Wiedziała, że wkrótce nastąpi dzienna zmiana kelnerów – poszła na plac, stanęła w bramie jednego z domów i czekała. Stąd mogła zobaczyć Leszczuka, gdyby wychodził.
Czekała długo. Więcej niż godzinę. Ale nie czuła zmęczenia. Tylko wzrastające zdumienie.
– Ach, więc ja tu przyleciałam Jak głupia i czekam na niego! Ach, więc z Mołowiczem już koniec! Jak to się stało?!
Dotąd nie umiała się pogodzić ze swoją nieobliczalnością w stosunku do tego chłopaka. Gdy on wchodził w jej orbitę, od razu zaczynała postępować inaczej, niż J chciała, stawała się jak pijana – i dotąd nie mogła zrozumieć: jak to, ten Leszczuk I tak opanował ją, Maję Ochołowską?
Wpatrywała się w bar gorączkowo, ukryta za węgłem bramy – a Leszczuk się nie ukazywał. Ale przed barem pojawił się ktoś’ inny – młoda dziewczyna, skromnie ubrana, w granatowym żakiecie, stanęła na rogu i najwidoczniej także czekała na kogoś.
Maja z początku nie zwracała na nią uwagi, ale po pewnym czasie coś ją tknęło – czyżby to było możliwe? Tego nie wzięła pod uwagę. A gdyby tak ona czekała na Leszczuka?
Wtem Leszczuk wyszedł, zbliżył się do nieznajomej, wzięli się pod ręce i odeszli przez plac w stronę Królewskiej.
To on – śmiał?! To tak?!
Nagle straszne upokorzenie wstrząsnęło nią jak iskra elektryczna. Tego nie przewidziała. Miał inną! To nigdy nie przyszło jej na myśl. Zdawało jej się niemożliwością, aby mógł zająć się inną kobietą. Zaczęła iść za nimi w dużej odległości. Leszczuk kilka razy obejrzał się za siebie, jak gdyby lękał się, że ktoś go śledzi.
Na Nowym Świecie, gdzie więcej było ludzi, zbliżyła się do nich – i wówczas zaczęła się dla niej tortura, o jakiej dotąd nie miała pojęcia.
Leszczuk w jasnej marynarce, w kapeluszu wyglądał jak ktoś z jej sfery – tak, jak mógł wyglądać kuzyn albo ktoś z ziemiaństwa – i Maja parząc nań z tyłu domyśliła się, nie, raczej wiedziała na pewno, że także są podobni – że jeśli mówi, albo śmieje się, albo nachyla głowę, to wszystkie te ruchy są jej, Maji, są jej pokrewne, z nią związane, dla niej właściwie przeznaczone!
A jednocześnie były one zabierane przez tamtą – były przyjmowane przez tamtą, która szła z nim razem, u jego ramienia. I Maja widziała z ukosa oczy tamtej – gdy zwracała głowę – duże, roześmiane i jej łagodny profil. Panna Ochołowską zaglądała w te oczy ze zdumieniem i przerażeniem.
Czyż w ten sposób można było patrzeć na Leszczuka? Takim pogodnym, jasnym wzrokiem – tak pewnie, szczerze, przyjaźnie? Ona, Maja, nie umiała tak patrzeć na niego – jej wzrok, gdy spoczywał na nim, był zawsze skażony wstydem, niejako – zdyszany, gwałtowny, niespokojny i pełen tłumionej, niebezpiecznej namiętności, pogardliwy.
Tymczasem Leszczuk i jego towarzyszka skręcili w stronę mostu Poniatowskiego. Maja musiała oddalić się od nich, gdyż było tu puściej. Zauważyła jednak, że nie tylko ona oddaje się takim manewrom za tą parą.
Młody brunet, z wyglądu – rzemieślnik, czy coś w tym rodzaju, bez kapelusza i w ubraniu zniszczonym, jakby wracał wprost z roboty – również skręcił za nimi w aleje i również zwolnił kroku. Zdaje się, że i on zauważył Maję, gdyż parokrotnie przyjrzał się jej spod oka.
Tamci zaś skręcili na schody, wiodące z mostu na wybrzeże. Maja przyspieszyła kroku – nieznajomy również. Naraz Maja, która zaiste nie była w stanie pełnej równowagi – pośliznęła się o jakąś pestkę i upadła. Zleciała na przestrzeni kilkunastu schodków.
Nieznajomy dopadł jej.
– Nic się pani nie stało?! Pomógł jej wstać.
– Dziękuję! Nic! Wszystko w porządku.
– Trzeba uważać na schodach.
Jakoś nie kwapił się odchodzić. Wreszcie Maja zaryzykowała.
– Zdaje się, że oboje mamy coś innego na uwadze.
Zawahał się, ale wreszcie przyznał.
– Tak i ja myślę.
– Panu chodzi o tę dziewczynę?
– A pani rozchodzi się o niego?…
Skinęła głową. Spojrzał na nią zdziwiony, ale… Może jaka tancerka? Kto ją wie? Może występuje w barze?
– To on panią zdradza z moją narzeczoną?
– To pańska narzeczona!?
– A jakże! Tylko, że ja inną się chwilowo zainteresowałem i pokłóciliśmy się. Ale nie daruję, jak Boga kocham – już drugi dzień za nimi wypatruję. Jak on od niej nie odstąpi, to będzie między nami rozprawa! Żeby ona z nim śmiała na bale chodzić!
– Na bale?
– Jakże?! Dziś idą na bal do „Syreny”. Jej ciotka mnie powiedziała. Tam jest taka zabawa na jakieściś kursa i dużo kelnerów na nią idzie. Niech pani mu włosów nadrze, to mu się odechce z cudzymi narzeczonymi chodzić – a jak nie, to ja im powiem do słuchu! Ale że też on z moją Julka się zadaje, kiedy ma taką… Phi! Phi! Jaki to świat teraz, nie daj Boże! Niech pani poczeka – ja tylko skoczę zobaczyć gdzie poszli i jeszcze się rozmówimy. Zaraz wrócę!
Maja oparła się o poręcz mostu.
– Ma-ja! Ma-ja! Ma-ja!
Odwróciła się. Na jezdni stał wspaniały otwarty buick siedmioosobowy, koloru kawy ze śmietanką, wypełniony po brzegi rozbawionym towarzystwem. Róża, Iza Krzyska, prezesowa i dwu panów, których poznała w nocnych lokalach.
Jeden z nich był to Krystyn Krzewuski, drugi – właściciel samochodu pan Szulk, wymokły, długi blondyn, mówiący przez nos.
– Co ty tu robisz?
– Jedź z nami! Na godzinkę do Konstancina! Byliśmy na szosie lubelskiej. Jedziemy do Konstancina! Siadaj! Zróbcie jej miejsce!
– Kiedy się nie zmieszczę!
– Już zrobione – zawołał Krzewuski, kładąc się w przedziwny sposób między strapontenami. Obecność Maji podnosiła dlań wartość wycieczki o sto procent.
– Jadę – powiedziała Maja podchodząc do nich – ale będę prowadziła!
– Zgoda – rzekł Szulk – za miastem oddam pani kie-ro-wni-cę. Miał zwyczaj wymawiania niektórych słów ze specjalnym naciskiem.
– Czy ci nie będzie za zimno? – zaniepokoiła się prezesowa. – Ta bluzeczka trochę lekka.
– Nie! Jazda!
Wsiedli do samochodu i ruszyli. Owiał ich gwałtowny pęd powietrza. Róża uczyniła trąbkę z ręki i krzyczała Maji w ucho:
– Kto to był ten jegomość, z którym rozmawiałaś?
Za miastem Szulk ustąpił Maji miejsca przy wesołych okrzykach. Pochyliła się nad kierownicą i nacisnęła gaz.
– Tylko nie za prędko! – krzyczała prezesowa. – Ale zatkało ją. Wspaniała maszyna ruszyła z miejsca całym pędem. Zafurczało im w uszach. Drzewa i słupy jęły uciekać. Szulk nachylił się nad Mają.
– Czy pani wie, że robimy sto?
– To mało!
I po chwili strzałka pokazywała sto trzydzieści. Prezesowej pęd i strach odebrały mowę. Ale panny zaczęły krzyczeć. Jazda była szalona. Samochody, które mijali, zdawały się stać w miejscu.
– Niech pan jej odbierze! – krzyczała Róża do Szulka. – Zwariowałaś! Zabijemy się! Przestań!
Ze strachu złapała Maję z tyłu za ramiona. Ale Krzewuski odciągnął ją.
– Ręce przy sobie, bo śmierć!
W istocie byli zdani na jej łaskę i niełaskę. W tym pędzie odebranie jej kierownicy groziło katastrofą. Dopiero gdy zwolniła na ostrym zakręcie, Szulk zaczął się z nią szarpać, ale odepchnęła go, samochód zarzucił – i znowu popędzili z maksymalną szybkością. Prezesowa modliła się i płakała na sucho, bowiem wiatr zmiatał łzy. Wszyscy spoważnieli i trzymali się kurczowo samochodu, śledząc przeszkody na drodze.
Przed samym Konstancinem zwolniła do dwudziestu kilometrów na godzinę i powiedziała:
– No, przejechaliśmy się!
Szulk odetchnął głęboko i rzekł swoim nosowym głosem:
– Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski śmierci. Jak pani mogła! Właściwie wszyscy, prócz może jednego Krzewuskiego, byli na nią oburzeni.
Prezesowa nie taiła urazy – milczała ostentacyjnie. Maja odwróciła głowę i roześmiała im się w nos! Jej śmiech był tak niebezpieczny i prowokacyjny, że dopiero teraz zrozumieli, do jakiego stopnia igrała z nimi i bawiła się ich przerażeniem. Ale Krzewuski zawołał:
– Do diabła z pretensjami! Czyż nie widzicie, że ona jest wspaniała?! Rzeczywiście nigdy nie była wspanialsza. Oczy jej błyszczały, zęby świeciły się w rozchylonych ustach, szczupła twarz wychłostana wiatrem była natężona i chociaż uśmiechała się, brwi miała ściągnięte – patrzyli na nią z podziwem Jakby ją widzieli po raz pierwszy. Szulk mruknął nosowo po francusku:
– Ona jest niebezpieczniejsza od tej jazdy.
I naraz wszyscy ulegli nieokreślonemu podnieceniu, wpadli w świetny humor. Uraza ich zniknęła bez śladu. Mężczyźni zawstydzili się, że okazali strach przy niej – coś żywiołowego buchało z tej dziewczyny. Nawet zblazowany, wymoczkowaty Szulk poczuł gwałtowną potrzebę jakiegoś małego „szaleństwa” co objawił następującą propozycją:
– A może byśmy się czegoś napili?
– Jedziemy na dansing! – zawołała Krzyska.
– Znowu na dansing? Nie warto.
– Nic innego nie pozostaje.
– Racja! Nie ma nic innego.
Nędza ich zabaw zajrzała im w oczy. Wiecznie to samo. Maja powoli nawracała samochód i tu dopiero okazało się jak słabo opanowała maszynę – dwa razy zgasł jej motor. Prezesowa zagroziła, że wysiądzie natychmiast jeżeli kierownicy nie obejmie Szulk.
– No i co będziemy robili?
– Pojedziemy na bal do „Syreny”! – rzekła Maja.
– Gdzie? Dokąd?
– Gdzie to się odbywa?
– „Syrena”! Świetna idea!
– Będziemy mieli mnóstwo znajomych!
Samochód wolno posuwał się po szosie, oni zaś krzyczeli, jak szaleni Myśl Maji była doskonała! Właśnie tego im było potrzeba! Prezesowa co prawda zaoponowała. Jej zdaniem zalatywało to ekscentrycznością. Ale Szulk uspokoił ją.
– Nie sądzę, aby nam groziło cokolwiek ze strony „miejscowych elementów”. Potrafimy się izolować! A po-pa-trzeć na to można!
Rozjechali się do domów, gdyż panie, na wniosek Róży i Krzyskiej, miały wystąpić jak najokazalej. Wieczorem rozbawione grono jęło się wysypywać z samochodów przed „Syrenę”.
Już w szatni posłyszeli dźwięki muzyki.
I oto strojne towarzystwo dokonało wejścia na salę, gdzie pośród gwaru, przenikniętego muzyką, krążyły pary w takt walca. W sąsiedztwie przewalał się tłum, brzmiały rozmowy. Baloniki unosiły się nad kobietami.
– Oho! Masa znajomych – zawołała Krzyska, widząc wielu znanych jej z lokali pracowników restauracyjnych i kawiarnianych.
– Pewnie! – odparł Szulk. – To jest zabawa dobroczynna na rzecz jakichś kursów dla pikolaków, czy czegoś w tym rodzaju.
– Ależ to normalny bal – rzekła naiwnie Krzyska.
Wydało jej się dziwne, że kelnerzy mogą tak dobrze wyglądać. Przyzwyczaiła się nie zwracać na nich uwagi w restauracji, lub w kawiarni. A tu nagle ujrzała panów, których codzienny roboczy frak przeobraził się we frak balowy i odświętny. Przyzwyczajeni do ruchu w dużej masie ludzkiej byli swobodniejsi i zręczniejsi od innych mężczyzn.
Była w tych ludziach dyscyplina codziennej pracy, która nader korzystnie odbijała od rozkapryszonych i nieraz pretensjonalnych manier panów, z którymi zazwyczaj obcowała. Bawili się wesoło i naturalnie, obyci, otrzaskani z zabawą, o którą ocierali się nieustannie w lokalach, przyzwyczajeni opanowywać się, hamować wszelkie impulsy i odruchy.
Ale Szulk cierpiał na „kompleks kelnera”. Należał do tych bywalców, którzy w szczególny sposób wyżywają się wobec kelnerów. Lubił wyzyskać w pełni uprzywilejowaną sytuację gościa, który zawsze ma rację i którego kaprysy muszą być zaspokojone. W restauracji lubił być „dobrze obsłużony”. Sprawiało mu przyjemność, gdy na skinienie jego palca zjawiał się usłużny kelner. Nie szczędził napiwków, ale lubił czuć się panem w lokalu. A poza tym lubił musztrować kelnerów, uważał to za swoją misję kulturalną i z wyżyn swojej nieomylności odnosił się do nich bezwzględnie i surowo.
– Ja czekam!
Dlatego też widok tańczących podziałał na niego prowokująco. Przyglądał się z wysoka.
– Ale tany! – mruknął. I po trosze miał rację.
Dopiero przy bliższym wejrzeniu można było zdać sobie sprawę, jak niejednolite towarzystwo zapełniało salę. Kelnerzy i kelnerki stanowili jeno drobny procent gości. Bal był imprezą dobroczynną, przychodził nań kto chciał, byle przyzwoicie ubrany.
Fryzjerzy i sklepikarze, stenotypistki i urzędniczki, proletariat i sfera drobnomieszczańska, lud i „państwo” – wszystko to przewalało się zjednoczone, porwane, zespolone wszechwładną melodią walczyka.
„We-se-le! Wszyscy krzyczą - hura!
Wszyscy mówią: aha!
Ktoś do tańca dał znak
A panny młodej wciąż brak!”
Maja rozszerzonymi oczami chłonęła to niezwykłe widowisko!
Gdy jej towarzyszki oddawały się łatwym żarcikom i wyszukiwały śmieszności, ona została uderzona tą zabawą z całej siły! Patrzyła na nią, jakby urzeczona – jakby to, co się działo dotykało jej osobistych losów.
Dumna, wyniosła panna patrzyła na nie dość umiejętny pląs, na dysharmonię strojów, na wszystkie te braki i niedociągnięcia, które raziły ją boleśnie. Nie było to dla niej zabawne. Było – tragiczne. Zdawało jej się, że wszyscy tańczą do niej i dla niej – że ta zabawa wyśmiewają i wyszydza. – Maja! Maja! – zdawała się wołać na nią zabawa. – Chodź do nas! Tańcz z nami! Ty jesteś nasza! Nasza!
Oto ujrzała znajomego. Ten narzeczony Julki stał pod ścianą, w tłumie i rozglądał się – a Maje znowu przeszyło ostrze zazdrości.
Lecz Szulk, znudzony własnym znudzeniem, zaproponował, aby usiedli w sąsiedniej sali. Szeleszcząc sukniami pobiegły za nim. Zajęli stolik w kącie nie opodal bufetu i kazali podać wina.
Spoglądano na nich. Widziano, iż to są osoby które przyszły tu… ot, aby się popatrzyć, a może wydziwiać i krytykować. Wymknęło się ku nim kilka niechętnych spojrzeń, lecz na ogół nikt nie zwracał na nich specjalnej uwagi. Bawiono się, jakby ich nie było.
– To gruby nietakt, żeśmy tu przyszli – rzekł nagle Krzewuski. – Czuję się głupio!
– A dlaczego?! – rzekł Szulk, rozpierając się na krześle. – Cóż to? Oni się bawią, to i nam wolno się bawić!
– Zdaje się, że to raczej oni mogą się bawić… naszym kosztem! – odparł Krzewuski.
Drażniły go pozy Szulka, jego przesadna dystynkcja. Ale reszta towarzystwa mimo woli „zgrywała się” również. Panie zbyt dobrze czuły swoją odrębność. Każdy ich ruch, każde slowo, każda mina krzyczały w niebogłosy – my jesteśmy inne, inne! Nawet ich dyskrecja była niedyskretna.
– Chodźmy tańczyć! – zawołała Róża z nadmierną swobodą.
– Dobrze, ale nie z wami – wykrzyknęła Krzyska pod adresem panów. – Ja chcę zatańczyć z Andraszkiem. Widziałam go! Jest tutaj!
Andraszek było to przezwisko popularnego w Warszawie dorożkarza, który nad ranem woził złotą młodzież z lokalu do lokalu.
– Uważaj, żebyś’ się w nim nie za-ko-cha-ła! – zażartował Szulk.
– Och, to może się tylko wam zdarzyć! Dla nas, kobiet, mężczyźni z niższego środowiska nie wchodzą w ogóle w rachubę. Nie istnieją! Nie umiałabym pokochać chłopa, albo robotnika.
– Dlaczego? – zapytał Krzewuski.
– Dziwne pytanie! Nie dlatego wcale, abym nim pogardzała. Ale cóż ja mogę mieć wspólnego z tym człowiekiem. Jakież może być między nami zbliżenie duchowe?
– Ale w takim razie dlaczego mężczyźni z naszej sfery mogą czasem żenić się i żyć szczęśliwie długie lata chociażby ze swoimi służącymi?
Iza żachnęła się.
– To jest zupełnie co innego! Mężczyzna jest silniejszy! Może podciągnąć kobietę do swego poziomu. Ja, gdybym wyszła za mąż za robotnika, musiałabym się zdeklasować.
– A mnie się zdaje, że to wszystko opiera się na grubym nieporozumieniu. Lecz Szulk, którego ta dyskusja irytowała, rzekł przez nos, zakładając nogę na nogę i ukazując nieposzlakowane skarpetki.
– A daj pan spokój! Krzewuski jednak nie ustępował:
– Nie zalecam wam bynajmniej abyście wychodziły za mąż za prostaków – mówił gorąco. – Jestem o sto mil od tych sentymentów! Nie o to chodzi. Ale wy nie jesteście zupełnie zżyte i otrzaskane z prostymi ludźmi. Jeszcze mężczyźni różnych środowisk socjalnych stykają się ze sobą w wojsku, albo w pracy i nabierają do siebie zaufania. Kobiety z inteligencji jeżeli nie pracują zarobkowo żyją raczej w izolacji. Stąd się biorą wasze nieuzasadnione fobie! Dla was nędzny cherlak byle w smokingu i skończony łotr z manikiurem jest godniejszy uwagi od wartościowego, zdrowego robociarza. Naród wciąż jeszcze jest podzielony na klasy i kasty, które nie umieją ze sobą obcować!
Ale ta przemowa, wypowiedziana z młodzieńczym zapałem, została przyjęta obojętnie. Nikt nie zamierzał dysputować.
– Gdzie jest Maja? – zapytała prezesowa, jak zawsze pilnie strzegąca trzódki.
– Poszła popatrzeć na tańce.
Maja rzeczywiście stała na progu sali i patrzyła.
Pod wpływem tańca i alkoholu ciżba zaczynała się bawić. Wielki wiew zabawy szedł przez salę. Potężna dynamika radości i szału, dynamika ludzi, którzy nieczęsto mogą dorwać się do zabawy, przenikała i porywała tłum. Dla niejednej szwaczki była to noc wymarzona.
Ujrzała Leszczuka, który tańczył z Julka – w granatowym garniturze, w miękkiej koszuli niebieskiej. Tańczył spokojnie i sztywno, z pełnym poszanowaniem dla tego obrządku balowego, trzymając tancerkę z dala od siebie. Ona zaś wydawała się skromna i skrępowana, ale radosna.
Na ich widok Maja skryła się za plecami widzów. Ach, wystarczało go ujrzeć, aby wszystko od razu stało się gwałtowne i namiętne, straszne i nieobliczalne, szalone i złe! Być w jego ramionach jak tamta! I jak tamta łagodnie, niewinnie skłonić głowę na jego ramię!
O, tęskniła do tego! I znowu wąż zazdrości gryzł jej serce. Niczego nie było na sali, tylko zazdrość. Jej naruszone prawo. Jej prawo, które się zemści…
Taniec się skończył. Zdyszani kawalerowie odprowadzali rozczerwienione tanecznice i zapalono papierosy.
Do Maji zbliżył się monter Wladzio.
– Tam są! – szepnął.
I Maja jak przez mgłę spostrzegła, że chłopak odzywa się do niej kornie i z pewnym lękiem – jakby do wyższej instancji, bóstwa, które zdecyduje o jego losach.
Leszczuk z Julka stali pod przeciwległą ścianą i rozmawiali. Oddzielał ich od niej nieustanny korowód dam i kawalerów. Lecz między głowami tłumu widziała ich głowy zwrócone ku sobie z uśmiechem – i to jej wystarczało.
Zaczęła iść ku nim, ale nie wprost przez salę tylko okólną drogą przemykając się wzdłuż ścian, aby dotrzeć do nich niepostrzeżenie. Ale tłum rozstępował się przed nią. Odwracano głowy. Biegły zdumione spojrzenia. Padały wykrzykniki. – To ci! No, no! Te, popatrz!
Maja z wściekłością stwierdziła, iż tłum ją zdradza i utrudnia jej dojście do Leszczuka. O tym tylko myślała.
Oni zaś nie mogli się napatrzeć! Ta prześliczna i namiętna dziewczyna, idąca w balowej sukni, z zaciśniętymi usty, w półuśmiechu – była piękniejsza i bardziej urzekająca od wszystkiego, co dotychczas widzieli, nawet w kinie. Nigdy świat piękna nie objawił im się z tak przemożną siłą.
Mężczyźni wytrzeszczali oczy. A kobiety gasły przy niej, jak świece – najładniejsze nawet. I w bolesnym poczuciu swojej niedostateczności spoglądały na nią z zazdrością – dlaczego tu przyszła, dlaczego swoimi pysznymi rękami uwydatnia ich ręce, swoimi oczami – ich oczy? Po co jej było przychodzić na ich zabawę?
A ona zazdrościła tym prostym dziewczynom, że są takie, jakie są – i że każda z nich może podejść do Leszczuka, nie kryjąc się, jawnie, jak do swego. Och, ile by dała za to, żeby być taką jak inne!
Zbliżyła się do niego. Stanęła tuż za nim i pomimo gwaru słyszała jego głos. Od jak dawna nie była przy nim tak blisko?
„Nikt tak jak on nie umie
Zadręczać, zwodzić, smucić.
Nikt tak jak on nie umie
Zniknąć ci nagłe w tłumie
I po tygodniu wrócić”.
W tej chwili ozwały się mocne, ciężkie, rytmiczne akordy – i skrzypce rozśpiewały się melodią tanga:
Muzyka zapanowała nad salą.
Leszczuk skłonił się przed Julka i już mieli się objąć, gdy uczuł, że ktoś lekko dotyka jego ramienia. Obejrzał się.
Ona!…
Ona zaś stała przy nich nieruchomo i w milczeniu. Nic nie powiedziała. Ale Julka od pierwszej sekundy poznała, że Leszczuk jest dla niej stracony. To było oczywiste. Przeciwko temu nic nie można było zdziałać. Był jej odebrany!
Z przerażeniem objęła wzrokiem ich oboje.
Cóż to była za panna i dlaczego, ach, dlaczego oni byli od razu razem. We dwoje! Dlaczego znalazła się nagle poza nawiasem, wykluczona? Dlaczego oni w jednej chwili stali się parą Jak gdyby Leszczuk nie z nią przyszedł na bal, ale z tamtą?
– Julka! – zawołał, wyciągając do niej ręce.
Ale Julka już prędko odchodziła od nich, znikała w tłumie, z głową pochyloną – prędko. Dogonił ją monter Władzio.
– Julka! – zawołał.
Wybuchnęła płaczem, on zaś wziął ją pod ramię i wyprowadził w głąb, do najdalszych, pustych pokojów.
Maja i Leszczuk zostali sami.
Nie mówili nic. Tylko stali obok siebie. I znowu nienawiść była między nimi.
Tango szalało. Skrzypce wzbijały się na wyżyny, aby zapaść się w bolesnym, zdławionym jęku. Głuche uderzenia perkusji znaczyły rytm.
Maja rozchyliła wargi uśmiechem jak gdyby nic się nie stało.
– Zatańczmy – rzekła.
Chciał jej odmówić, ale nie wypadało.
– Możemy – powiedział i nagle objęli się Jakby to było od wieków ustalone. Zanurzyli się w krąg tańczących.
Tańczył z nią sztywno i ostrożnie – zupełnie jak przedtem z Julka. Prowadził ją z dala od siebie i taniec jego był nieporadny – raczej obrządek niż taniec. Maja wyczuwała jego ruchy. Były to ruchy – uczciwe. Były to ruchy porządnego człowieka z gminu, pełnego szacunku dla tańca, naiwne, ale szczere.
Lecz ona poczuła się naraz wyniesiona na same szczyty muzyki i strącona w, jej najciemniejsze przepaści. Świetna tanecznica, przyczaiła się i utaiła w sobie! Powoli, nieznacznie Jęła go wciągać w zaklętą krainę tańca, tam, gdzie ruch przemienia się w melodię, melodia w ruch. To już nie on ją prowadził. Ona jego prowadziła.
I podstępnie, z wolna wprowadzała go w śpiew skrzypiec, w grzmot bębna, w nagłe, niespodziewane głosy fletów i w to wszystko, co się tam działo w tej muzyce.
„Nikt tak jak on nie umie
Śmiać się, widząc łzy.
Nikt tak jak on nie mnie
Być zły”
– śpiewali grajkowie.
A Maja ze zmarszczonymi brwiami, poważna, śledziła, jak on się budzi do tańca – i z niemym szczęściem odnajdywała w nim subtelność, wrażliwość, poezje, zespolenie się z dźwiękiem urodzonego tancerza. Skąd on to wszystko wiedział? Jakim cudem to rozumiał! Jeszcze to niech zrozumie! Jeszcze to przejście tonacji! I podszeptywała mu całą swoją istotą znaki tajemne śpiewu, który ich brał w posiadanie.
A muzykanci zauważyli tę parę i może uderzyło ich „podobieństwo” tych dwojga, a może sam taniec… dość, że orkiestra naraz jęła grać zupełnie inaczej, niż dotychczas, stała się wymowna. Uderzyła w tańczących natężoną falą, wiodła ich, stowarzyszała się z nimi. Inaczej brzmiały flety. Inny był dźwięk saksofonu, a skrzypce i wiolonczela, jak pijane własną pięknością prześcigały się w rozkoszy.
„Lecz gdy zatańczy ze mną
To wargi moje bledną
W oczach się robi ciemno
I czują tylko jedno…”
Sala kołysała się i płynęła. Czyż to oni zarazili inne pary, czy ich zapamiętanie udzieliło się wszystkim? Było coś takiego, co przyspieszało bicie serca, oszałamiało i zmuszało do absolutnego zaprzepaszczenia się w tańcu.
Już nie ona jego prowadziła. To on ją wiódł wedle nakazów muzyki, ona zaś tylko podsuwała, podszeptywała… Tańczyła sala. Wiodły się pary ładne i śmieszne, młode i stare – nawet pan Pitulski0 który tu był także, uniósłszy romantycznego nosa, blady i zapamiętały, z danserki wydobywał cuda, wyginając ją fantastycznie na wsze strony.
Atoli prezesowa Halimska, zaniepokojona dłuższą nieobecnością Maji, ukazała się we drzwiach z Różą, Krzewuskim i Szulkiem,
– Gdzież ona może być? – mówiła.
I właśnie w tej chwili ujrzała Maję z Leszczukiem. Jednocześnie wszyscy zdali sobie sprawę, że coś dziwnego dzieje się na sali. Muzyka? Taniec? Skupione, wzruszone twarze patrzących? Nie wiadomo skąd się brało to wrażenie.
– Z kim ona tańczy? – rzekła prezesowa.
A Róża szepnęła, jakby do siebie, zdławionym głosem.
– Jak żyję nic podobnego nie widziałam!
Szulk skrzywił się.
– Ten facet o-krop-nie tańczy!
– Ach, nie o to chodzi!
– Więc o co?
– Niech pan zamilknie wreszcie, nic pan nie rozumie! – rzekła cicho, wpatrzona w tańczącą parę.
Instynktownie odgadywała szalone szczęście Maji.
Lecz Szulk rozumiał lepiej, niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek nie był uczuciowo zaangażowany w Maji, zazdrość go dławiła. Nerwowym ruchem drapał się końcem lakierka w kostkę, nogi.
– Ona się kompromituje! – powiedziała wreszcie prezesowa, choć absolutnie nie byłaby w stanie wyjaśnić, co było kompromitującego w tym tańcu. – Zróbcie coś! Trzeba ją wywołać!
Tango załamało się i zakończyło, gdy domawiała te słowa. Pary rozsypały się, ozwał się gwar, wszyscy rozchodzili się na prawo i lewo, a w tym nieporządku Maja zginęła im z oczu.
Oni zaś stali jeszcze na tym miejscu, gdzie zaskoczył ich koniec muzyki. Naraz oboje poczuli absolutną bezradność. Czar się urwał.
– Chodźmy – powiedziała głucho.
Zaczęli torować sobie drogę między ludźmi. I on i ona czub’ na sobie natrętne spojrzenia i dziwny wstyd ich ogarniał.
Pan Pitulski przemknął koło nich ze swym romansowym nosem, wiodąc za sobą nie mniej, niż sześć rozbawionych dam, którym fundował wódkę i kanapki – i romansowy swój nos skierował w ich stronę.
– Fiu! Fiu! – zawołał arogancko.
– Fiu! Fiu! – powtórzyły damy.
Natychmiast po ukończeniu tańca zbudziła się w dumie niechęć przeciwko tej parze. Ci, którzy ulegali jej przemożnemu czarowi, teraz stali się złośliwi i kpiący. Padły jakieś grube dowcipy, a ktoś nawet podstawił Leszczukowi nogę. Drażniło ich cudze szczęście i prowokowała uroda Maji.
Lecz Maja i Leszczuk poruszali się w tłumie z tą jedyną myślą, aby zejść im z oczu i uciec przed nimi. Przyspieszyli kroku.
Ktoś gwizdnął tuż koło nich.
– Jeżeli pani się wstydzi iść ze mną, to ja mogę odejść – rzekł Leszczuk.
– Dlaczego miałabym się wstydzić?
– Ja nie jestem dla pani.
Przystanęła i oparta o ścianę zatopiła w nim głębokie.poważne spojrzenie. Objęła nim całą jego postać – surowo, badawczo.
– A mnie się zdaje – rzekła – że my właśnie jesteśmy dla siebie.
Stropił się i nic nie odpowiedział.
– Co to za Julka była z panem? Niech pan pójdzie do niej, bo czeka! – rzuciła szyderczo.
Ale on odparł z uporem:
– Nie odejdę.
I dodał z odcieniem fatalizmu w głosie:
– Pani mi się często śniła, a zawsze tak samo.
– Jak?
– W takiej białej izbie. A na kołku w kącie coś, nie wiem dobrze co. Ruszające się.
Wzdrygnął się. Jej zaś natychmiast przypomniał się sen, który ją trapił tak często.
Oboje poczuli niepokój i nie wypytywali się więcej.
– Cóż z tenisem?
Zaczerwienił się.
– Nic.
– Nie przyjęli pana do klubu?
– Nie. A skąd pani wie?
– To ja się o to postarałam.
– Jak to?
– Byłam tam i rozmówiłam się z Klonowiczem.
– Aha…
I naraz złapał ją za rękę i zgniótł tak mocno, że omal nie krzyknęła. Nachylił się nad nią zupełnie jak wtedy, w lesie połyckim. Twarz mu pociemniała, a zęby, te zęby, które być może najbardziej były „podobne”, równe i ostre zęby błysnęły mu w wykrzywionych wargach.
– Dlaczego pani to wszystko robi ze mną? Co pani zależy na tym, że bym ja się zgubił w życiu? Pani mnie chce wszystko popsuć. Pani się mnie uczepiła.
Odepchnęła go.
– Niech no pan sobie za dużo nie pozwala! – wykrzyknęła.
Lecz on nie zważał na to.
– Dlaczego pani zawzięła się na mnie!
W głosie jego była szczerość. Patrzyła na niego – wyglądał uczciwie. Przypomniała sobie taniec, tę wiedzę o nim, którą zdobyła w tańcu. Musiał być subtelny, wrażliwy, inteligentny.
A jednak…
Podniosła głowę. Stali u szczytu schodów, wiodących do wyjścia. Przed chwilą było tu dość pusto. A teraz kilkadziesiąt osób spacerowało tuż przed nimi tam i z powrotem – damy z balonikami, panowie we frakach i w marynarkach, w miękkich i sztywnych kołnierzykach. Wszystko to przechadzało się i – podglądało.
Naraz ktoś ukłonił się przed nią nisko.
Był to Szułk, a za nim stały Róża i Krzyska, trzymając się pod ręce, z filuternymi minami.
Daruje pani, że przeszkadzam – wyrzekł uroczyście Szulk, kłaniając się Leszczukowi – ale prezesowa prosi panią.
– Zaraz idę.
– Pozwoli pan się przedstawić: Szulk.
Jednocześnie zbliżyły się obie panny.
– Co to za flirty na boku! Stęskniłyśmy się za tobą! – wołały ze śmiechem.
Szulk natychmiast przedstawił im Leszczuka.
– Bardzo nam przyjemnie!
– Już idę – rzekła nerwowo Maja.
Ale oni otoczyli Leszczuka.
– Prosimy pana również.
– Chodźmy wszyscy!
– Prosimy do naszego stolika!
Orkiestra rozpoczęła fokstrota. Powódź skocznych lekkich i urywanych dźwięków uderzyła w tłum, który znowu jął łączyć się w pary.
Maja zawahała się. Nie chciała, żeby Leszczuk szedł z nimi. Ale nie było rady – poprowadzili ich do prezesowej. Tu Szulk swoim nosowym uroczystym głosem ponownie jął przedstawiać Leszczuka każdemu z osobna.
– Pan Leszczuk!
Maja zaczerwieniła się. Leszczuk kłaniał się niezgrabnie i ściskał podane dłonie, a prezesowa wycedziła:
– Jakże mi miło! Proszę, niech pan siada!
Przyglądali mu się z zaledwie maskowaną ciekawością. Był to pomysł Szulka – żeby przyprowadzić ich tutaj i „zobaczyć co to takiego jest”. Wszyscy byli szalenie zaintrygowani.
Kto to był? Skąd ta zwariowana Maja wydobyła tego chłopaka? Co to miało znaczyć? Co jest między nimi! Bo, że coś musi być, to na pewno!
Zwłaszcza Szulk był w głębi duszy obrażony i wściekły, że Maja zdradziła ich towarzystwo. Postanowił ukarać ją i ośmieszyć, umyślnie dążył do podkreślenia wszystkich drastycznych momentów sytuacji. Oni wszyscy ledwie panowali nad sobą!
Szulk zwracał się do Leszczuka z nadmierną grzecznością. Nalał mu wina, ale chłopcu zadrżała ręka, płyn rozlał się, częściowo na suknię Róży.
– Przepraszam.
– Państwo dawno się znają? – zapytał Szulk Maji, nadrabiając przy tym uprzejmością tonu niewłaściwość tego pytania.
Maja podniosła brwi.
– Och, Marian jest dużo dawniejszym moim znajomym… od pana!
Szulk zakrztusił się winem. Jakim tonem to było powiedziane! W ten sposób on nie zwracał się do kelnerów! Co ona sobie myśli, ta smarkata?! I to oni są ze sobą po imieniu!
Ale w oczach Maji pojawiły się niebezpieczne ogniki. Wiedziała już, że będą chcieli go ośmieszyć. Ta banda! Ten zespół wielkomiejskiej hołoty!
– Ja pana już miałem przyjemność gdzieś o-glą-dać – rzekł Szulk. Czy pan również ma to wrażenie?
– Może w barze Europejskim – powiedziała Maja – on tam jest pomocnikiem kelnera.
Był to nowy cios dla Szulka! Kelner! Nawet nie kelner, a pikolak! Sięgnął do papierośnicy i zapalił papierosa, ażeby ukryć wzrastające zdenerwowanie. Przyjaciółkom Maji oczy wychodziły z głowy. No, no, ta Maja! Prezesowa popijała w milczeniu kawę. Młody Krzewuski kręcił się na krześle, zażenowany.
Szulk podsunął Leszczukowi salaterkę z sałatką pomarańczową.
– Może tych cias-te-czek!
– Dziękuję.
– A czym można sza-now-nemu panu słu-żyć? Może jakie dan-ko?
– Kiedy naprawdę dziękuję.
Obsługiwał go ostentacyjnie. Nałożył mu sałatki i podsunął talerz, parodiując zawodowego kelnera.
Mogło to od biedy uchodzić za chęć ośmielenia intruza, który musiał się czuć obco i egzotycznie w ich towarzystwie. A Leszczuk rzeczywiście czuł się fatalnie, gdyż wiedział, że oni go obserwują i oceniają, że spodziewają się po nim okazji do śmiechu. Ażeby nie być niegrzecznym przyjął sałatkę, ale – nie wiadomo skąd mu się to wzięło – zaczął jeść głośno, gminnie.
Połapał się zaraz. Co to go napadło, przecież w Połyce nigdy tak nie jadł! Czy dlatego, że w Połyce nikt nie oczekiwał po nim takiego jedzenia? Niemniej Szulk powiedział złośliwie:
– Widzę, że panu smakuje!
Leszczuk poczuł się niezgrabny i nieszczęśliwy. Zaczął się pocić! On, który na korcie nie pocił się w największe upały. Kropelki potu pokazały mu się na czole.
Męczył się.
A Maja męczyła się również. Ten pot, to chlipanie, te niezgrabne ruchy! Znowu przekonywała się, jak bardzo był z innego świata! Raził ją. I znowu wydał jej się dziki! Nieokrzesany! Nieobliczalny! Oczy zebranych przelatywały z niej na niego i z niego na nią – ciekawie, natrętnie.
W głębi tańczono.
Szulk dalej błaznował. Proponował Leszczukowi coraz to inne potrawy, a wreszcie zawołał kelnera.
– Kartę!
I w tej samej chwili wyzwoliła się w nim złość.
– Jak pan stoi! – huknął. Proszę stać przyzwoicie! Cofam dys-po-zy-cję! Nie jestem przy-zwy-cza-jo-ny! Proszę jeszcze raz po-dejść i stanąć właściwie!
Ale dobrze już, dobrze – uspokajała go prezesowa. Lecz on już zupełnie stracił równowagę. Kelner, człowiek już starszy i zmęczony próbował się sumitować, ale nie dał mu przyjść do słowa.
– Ja nie zamierzam dyskutować! Proszę jeszcze raz podejść i przyjąć moje zlecenie w for-mie przy-zwo-i-tej! Zrozumiano?
Wszystkim zrobiło się nieprzyjemnie. To już było za grube chociażby ze względu na Maję. Ale w nim wyładowywała się wściekłość, tłumiona od dłuższego czasu. Jeżeli nie można zbesztać Leszczuka, to przynajmniej tego kelnera w jego obecności!
– Niech pan przestanie się rzucać – rzekła naraz z naciskiem Maja!
– Ja się nie rzucam – odparł zimno – tylko żądam przyzwoitej obsługi!
– To niech pan jej żąda w sposób przyzwoity – panie Szulk!
Zaniemówił! Jej ton! I to „panie Szulk”! Ależ ona się zapomina!
– Zechce pani łaskawie przyjąć do wiadomości, że nie jestem już dzieckiem i uwag nie przyjmuję od nikogo!
– A dlaczego? Jeżeli pan innym robi uwagi, to powinien pan również przyjmować je!
Nie można było wymiarkować, czy mówi poważnie, czy kpiąco. W każdym razie nutka lekceważenia była niewątpliwa i bolesna!
– Ja nie jestem zakochany w kelnerach! – odparł zjadliwie. Panna Ochołowska spojrzała na niego, jak na rzecz.
– Zgadł pan! Rzeczywiście – i nawet zaręczyłam się z jednym z nich – właśnie dzisiaj! – rzekła od niechcenia.
Wrażenie było piorunujące. Halimska pisnęła z cicha. Róża i Krzyska otworzyły usta, niepewne czy Maja to na serio… Ale gdy milczenie przedłużało się wszyscy zrozumieli, że tym razem nie żartuje. Wreszcie Szulk, przyglądając się z wysoka Leszczukowi, rzekł.
– A to… winszuję gustu.
Leszczuk z oczyma spuszczonymi nie ruszał się… Nie mógł skupić myśli, A Maja położyła rękę na jego rękach i powiedziała spokojnie, z głębokim westchnieniem radości.
– To jest mój narzeczony.
W tej chwili wpadł na salę korowód tańczących i przeciągał bez końca między stolikami, aby wreszcie zniknąć w następnych drzwiach. Damy i kawalerowie mknęli w rytmicznych przegibach, z balonikami, z rękami wzniesionymi, ściągając w przelocie obrusy, wywołując radosne zamieszanie.
Musieli się usunąć przed tym swawolnym najściem. Wstali.
– Dosyć – rzekł Szulk. – Ja płacę!
Sięgnął do kieszeni, podczas gdy kelner podawał rachunek. Ale ręka jego powróciła z niczym, a na twarzy odbiło się zdziwienie.
– Nie mam pugilaresu – oświadczył. – A miałem jeszcze przed pięcioma minutami.
Panowie pośpieszyli z pomocą, wyjmując swoje pugilaresy. Zaczęli się rozglądać na wszystkie strony, jakby pugilares Szulka zawisł gdzieś w powietrzu.
– A może wypadł panu z kieszeni – odezwała się prezesowa.
– Miałem go tutaj, w tylnej kieszeni spodni – demonstrował Szulk, uchylając poły fraku.
– A może pan zapomniał w szatni, przecież nikt panu nie mógł go wyjąć tu taj.
– Nie, miałem go na pewno! – powiedział i zwrócił się do Leszczuka, który siedział koło niego. – Może pan wstanie – rzekł – zobaczymy czy się nie zawieruszył z tej strony.
Leszczuk poruszył się, ale nie wstał. Zapanowało milczenie. Wszystkich uderzyło to, że tylko on jeden siedzi, podczas gdy reszta towarzystwa już dawno powstała z miejsc.
Maja zbladła. Spostrzegła róg pugilaresu za Leszczukiem, pomiędzy jego plecami a oparciem krzesła. Gdy chłopak poruszył się, pugilares opadł głębiej. Uczuł to i znieruchomiał.
– Noo?… – rzekł Szulk powoli.
Ale w tej samej chwili Maja nachyliła się i z całej siły uderzyła go w twarz. Binokle spadły mu z nosa. Powstał zamęt Panie rzuciły się między nich, prezesowa krzyknęła przeraźliwie.
– Oszalała!
A Maja przez ten czas złapała pugilares i wsunęła go do swej torebki. Jednocześnie szarpnęła Leszczuka. Wstał. I kiedy tak stali przy sobie, wszyscy znowu po raz nie wiedzieć który doznali wrażenia, że to jest para – że oni są ze sobą identyczni.
– Ha! – rzekł Szulk. – Pani mi uniemożliwiła wezwanie policji!
Wszyscy prędko ruszyli do szatni. Maja i Leszczuk zostali.
– Fiu! Fiu! – zawołał pan Pitulski, przechodząc obok nich, z wyżyn swojego romansowego nosa.
– Chodźmy – powiedziała Maja.