicie tuż przed kolacją dwie nowe osoby zjechały do pensjonatu – koleżanka i przyjaciółka Maji, Krysia Leniecka, ze swoim dalekim kuzynem, studentem prawa, panem Gustawem Żałowskim. Wywołało to pożądaną dywersję w ponurych nastrojach.

Obie panny nie mogły się sobą nacieszyć. Pani Ochołowska, jako zręczny polityk, wykorzystała okazję i kazała podać do stołu butelkę dobrego wina, wskutek czego kolacja przybrała odświętny charakter. Nawet urzędniczka i doktorowa, niepomne świeżych jeszcze nieporozumień, przywdziały wizytowe stroje, przy czym doktorowa stwierdziła, że i przez tę suknię panny Wyciskówny zarysowują się wyraźnie kro… z czego ta nieszczęśliwa nie zdaje sobie wcale sprawy.

Ale podczas kolacji nastąpiła nowa komplikacja. Rozległ się tętent konia – i po chwili zjawił się Choławicki. Wizyta jego nie była nazbyt pożądana. Pani Ochołowska z przykrością ujrzała znaczące spojrzenia, jakie wymieniła doktorowa z urzędniczką, a które zdawały się mówić:

– Ha, ha, akurat w porę przyjechał!

Ale bardziej jeszcze niepokoiły ją niebezpieczne iskierki w oczach Maji i jej doskonały humor. Była rozbawiona! Wydawała się uradowana z powodu przyjazdu przyjaciółki. Śmiała się nieomal bez przerwy.

Po kolacji Choławicki odciągnął ją na bok.

– Chcę się rozmówić! – szepnął.

– Dlaczego nie siedzisz na zamku?

– Mam interes do ciebie!

– Dobrze, ale nie teraz! Potem! Chodźmy na spacer! – zawołała. – Taki piękny wieczór.

Pomysł ten został przyjęty z aplauzem przez młodzież i Cholawickiemu nie pozostało nic innego, jak chwilowo zrezygnować z rozmowy. Maja skinęła na Leszczuka.

– Pan idzie z nami!

– Ja?…

Szedł już na górę i zatrzymał się w połowie schodów. Nie chciał iść z nimi i bal się Maji, ale nie wiedział, jak się wytłumaczyć.

– Spać mi się chce – powiedział.

– Potem się pan prześpi. Zresztą przyda się pan – chociażby do dźwigania okryć. Właściwie jest za ciepło, żeby nakładać palta, a wziąć trzeba, bo w lesie może być chłodniej. Krysiu i Guciu – oddajcie palta panu Leszczukowi, on poniesie.

– Ale skądże znowu – zaprotestował uprzejmie Żałowski, widząc, że Leszczuk wziął już płaszczyk Maji. – Ja w każdym razie poniosę swoje i Krysi.

– Pan Leszczuk może ponieść wszystko! – zawołała kapryśnie i tupnęła nogą.

Leszczuk poczerwieniał. Cholawicki zbladł.

– Pozbawiasz nas zaszczytu i przyjemności dźwigania waszych fatałaszków – śmiał się Żałowski, usiłując zatrzeć nieprzyjemne wrażenie. Zanurzyli się w posrebrzaną światłem księżyca aleję. Psy zaczęły się łasić do Maji.

Cholawicki szedł pierwszy, usiłując zapanować nad sobą, odzyskał zimną krew! Za nim w pewnej odległości szły obie panny i student, a na końcu Leszczuk. Ale Żałowski, który był dobrze wychowany, zwolnił kroku, żeby porozmawiać z Leszczukiem. Panna Leniecka zwróciła się do Maji:

– Co ty wyprawiasz, Maja, z tym trenerem? Jemu może być przykro.

– Ach, nic mu nie będzie! On nie jest delikatnoskórny, upewniam cię.

– Co? Co?

– No, jeśli się mówi gruboskórny, to można powiedzieć delikatnoskórny! A nie, prawda, mówi się – cienkoskómy!

– Maja, z tobą coś jest niedobrze – rzekła przyjaciółka. – Co się z tobą stało? Zmieniłaś się.

– Bo ja wiem!

Powietrze było upajające, las, park, polana oddychały pełną piersią. Drzewa ciemnymi plamami wrzynały się w jasne, gwiaździste niebo. Ogromna słodycz wieczoru przenikała krajobraz.

Kochasz go? – zapytała Maja, wskazując z lekka głową za siebie. Leniecka przycisnęła się do niej.

– Nareszcie!

– Co – nareszcie!

– Nareszcie się zakochałam. Ach, Maja, Maja, Maja!

– A on?

– Także. Odetchnęła głęboko.

– Jak tylko ukończy studia, pobierzemy się. Jego rodzice są przyjaciółmi moich rodziców. To będzie jakby powiększona rodzina. Wiesz, co dzień mi się zdaje, że to nieprawda, bo to jest zbyt… zbyt… ale co tobie? Płaczesz? Ty płaczesz?

– Głupia jesteś!

– Twoja łza spadla mi na łokieć.

– To nie była łza, tylko rosa z drzewa.

Dlaczego ona nie mogła tak kochać – równo, spokojnie, szczęśliwie? Dlaczego zamiast mieć takiego miłego, porządnego chłopca, którego nie trzeba się wstydzić, z którym można być pewną swojego losu, miała tych dwóch mężczyzn, którzy ją prześladowali, gubili ją? Z którymi się gubiła?

– Nie trać na mnie czasu. Taki wieczór nie co dzień ci się zdarzy. Guciu -, zawołał – chodź no tu! Krysia jest na ciebie obrażona, że jej nie wziąłeś pod rękę.

Odsunęła się od nich i szła nieco z boku, sama – pomiędzy Cholawickim, który szedł przed nią, a Leszczukiem, który szedł za nią – zupełnie sama. Jak to się stało i czyja to wina, że przy swoich osiemnastu latach, przy swojej urodzie, nie mogła cieszyć się tą nocą, ale musiała szamotać się i męczyć, gdy tamta, mniej ładna, w pełni rozkwitała miłością? Czy zawinił tu przypadek? Wychowanie? Wrodzone, niebezpieczne skłonności natury? Zwolniła kroku. Pozwoliła się wyprzedzić szczęśliwej parze.

Student porzucił na moment pannę Leniecką, ażeby złapać świętojańskiego robaczka i trzymając go w zamkniętych dłoniach, nachylił nad nim głowę. Maja przyłapała wzrok wypełniony czułością, jakim zakochana obrzuciła zakochanego, zanim pośpieszyła ku niemu w cienie drzew.

– Czyż ja umiałabym tak patrzeć czule, słodko i wiernie? – pomyślała Maja z zazdrością. Ale na kogo miała tak patrzeć? Czy na Cholawickiego, który szedł przed nią, czy na Leszczuka, który szedł za nią? Co by to było, gdyby spróbowała spojrzeć tak na Leszczuka? Och, na próbę tylko, przecież nikt nie będzie widział, ciemno… tylko dla zabawy… żeby się przekonać, czy w ogóle można, czy się uda spojrzeć tak na niego.

Jeszcze bardziej zwolniła kroku, a kiedy pozostała na samym końcu objęła spojrzeniem obcym jakby dla siebie, zbyt czułym, jak na nią, sylwetkę chłopca. I momentalnie zapamiętała się w tym spojrzeniu, zatraciła się w nim cała, zapadła i utonęła we własnym swoim wzroku. Gorąca fala przeniknęła jej serce, które zaczęło bić… aż musiała przycisnąć je ręką.

Przyśpieszyła kroku i nagle pojawiła się tuż obok Leszczuka. Noc przydawała jej lekkości. Tak nieznacznie i lekko, smukła w letniej sukience, znalazła się obok niego, że drgnął. Ona zaś nie odezwała się ani słowem, tylko parę kroków przeszła z nim razem i dojrzał jej wielkie czarne oczy zwrócone ku niemu, pełne żalu i czułości. Ale w tej samej sekundzie wstręt i obrzydzenie pojawiły się w jej oczach.

Usta Leszczuka były czarne, jak smoła! Nie – nie czarne. Tak się tylko zdawało po nocy. Były sine!

Ohyda! To była jakaś straszna, odrażająca choroba! Gdzie on mógł się zarazić?! To było – dzikie!

Odstąpiła od niego. Przyśpieszyła kroku. Uciekała – do narzeczonego.

Cholawicki dostrzegł jej obecność dopiero w chwili, gdy wsunęła mu rękę pod ramię. Nie umiał się oprzeć rozkoszy, jaką mu sprawiło samo jej przystąpienie do niego.

Dotychczasowa jego wściekłość prysła bez śladu, przemieniła się od razu w szczęście – cóż dopiero gdy poczuł, że przyciska się do jego ramienia, mocno, kurczowo, gorąco.

Podejrzliwość nasunęła mu od razu przypuszczenie, że jest to z jej strony umyślny manewr, aby uśpić jego czujność wobec Leszczuka. Ale był zbyt szczęśliwy. Zanadto cierpiał przez tych parę godzin – gdy śledził ich, a potem błąkał się w pobliżu dworu. Ujął ją za rękę, przytulił do siebie i nie chciał o niczym wiedzieć – ani o nic zapytywać. Maja z lekka oparła głowę o jego ramię i szła tak czas dłuższy.

Próbowała. Próbowała, czy w ogóle można tak iść z narzeczonym? Czy jej się to uda? Robiła, co mogła, aby rozgrzać do niego swoje serce, narzucić sobie treść uczucia za pomocą oznak zewnętrznych. On był z jej świata. Nie kradł. Nie był dziki, nieokrzesany. Nie miał ohydnych chorób. Ale serce jej pozostało zimne, a tam, w tyle za nimi pozostał ten, na którego przed chwilą patrzyła, ten kompromitujący…

Oddaliła się od narzeczonego równie nagle, jak przyszła: zanim Cholawicki zorientował się, już przy nim nie była. Znowu szła samotnie, trochę z boku ścieżki

– i przepuściwszy wszystkich, postępowała za nimi na szarym końcu, niepocieszona.

Noc ciepła i wonna, nabrzmiewała balsamem ziół i krzewów, zakrywała granatowym welonem zarówno szczęście i nieszczęście. Zarówno upojone twarze dwojga szczęśliwych narzeczonych, jak i bladą zgryzioną twarz Cholawickiego – jak zrozpaczoną dziecinną trochę twarzyczkę Maji – jak niepewną twarz Leszczuka.

Krysia Leniecka zbliżyła się do niej i delikatnie objęła ramieniem. Dłuższy czas szły razem bez słowa. Dawniej były ze sobą bardzo blisko – o ile to było możliwe przy skrytej, wyniosłej naturze Maji.

– Kto to jest ten Leszczuk? – zapytała po cichu panna Leniecka.

Maja zbladła. Skąd to pytanie? Czyż i ona już zauważyła ich podobieństwo?

– Trener.

– To ja wiem. Ale poza tym?

– Poza tym tyle wiem o nim, co i ty. Czy myślisz, że można coś wiedzieć o takim chłopaku? Gdzie się chował? Co robił? Z kim się zadawał? To jest prostak – natura dzika, nieokrzesana, o, widzisz, taka jak to!

Pokazała jej wielką kępę chwastów, rozrastającą się bujnie w pobliżu wody.

– Czyż możesz wiedzieć co w tym siedzi? Tam mogą być równie dobrze kwiaty i żaby!

Głos jej był zimny i twardy.

– Przesadzasz. – Leniecka spojrzała na nią bystro. – Maja, ty zanadto na niego wygadujesz!

– Myślisz, że co… że co… Dlaczego miałabym przesadzać?

– Bo tak!

– Dlaczego?! Powiedz, co masz na myśli?

Wtem Żałowski zawołał:

– Wiewiórka!

Maleńkie zwierzątko smyrgnęlo mu spod nóg i szybko wspięło się na sosnę. W połowie wysokości drzewa wiewiórka przystanęła i przytulona do pnia obejrzała się na ludzi znad swojej burej, ogromnej kity, po czym wdrapała się jeszcze wyżej. Widać ją było wyraźnie w świetle księżyca.

Otoczyli drzewo.

– Nie może uciec – rzekł Żałowski.

Rzeczywiście wiewiórka fatalnie wybrała drzewo. Stało ono tak daleko od innych, że skok był niemożliwy. Cholawicki wyjął browning i zarepetował.

– Niech pan nie strzela! – krzyknęła panna Leniecka.

Ale strzał już padł. Wiewiórka przeskoczyła z gałęzi na gałąź. Sekretarz wypalił po raz drugi. Co za rozkosz, że mógł wyładować się przynajmniej w tym!

– Po cóż pan ją morduje? – zapytał z niechęcią student.

Maja milczała.

– Muszę ją trafić! – irytował się Cholawicki. – Do trzech razy sztuka. Ale gdy nie trafił poraź trzeci, znowu podniósł broń do oka. Był zły, ręka mu się trzęsła, nie umiał pogodzić się z tym, że chybia. Opanowała go żądza mordu.

– Ja ją żywcem złapię – zawołał Leszczuk i zanim Cholawicki strzelił, już był na drzewie. Wspinał się z wielką szybkością.

Sekretarz chciał jeszcze raz wystrzelić, ale Maja złapała go za rękaw.

– Dosyć! – zawołała szybko.

– Nie obawiaj się – mruknął.

Tymczasem Leszczuk zbliżał się do celu. Nie mógł znosić prześladowania zwierząt i wlazł na drzewo tylko po to, aby uniemożliwić strzelanie. Teraz jednak musiał złapać wiewiórkę – skoro zapowiedział, że ją złapie. Uciekła ona na sam szczyt drzewa i przycupnęła między gałęziami.

Wspinał się dalej, a cienki pień zaczął kołysać się niepokojąco pod ciężarem.

– Niech pan lepiej zejdzie! – zawołała Leniecka.

Leszczuk posunął się jeszcze wyżej, a korona drzew zgięła się tak, że plecy jego wypadły prawie równolegle do ziemi. Nagle wiewiórka zaczęła miotać się jak oszalała. W panicznym przerażeniu skakała po najcieńszych gałązkach i wreszcie, widząc, iż nie ujdzie, rzuciła się z drzewa wprost na ziemię. Złapał ją w powietrzu – ale w tym samym momencie wierzchołek złamał się z trzaskiem, któremu towarzyszył krzyk przyglądających się osób, tam na dole.

Na szczęście łamał się dość wolno. Leszczuk nie puszczając wiewiórki, zdołał uchwycić ręką konar, o który zaczepił się opadający wierzchołek i zsunął się po gałęziach, aż wreszcie zeskoczył na ziemię.

– Nic panu się nie stało? – zawołał Leniecka.

– O mało jej nie zadusiłem! – odparł.

Wiewiórka drżała w jego rękach.

– Jaka śliczna! – dotykali ostrożnie jej futerka.

– Puszczę ją!

– Nie, nie, niech pan nie puszcza, jeszcze momencik!

Leniecka, która dawno nie była na wsi, zajęta studiami, nie mogła się dość nacieszyć tą świeżą, pachnącą mieszkanką lasów. – Zaniesiemy ją do domu, a potem puścimy. Zobaczymy, co zrobi w pokoju.

– Ja bym ją puścił – rzekł Leszczuk, który czuł w rękach szalone bicie serca wiewiórki.

Leniecka spojrzała filuternie na Maję, a potem kiedy zaczęli iść dalej, aby zobaczyć zamek u skraju lasu, powiedziała:

– To musi być poczciwy chłopak z kościami!

Maja nie odpowiedziała.

– Patrz Jak on ją pieści. Człowiek, który tak lubi zwierzęta, nie może być zły.

– Tak ci się zdaje? Dobrych ludzi zwierzęta się tak nie boją!

– Zamek! – doszło ich wołanie studenta. Stali na skraju lasu, a przed nimi rysowały się subtelnie i majestatycznie kontury wieży murów. Powietrze było wyjątkowo czyste wskutek czego zamek wydawał się o wiele bliższy, niż był w rzeczywistości. Cholawicki zacisnął palce. Co się tam działo? Dlaczego marnuje tu taj czas?! Och, to szaleństwo nie móc oderwać się od tej dziewczyny! A Maja pod pozorem, że chce pogładzić wiewiórkę, jeszcze raz zbliżyła się do Leszczuka.

Usta miał już mniej czarne – ale nie była to jeszcze właściwa barwa. Zresztą trudno było rozeznać po nocy. Dotknęła wiewiórki. Zwierzątko stężało ze strachu w jego rękach, nieruchome. Maji zdawało się, że ona boi się za bardzo. Lecz gładząc jej puszyste futro wyczuła naraz coś dziwnego. Wiewiórka – falowała. Falowała? – nie, to nie było właściwe wyrażenie, raczej pulsowała. Jak gdyby ruszała się w sobie, czy też wzdymała. Jakby on rytmicznie gniótł ją rękami. Maja nie zwróciła na to specjalnej uwagi, chociaż znowu pozostało w niej wrażenie czegoś dzikiego i wstrętnego.

Czy on mógłby zabić tę wiewiórkę? – takie pytanie zrodziło się w Maji. Jeżeli miał takie usta…

Leszczuk najchętniej byłby odszedł – rzucił wiewiórkę i uciekł. Wszystko w nim wyrywało się ku niej, ku jej prześlicznej twarzy w świetle księżyca, jej włosom aż czarnym po nocy, jej drobnym rękom. A jednocześnie wszystko w nim uciekało przed nią. Czego ona znowu chce od niego?

– Nie zabiłby pan tej wiewiórki?

– Po co?

– A gdybym ja pana poprosiła?

– Po co?

– Tak sobie. Założyłam się z moją przyjaciółką, że jak poproszę, to pan zabije…

Spojrzała mu w oczy i posłyszał jej śmiech – drażniący, niecierpliwy, nienasycony, okrutny. Tylko przez sekundę się zaśmiała i błysnęła ku niemu zębami.

– No? – szepnęła, jakby to już było między nimi ustalone, jakby rozumiało się samo przez się. Zaśmiał się, jak ona, i bez namysłu z całej siły rzucił wiewiórkę o drzewo. Pisnęła i boleśnie zwinęła się w kłębek.

Przyskoczyli do niej. Maja stała nieruchomo, dysząc.

– Ależ to barbarzyństwo! – krzyknęła Leniecka. – Co ona panu zrobiła?!

– Ugryzła mnie – rzekł niepewnie Leszczuk.

Ślepki wiewiórki zamgliły się. Zdychała.

Wszyscy patrzyli na nią. Tylko jedna Maja nie mogła wzroku oderwać od Leszczuka.

– Chamstwo! – rzekł krótko Cholawicki, trącając trupa.

Maja zaszlochała. I zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, pognała w las. Naraz Leszczuk, który dotąd stał nieruchomo, z rękami opuszczonymi – skoczył za nią i zniknął w ciemnościach.

Cholawicki ruszył za nimi, ale potknął się o wystający korzeń i upadł. Porwał się zaraz i nie tracąc czasu pobiegł wielkimi susami.

– Stać! Stać! – krzyczał.

Leszczuk dopadł Maji po dłuższym pościgu i złapał za ramiona. Pchnął ją na drzewo, aż zaszyła się między gałęzie. Jeszcze raz ją złapał i cisnął o ziemię.

Uklękła na jedno kolano i rozszerzonymi oczami patrzyła mu w oczy, a on też patrzył na nią, jakby ją widział po raz pierwszy. Zadarł jej głowę.

– To pani… taka… taka…?

Była przekonana, że ją zabije, jak tamtą… wiewiórkę. Oczekiwała okrucieństwa. Wiedziała, że go doświadczy na sobie. Jego palce zaciskały się na jej szyi, oczy zwęziły się.

– To pan jest taki! – wyszeptała, jakby nie wierząc własnym oczom. Uderzył ją mocno. Maja rzuciła się. Trzymał ją silnie. Ugryzła go. Wtedy on, nie panując już zupełnie nad sobą, pchnął ją i potoczyli się na ziemię. Zaczęli się bić, gdzie popadnie, tarzając się po mchach. Owładnęło nimi zdziczenie!

Zdawało się, iż oboje chcą się zniszczyć, zabić, zamordować, unicestwić i wyzwoliła się w nich ta straszliwa zażartość przeciwko sobie, która ich napadała podczas gry.

Przeraził się jej wściekłości! Ale ta wściekłość wzmogła tylko jego furię. A Maja choć nie miała już żadnej wątpliwości, że nadchodzi jej ostatnia godzina, nie myślała o tym – wiedziała tylko, że jej ręce ciągną go za włosy, drapią, biją, niszczą, jak mogą – póki jej nie zmasakruje straszną, ciemną i ślepą siłą mordercy.

Oboje byli mordercami! Oboje żyli tylko tym, żeby się zamordować. Nienawidzili się bezgranicznie!

On pierwszy przeraził się jej, czy też siebie – i uciekł.

Leżała bez tchu, bez sił – wargę miała rozciętą i krew ściekała jej na palce. Wszystkie kości bolały. W głowie pustka. I tylko ta jedna myśl: to tak? to tak?

Aha, to on jest taki – i ja jestem taka – i to tak?… to tak?…

Cholawicki wołał gdzieś w głębi lasu: – Maja! Maja!

Zerwała się i, przytrzymując rozdartą bluzkę, okólnymi drogami przedostała się do dworu. Na szczęście zdołała przejść niepostrzeżenie do swego pokoju. Nie płakała.

Była tylko zrozpaczona, upokorzona, przerażona do ostatecznych granic. Przejrzała się w lustrze. Usta zakrwawione czerwieniły się na bladej, posiniaczonej twarzy. Oko miała podbite. Ubranie w strzępach. Na kolanach skórę zdrapaną.

Przypomniała sobie, jak kiedyś wracając z teatru z matką ujrzały na ulicy zbiegowisko – policjant przytrzymał dwie ulicznice, które się pobiły. Wyglądały tak samo i tak samo nie płakały wcale, tylko dyszały – nie mogły złapać oddechu – i patrzyły tępo, bezsilnie przed siebie.

Przemknęła się do łazienki i odkręciła kran. Była cała uwalana ziemią.

I czyż to było możliwe – ta wściekłość? Zażartość nieprawdopodobna? To zezwierzęcenie ostateczne? Przecież gryźli się, rwali sobie włosy, szarpali z taką furią nienawiści i z taką żądzą zniszczenia, iż psy się tak nie gryzą!

Aha, to ja jestem taka? To we mnie tak jest…

I on jest taki…

Ktoś zastukał do drzwi.

– Maja?

To był Cholawicki. Prędko dopadła drzwi i przekręciła klucz. Zamknęła się. Czy on wiedział, co się stało?

– Chcę z tobą pomówić.

Milczenie.

– Maja, musimy się rozmówić. Muszę wracać na zamek. Chcę zamienić z tobą parę słów.

Głos jego brzmiał poważnie. Nie odpowiedziała. Usłyszała, że odchodzi. Powróciła do swego pokoju, zamknęła się na klucz, zgasiła światło, położyła się do łóżka i długo w noc leżała na wznak, z rękami pod głową, wpatrzona w ciemność, niezdolna do jednej skoordynowanej myśli. Same strzępki. I okropna żałość, przygniatający smutek, jakby za czymś bezpowrotnie utraconym, za jakąś delikatnością, która była w niej – i która została zamordowana i zniweczona w proch chamskim prostactwem, zwierzęcą furią, ohydną brutalnością.

I jeszcze ta wiewiórka, wiewiórka, którą oni we dwoje roztrzaskali o drzewo – to małe zdychające zwierzątko u stóp drzewa!

Nie miała pretensji do Leszczuka. Nie buntowała się już przeciwko niemu. Dziwiła się tylko, że on jest taki i że ona jest taka – że oboje są tacy i że jest to ich prawdziwa natura.

Ktoś otwierał drzwi.

Maja nie mogła się zorientować – czy spała i została zbudzona szelestem, czy też tylko zamyśliła się i straciła poczucie czasu. Już świtało. Ktoś wsadził nóż w szparę drzwi i usiłował wyważyć zamek. Od razu była pewna, że to Leszczuk, ale nawet nie ruszyła się. Nie miała prawa bronić mu niczego, bo przecież była taka, jak on! Taka sama!

Jakby pogrążona w złym śnie, widziała bez zmrużenia oczu, spokojnie, jak drzwi ustąpiły i wsunął się do pokoju, cicho zamknął za sobą drzwi, nasłuchując, czy nikt się nie obudził w sąsiedztwie. Jego profil, skupiony i czujny, rysował się wyraźnie w półmroku.

Podszedł do szafy. Wyjął klucz z górnego zamka i otworzył szufladę z pieniędzmi.

Na Maje nie zwracał wcale uwagi. Nie spojrzał nawet w tę stronę. Widocznie i on także wiedział, że z tej strony nie może być żadnego oporu, bo… są do siebie podobni, są tacy sami.

Wyjął banknoty i wyszedł, a Maja, jak wspólniczka, wstała i zamknęła z powrotem szufladę a nawet podniosła jeden banknot stuzłotowy, który mu upadł na podłogę.

Загрузка...