Rozdział XIX

Tymczasem Hińcz nie ustawał w gorączkowej aktywności. On jeden jeszcze pośród tych ludzi nadwątlonych i wytrąconych z równowagi, reprezentował niezużytą energię psychiczną i wolę oporu. Wiedział Jaka ciąży na nim odpowiedzialność.

Dążyć do wyjaśnienia sytuacji! Badać wszystko, co nie jest dość zrozumiałe, iść za każdym śladem – oto była metoda, którą przyjął.

Napisał list do władz śledczych w Warszawie.


Z powodu niezwykle pilnych zająć nie mogą niestety osobiście skomunikować się z panem sędzią – pisał – uważam jednak za swój obowiązek podzielić się pewną intuicją, która nawiedziła mnie w związku z zabójstwem Maliniaka.

Jak wiadomo, dotychczasową tezą śledztwa jest, iż morderca wszedł przez okno. Jednakowoż pozostaje nie wyjaśnione, dlaczego użył stryczka, a również układ ciała i w szczególności położenie głowy zamordowanego nasunęły władzom wiele trudności.

Otóż radziłbym bardzo usilnie Panom poddać ścisłym oględzinom ścianą, między pokojem Maliniaka i sionką. Proszę przyjąć na chwilę hipotezę (nie zrażając się jej pozorną niedorzecznością), iż morderca założył stryczek na szyję śpiącemu Maliniakowi, przeciągnął go przez szparę w ścianie, a następnie przeszedł do sionki i stamtąd ciągnął za sznur. Następnie odciął sznur tuż przy ścianie i wepchnął go z powrotem do sypialni Maliniaka.

Wiem doskonale, iż powyższe przypuszczenie, już samo przez się dość fantastyczne, czyni zupełnie niemożliwym fakt, iż drzwi pokoju Maliniaka były zamknięte na klucz od wewnątrz, wobec czego morderca nie mógł wejść i założyć stryczka. Gdyby zaś wszedł przez okno, nie mógłby dostać się do sionki. Niemniej uważałbym za bardzo wskazane iść za tą myślą, jak gdyby ona była możliwa, gdyż jestem absolutnie przekonany, że tak musiało być. Prosiłbym również o natychmiastowe powiadomienie mnie o wynikach badań, co ułatwiłoby mi dalszą pracę. Pozostaję itd.


Hińcz rzucał na szalę cały swój autorytet.

Około piątej po południu przybył Skoliński.

– Nareszcie! – powiedział Hińcz. – Oczekiwałem pana! Niech pan zaopiekuje się naszym pacjentem, a ja pojadę do Handrycza. To jest nie najmniejsza z zagadek, jakie mamy do rozwikłania.

– Nie wiem, czy dobrze robię, wydalając się z zamku – mówił profesor. – Cholawicki nie przyszedł dziś na obiad. Kazał powiedzieć, że jest chory. Obawiam się, że on coś knuje.

– Już wkrótce zabierzemy się do tego pana bezpośrednio – odparł jasnowidz.

– A także do strachów w komnacie.

– Pan chce wypowiedzieć wojnę ręcznikowi?

– Oczywiście! Tam jest źródło zła i musimy się dostać doń. Jeżeli Cholawicki będzie nam przeszkadzał, unieszkodliwimy go siłą. Tu nie ma co się cackać! Przedtem jednak muszę zdobyć maksimum informacji i – co najważniejsze – wzmocnić psychicznie Leszczuka i Maję. Wówczas wybierzemy się na zamek i po prostu zniszczymy ręcznik.

– To może pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki – zawołał Skoliński.

– Trudno. Zresztą zobaczymy jeszcze. Dziś wieczór dokonam pewnego eksperymentu, od którego wiele zależy.

Skoliński pozostał przy Leszczuku, który popadł znowu w otępienie i bez ruchu leżał na łóżku.

Maja nie wychodziła ze swego pokoju. Profesor krążył między nimi, ale sam był pełen złych przeczuć i z trwogą myślał o księciu oraz o nagłej chorobie Cholawickiego.

Nad wieczorem powrócił Hińcz.

– Z tym chłopem jest coś niewyraźnego – referował Skolińskiemu rezultat swojej inspekcji. – Jego baba nie dopuściła mnie do niego. Nie wiem dlaczego stała się taka oporna. Ale dowiadywałem się w sąsiedniej wsi. Otóż okazuje się, że Handrycz przybył tu z Lublina przed kilkunastu laty wraz z żoną. Ta żona jest córką tutejszego gospodarza, ale służyła w Lublinie, gdzie poznała Handrycza i wyszła za niego. Kiedy ojciec jej umarł, przyjechali aby objąć gospodarstwo. Handrycz rodziny żadnej tu nie ma i nikt nie umie nic bliższego o nim powiedzieć.

Ach, gdybyż wreszcie dało się odkryć ten znak! – jęknął historyk, zatroskany o losy księcia.

Profesorze – rzekł Hińcz – dziś wieczorem zrobimy decydującą próbę. Niech profesor zostanie na kolacji. Możliwe, iż dziś jeszcze uchyli się rąbek tajemnicy.

Żywił poważne obawy co do tego eksperymentu, który mógł zakończyć się fatalnie. Zrobić seans spirytystyczny z Leszczukiem Jako medium? Uśpić go i na tej wątpliwej drodze dążyć do urobienia sobie wyraźniejszego pojęcia o siłach, które nim owładnęły.

Była to gra w najwyższym stopniu niebezpieczna, którą chłopak mógł przypłacić zdrowiem i życiem. Nikt nie mógł przewidzieć przebiegu takiego seansu.

A jednak Hińcz zdecydował się na to, ażeby przebić mur ciemności, który ich otaczał.

A nuż eksperyment się uda! Medialny charakter zjawisk strasznej komnaty kazał wiele oczekiwać od tej metody. Tylko że – ku rozpaczy Hińcza – należało uciec się do pomocy paniuś pensjonatowych z braku innych osób, mogących wziąć udział w seansie.

Hińczowi skóra cierpła na myśl, iż te głupki będą brały udział w tak ryzykownym doświadczeniu.

Po kolacji zaproponował:

– No cóż? Zrobimy sobie seansik. To nam zapełni wieczór.

– Ach! – zawołały Wyciskówna i doktorowa.

A Wyciskówna dodała:

– Ja chętnie służę jako medium.

Nie, mam lepsze medium. Jeżeli proponuję seans, to dlatego, ponieważ mam wrażenie, iż Leszczuk jest świetnym medium. Poprosimy go o udział w seansie.

Wyciskówna z doktorową nie posiadały się ze szczęścia. Seans i do tego z Leszczukiem!

Przygotowano okrągły stół w narożnym, zacisznym gabinecie połyckim. Zapuszczono story, z boku umieszczono przyćmioną lampę – oto były skromne, a jakże emocjonujące przygotowania.

Hińcz wyjaśnił Leszczukowi, co zamierza z nim zrobić. Nie protestował.

Hińcz nie domyślał się nawet, do jakiego stopnia Leszczuk przeraził się usłyszawszy, iż jest w mocy jakichś tajemniczych wpływów.

Ta wiadomość, która mogła wstrząsnąć ludźmi bardziej wyrobionymi od niego – na tym prostym chłopcu zrobiła piorunujące wrażenie.

A więc był w mocy diabła?

Leszczuk nie wdawał się w subtelności. Dla niego taka siła mogła być tylko siłą diabelską.

Nie wierzył. Nie mógł uwierzyć. Ale wszystko przemawiało za tym.

Tak czy owak było w nim coś okropnego – czuł to.

Więc obrzydzenie i strach przed sobą samym sprawiły, iż do reszty pogrążył się w odrętwieniu.

Maja nie miała brać udziału w seansie – jej obecność była niemożliwa ze względu na Leszczuka.

– Niech pani się zaopatrzy we wszelkie środki trzeźwiące i opatrunkowe, jakie są pod ręką i czeka w sąsiednim pokoju – polecił jej Hińcz.

I opatrunkowe?

Tak. Nie wiadomo, co się może zdarzyć.

Wszyscy zasiedli dokoła stołu. Po prawej ręce Leszczuka siedział Hińcz, po lewej profesor, a dalej obie panie i młode małżeństwo. Przygotowano papier i talerzyk. Hińcz zabierał się bardzo ostrożnie do rzeczy. Na początek postanowił zrobić zwykły seans z talerzykiem.

– Oho, rusza się – szepnęła przerażona doktorowa, widząc iż talerzyk po jakimś kwadransie nerwowego oczekiwania drgnął i zaczął krążyć po papierze.

Gdy doktorowa przystępowała do tego z nabożnym przestrachem, panna Wyciskówna, przeciwnie, była przekonana w głębi ducha, że to wszystko „lipa”, „kant” i „nabieranie gości”, a przede wszystkim to manifestowała stosownymi minami i wydymaniem ust.

Atoli talerzyk zaczął krążyć po papierze coraz szybciej i ruchem coraz bardziej zdecydowanym.

Wtem – zatrzymał się, wskazując kreską, którą mu zrobił Hińcz na brzegu, literę J. Potem szybko, ze wzrastającym pośpiechem, nastąpiły litery a, m, a.

– Jama – przeczytała szeptem doktorowa.

– Niech pani nie podpowiada – skarcił ją jasnowidz.

A talerzyk powtarzał to słowo bez przerwy. Szalał. Latał po papierze, uciekając zebranym spod palców i powtarzał:

– Jamajamajamaja…

– Jak się nazywasz? – zapytał Hińcz.

Gwałtowny ruch talerzyka.

– Fraja

– Frajer – przekręciła ironicznie Wyciskówna.

– Jaframa – wystukał talerzyk.

– Powtórz! – rozkazał Hińcz, który z pełną napięcia uwagą usiłował wczuć się w sens tego bełkotu.

– Frajama – odpowiedział tym razem talerzyk i zaraz potem wskazał słowo „Nie”.

– Nie chcesz mówić?

– Nie.

– Dlaczego?

– Ołów – odstukał talerzyk i stanął.

– Uparł się – szepnęła doktorowa.

– Choćby i zaczął się ruszać, nic nam nie powie – rzekł głosem trochę ochrypłym profesor – bo kreska się zamazała.

– Jak to?

Była to prawda. Kreska zaznaczona przez Hińcza ołówkiem na talerzyku zatarła się nieco.

– Ołów – powtórzył Hińcz i powstał. – Niech państwo poczekają, przyniosę ołówek.

– Ja mam ołówek – powiedziała Wyciskówna.

On jednak, jakby nie słysząc, wyszedł i po chwili przyniósł niewielki, czarny ołówek. Nakreślił nim nową linijkę na brzegu talerzyka i znowu wszyscy pochylili się nad talerzykiem.

Jednocześnie doktorowa poczęła się bać przeraźliwie.

– Odchodzę!

Niech pani nie zrywa łańcucha – krzyknął groźnie jasnowidz. I w tej samej chwili talerzyk ruszył ponownie, jak szalony. Zaczął się ciskać i rzucać po stole, uciekał na samą krawędź, zdawało się, iż chce spaść, rozbić się. Była to furia. Wściekłość tak nieprzytomna, a zarazem oczywista, iż mieli wrażenie, że jakieś zwierzę miota się im pod palcami.

W tej chwili Skoliński powiedział:

– Śpi.

Spojrzeli na Leszczuka. Istotnie, spał z twarzą śmiertelnie bladą, z kropelkami potu na czole – spał głęboko. Usta miał zsiniałe, niemal czarne i dyszał.

– Nie przerywać łańcucha – rozkazał po cichu Hińcz.

Rozkaz ten był zbyteczny. Nikt się nie ruszał. Wszyscy, jak przykuci, oczekiwali. W pokoju nastąpiły trzaski i wyładowania. Talerzyk uniósł się do góry na wysokość pół metra i runął, rozbijając się na drobne kawałki.

– Kto ty? – zapytał jasnowidz.

To dziwne pytanie było uzasadnione. Rysy Leszczuka uległy radykalnej zmianie. Nos mu się zaostrzył, twarz zrobiła się chudsza i jakaś obca, a przepajała ją aura straszliwej nienawiści. Zęby wychyliły się z czarnych warg, a jednocześnie ciało zaczęło „pulsować”. Nie dygotać, ale właśnie „pulsować” – tak się przynajmniej wydało patrzącym w półmroku.

– Chciałbyś? – rzekł Leszczuk głosem, który nie był jego. – Dobrze. Dobrze. Już ja ci przebaczę. Zobaczysz. Zaraz zobaczysz. Naprzód sobie, a potem tobie.

Wyrwał rękę i podniósł, palcem przesunął po gardle.

– Tak ci przebaczę! Tak przebaczę sobie i tobie!

Wyrwał drugą rękę i powstał chwiejąc się. Obiema rękami zaczął wykonywać szczególne ruchy. Jakby coś pchał sobie w usta. A zaraz po tym twarz jego zrobiła się fioletowa i runął na ziemię. Rzęził.

Doktorowa dostała ataku nerwowego i spadła z krzesła na podłogę. Młodzi małżonkowie po prostu uciekli. Hińcz i profesor rzucili się na ratunek.

Ale jak ratować? Przed czym? Leszczuk dusił się niewidzialną materią – zdawało się – bez możliwości ratunku.

Hińcz pracował gorączkowo nad obudzeniem Leszczuka. I wreszcie, gdy już zdawało się, iż wszystko przepadło, zabiegi Hińcza wywarły skutek – chłopak obudził się i jednocześnie przestał się dławić. Oddychał głęboko.

– Gdzie jestem? – szepnął.

Przenieśli go na górę. Cały dom był jak wyludniony. Przerażeni goście pensjonatowi schronili się do najdalszych pokojów.

– Gdzie jest Maja? – zainteresował się nagle profesor.

Zaczęli wołać, ale nie odzywała się. Powinna była oczekiwać w małym saloniku. Nagle Hińcz zauważył ją na podłodze. Leżała tutaj bez przytomności. Docucili ją łatwo.

– Co się pani stało?

– Zemdlałam.

Nic nie wiedziała. Tyle tylko, iż siedziała tutaj, jak jej kazano. Poza tym nic nie pamiętała. Hińcz mruknął z westchnieniem ulgi, oglądając szczegółowo niewielkie obrażenia, jakie odniosła upadając.

– No, mogło się skończyć gorzej dla was obojga.

– Czy doświadczenie udało się? Czy dowiedzieliście się czego?

– Spokojnie, spokojnie. Niech pani odpocznie sobie trochę, a my zastanowimy się nad uzyskanym materiałem.

Hińcz zaszedł jeszcze do Leszczuka, który leżał na łóżku, wyczerpany. O nic nie pytał. Tylko oczy jego rozwarte i nieruchome, przeniknięte były śmiertelną, zwierzęcą prawie, żałością i trwogą. Kiedy Hińcz chciał go uspokoić w kilku słowach, odparł nerwowo:

– Niech pan nie mówi. Nie chcę wiedzieć. Nic nie chcę!

– Niedobrze – pomyślał jasnowidz – on już długo tego nie wytrzyma. Obaj z profesorem nie oddalając się od jego pokoju, długo omawiali seans.

– Zdaje się, kochany profesorze – mówił jasnowidz – iż asystowaliśmy przy pewnej scenie, jaka rozegrała się w starej kuchni. Co do mnie, prawie nie mam wątpliwości. W Leszczuka wcielił się Franio.

– Czy to jest możliwe? – szepnął profesor.

– Owszem, takie rzeczy zdarzają się na seansach. Nie trzeba zresztą nadawać im zaraz nadprzyrodzonego znaczenia. Nie wiemy, jak się to odbywa, gdyż nie znamy w pełni naszych właściwości psychicznych, ale na seansach właśnie objawiają się poprzez medium inne osobowości. W danym wypadku Franio.

– Tak. To było do przewidzenia.

Profesor wyciągnął fotografię. Tak – Leszczuk upodobnił się do Frania.

– Według mnie, wiemy już, co stało się krytycznego dnia w starej kuchni – mówił Hińcz – a myślę, że i pan zgodzi się ze mną. Asystowaliśmy przy ostatniej rozmowie Frania z księciem, rozmowie w czasie której popełnił samobójstwo. Dokonał on tego strasznego czynu właśnie tym ręcznikiem – wpychając go sobie w usta i okręcając twarz, tak jak to widzieliśmy. Udusił się ręcznikiem w obecności nieszczęśliwego księcia. Pod tym względem ruchy Leszczuka na seansie były wyraźne i plastyczne. Dlaczego książę nie przeszkodził mu? Może sparaliżowała go zgroza? Może nie mógł z przyczyn technicznych? A to przesunięcie palcem po gardle – zastanowił się nagle – jak pan sądzi, przecież to ten znak, którego szukamy?

Ale uczony historyk wzruszył ramionami.

– Tysiąc razy próbowałem podobnego gestu z księciem i Ziółkowską bez żadnego skutku. A zresztą to nie było przebaczenie. To raczej groźba.

I profesor powtórzył gest Frania, ale naraz zatrzymał się.

– To jakoś nie tak – rzekł.

– On to inaczej zrobił – potwierdził Hińcz z kolei naśladując ruch Frania-Leszczuka.

– Nie, nie tak.

– No, więc jak?

Obaj stanęli bezradni. Wtem Skoliński zawołał:

– On to zrobił lewą ręką!

Tak, na tym polegała różnica. Czy Franio był mańkutem? W każdym razie tego ruchu Skoliński jeszcze nie wypróbował.

– Jadę do Ziółkowskiej! – zawołał profesor. To trzeba sprawdzić.

– Ja pojadę z panem – Hińcz nie bardzo ufał wnikliwości profesora.

– Czy nie byłoby lepiej, gdyby pan został? – Zostawić ich tak we dwoje po tym wstrząsie?

Ale jasnowidz nie miał tych obaw.

– Pojedziemy bryczką. Za godzinę będziemy z powrotem. Jeżeli szczęśliwie przetrwali seans, na razie nic im nie grozi.

Na wszelki wypadek zostawił Maji szczegółowe instrukcje, przykazując, aby pilnowała Leszczuka, ale pod żadnym pozorem nie wchodziła do jego pokoju.

Bezpośredni nadzór powierzył Marysi. Po czym obaj wyruszyli do gajówki, gdzie przebywała na wywczasach gospodyni. Po drodze komentowali jeszcze niewyjaśnione punkty seansu.

Jama? Co to za jama, o której mówił Leszczuk? O jaką jamę chodziło? Dlaczego potem medium uzupełniło to słowo sylabą,, Fra”. Fra – a więc Franio? Czy była to jakaś jama Frania?

Hińcz i profesor gubili się w domysłach. „Jama”, „Frajama”, „jamaja” – jakiż sens tkwił w tym bełkocie?

– Ja Maja – rzekł Hińcz. Ale dlaczego „Fra”? A może… Frajama… Fra – Franio. Ja – to znaczy on. Jaszczuk. Ma – Maja. Zaraz, zaraz… Czyżby medium chciało w ten sposób podkreślić związek między tymi trzema osobami? Frajama – a więc twór złożony z ich trojga, kombinacja z Maji, Leszczuka i Frania? Można to tak wykładać, można też inaczej. Jakże mało wiemy o świecie i o nas samych!

Ziółkowskiej nie zastali w domu. Musieli czekać dłuższy czas, zanim gospodyni w czarnym szalu i ogromnym kapeluszu powróciła z Koprzywia. Na widok profesora splunęła z obrzydzeniem.

– Co? Znowuż o te znaki? Nic nie pamiętam! – krzyczała. – Proszę mnie dać święty spokój!

– Chwileczkę! A to pani pamięta? Profesor uczynił gest.

– Nie! – krzyknęła. – Nie pamiętam! Także coś! Na moje utrapienie ja tu przyjechałam!

– Niech pani sobie dobrze przypomni. Może coś podobnego?

– Podobne, jak pięść do nosa!

Nie pozostawało im nic innego, jak wsiąść na bryczkę i odjechać. Profesor był rozczarowany, ale Hińcz mniej ufnie odniósł się do Ziółkowskiej.

– Ta baba coś kręci. Zauważył pan jak się stropiła w pierwszej chwili? A zresztą jeśli ona przynosiła księciu wtedy jedzenie na tacy, to prawdopodobnie w prawej ręce. Więc tylko lewą miała wolną i jeśli zrobiła jakiś gest – to lewą.

– Ja tu wysiądę – rzekł profesor, gdy mijali drogę wiodącą do zamku. – Najwyższy czas wracać na posterunek. Ale kto to leci? Grzegorz?

Grzegorz zbliżał się do nich w świetle księżyca i dawał im znaki ręką. Wyskoczyli z bryczki.

– Czy co się stało?!

– Szukam wszędzie wielmożnego pana. W Połyce byłem.

– Co się stało? Przy tym panu może Grzegorz mówić swobodnie.

– Niedobrze jest! Niech ręka Boska broni! Przyleciałem ostrzec, bo niedobrze.

– A co?

– Pan sekretarz całą noc w starej kuchni siedział!

Wiadomość ta spiorunowała Skolińskiego i Hińcza. Cholawicki w starej kuchni?

Stary sługa w kilku urywanych zdaniach złożył sprawozdanie. – Już wczoraj zauważyłem, że z panem sekretarzem gorzej – tylko po zamku chodził i uśmiechał się, a do księcia wcale nawet nie zajrzał.

– W nocy zajrzałem do jego pokoju, to go nie było. Ale myślałem, że gdzie wyszedł, albo co… Nad ranem jeszcze raz zaszedłem do niego – łóżko nie ruszone, nie ma. A teraz niedawno coś mnie tknęło, żeby zobaczyć, jak tam w starej kuchni. Patrzę! Łóżko wygniecione, jakby kto na nim leżał.

– No?!

– Poleciałem zaraz do sekretarza, to się roześmiał tylko, ale tak jakoś… Chyba oszalał ze szczętem! – Niech Grzegorz mi nie przeszkadza – mówi – bo ja mam porachunki do załatwienia. A teraz konia kazał sobie podać i wyjechał. Myślę sobie – trzeba do pana profesora do Połyki lecieć, bo niedobrze! Ale na drodze powiedział mi chłop, że panowie tędy pojechali, więc poczekałem. Musimy zaraz coś robić, bo może być nieszczęście! Książę pan sam na zamku! Hińcz i profesor zamienili spojrzenia.

– Wracajmy.

– Czyżby on do reszty stracił zmysły?

– Wszystko jest możliwe! – rzekł Hińcz. – Najgorsze jest to, że wszystko jest możliwe! Niech pan natychmiast wraca z Grzegorzem na zamek. Pilnujcie księcia. Ja jadę do Połyki. To niedobrze, żeśmy ich zostawili samych.

– Co pan zamierza?

– W razie gdyby Cholawicki bruździł, trzeba będzie go związać. Musimy opanować zamek i zyskać swobodny dostęp do tej komnaty. Wyrzucimy ten ręcznik, spalimy go, zniszczymy bez względu na skutki Jeżeli inaczej nie da się zrobić! Ten stan na dłuższą metę jest nie do wytrzymania! Nie dam się dłużej szantażować tą płachtą, choćby sam diabeł w niej siedział.

Hińcz ściągnął konia batem i ruszył ostro do Połyki. Był już zdecydowany na wszystko. Kiedy przyjechał, mogła być godzina jedenasta wieczór. Uderzyło go, że psy nie były spuszczone.

– Gdzie panna Maja? – zapytał służącą.

– Panna Maja wyjechała z panem Cholawickim i kazała oddać panu ten list.

Hińcz otworzył kopertę.

– Szanowny panie – czytał – proszę mnie nie szukać. Wrócę rano. Maja.

– Pan Cholawicki długo tu bawił?

Niedługo. Rozmawiał z panienką w ogrodzie, a potem panienka pojechała z nim linijką. Przyjechała też starsza pani z Warszawy.

Jakoż pani Ochołowska ukazała się we drzwiach zgnębiona, z podkrążonymi oczami.

– Czy pan mógłby mi wyjaśnić, co się tu dzieje? – rzekła.

Dopiero w tej chwili Hińcz spostrzegł, że w domu panował rejwach. Służba zewsząd znosiła walizki. Wyciskówna, doktorowa i Szymczyk w strojach podróżnych przemknęli się w głębi. Pani Ochołowska była zupełnie bezradna.

Przed kwadransem przyjechałam z Warszawy – mówiła – dokąd wybrałam się w związku z tą okropną historią z Maliniakiem. Nie zastałam Maji i wróciłam. Podobno pan ją przywiózł. Ale co to jest? Wszyscy chcą wyjechać i to za raz, nocnym pociągiem! A dokąd pojechała Maja? Niechże państwo – zwróciła się do urzędniczki, doktorowej i radcy, którzy właśnie podeszli – poczekają przy najmniej do jutra.

– Niemożliwe! – rzekła Wyciskówna. – Otrzymałam pilną wiadomość. Muszę jechać!

– A ja dotrzymam pani towarzystwa! – zawołała doktorowa.

– A ja zaopiekuję się paniami – rzekł radca.

Młode małżeństwo również wybierało się w drogę. Nikt nie chciał zostać na noc w Połyce.

– Panika – pomyślał Hińcz, szukając zarazem jakiegoś wytłumaczenia dla pani Ochołowskiej.

– Obawiam się, że to ja zawiniłem – rzekł wreszcie. – Niestety, moje pewne właściwości, o których na pewno pani słyszała, wystraszają ludzi. A przy tym popełniłem tę nieostrożność, że po kolacji zorganizowałem mały seansik. Zdaje się, że to wywołało ten masowy exodus.

– Gdzie Maja? – zapytała, jakby nie słysząc, pani Ochołowska. To samo pytanie świdrowało w głowie Hińcza.

Загрузка...