Maja, dojechawszy do stacji, kazała chłopakowi stajennemu poczekać parę godzin, a potem stępa wracać do Połyki. Trafiła akurat na pociąg idący do Lwowa. To było nawet lepiej, niż gdyby wprost pojechała do Warszawy.
We Lwowie zjadła śniadanie i po długim oczekiwaniu wyruszyła pośpiesznym do Warszawy.
Była pewna, że Leszczuk pojechał do Warszawy. Ukradłszy pieniądze, nie mógł wracać do Lublina, do swojego klubu. Na pewno pojechał do Warszawy Jak miał zamiar – realizować swoje plany tenisowe.
Co do niej, to gdyby ktoś zapytał, dlaczego uciekła z domu i dlaczego, jak nieprzytomna, jedzie za Leszczukiem, nie umiałaby udzielić ścisłej odpowiedzi. Wiedziała tylko, iż nie może już pozostać w Połyce.
Wszyscy już musieli domyślić się, że coś zaszło między nią, a Leszczukiem.
Maja wstydziła się – wstydziła się matki, Krysi, Żałowskiego, Cholawickiego, służby, wszystkich, wszystkich! Wstyd ją zabijał!
Nie, w Połyce nie mogła pozostać! Czasy Połyki już skończone!!
A poza tym było niemożliwe, żeby między nią a Leszczukiem tak zostało, na tym się skończyło!
Jeszcze raz go zobaczyć! Zobaczyć go innym, niż dotychczas. Jeszcze raz się przekonać, czy to możliwe, aby on był taki i aby ona była taka. Ale najważniejsze, że musiała jechać za nim. Przemoc, która ją pchała, była silniejsza od niej.
Na szczęście przedział był pusty. Rzuciła się na ławkę i zasnęła, zmorzona tyloma przeżyciami.
Wkrótce jednak ocknęła się i jak przez mgłę ujrzała na przeciwległej ławce jakiegoś pana, który obserwował ją.
Maja zamknęła oczy, usiłując zasnąć na nowo, ale po chwili zerknęła na niego spod przymkniętych powiek. Znów patrzył na nią spokojnie i surowo. To było nieznośne.
– Przepraszam – odezwał się podróżny widząc, że Maja otwiera oczy – jeżeli pani przeszkadzam, to przeniosę się do innego przedziału. Tragarz wniósł tu moje rzeczy zanim zdążyłem wybrać przedział.
Miał głos niski i bardzo przyjemny, a powierzchowność jego znamionowała dużą ogładę. W jego zachowaniu się nie było ani cienia jakichś niewłaściwych intencji. Maja od razu poczuła się damą, co jej sprawiło niewymowną rozkosz.
– Dziękuję – odpowiedziała. – Już nie będę spała.
Widać było, że nieznajomy chce coś powiedzieć, ale się wstrzymał. Zauważyła to i znów poczuła głębokie zadowolenie, a zarazem coś jak wdzięczność. Ostatnimi czasy przeszła tyle upokorzeń, że pewien komfort duchowy, jakim tchęła osoba nieznajomego towarzysza podróży, był jej niezmiernie miły. Siedziała, spoglądając na przelatujące krajobrazy.
– Pani daruje – rzekł trochę zawstydzony – ale pani się skaleczyła. Krew…
Prędko podniosła rękę do ust. Otworzyła się drobna ranka, odniesiona wczoraj w lesie – uprzytomniła sobie, że przecież siedzi przed nim posiniaczona, podrapana.
Miała usta całe we krwi. Zaczęła szukać chusteczki do nosa.
– Ach, tak, spadłam z konia.
– Pozwoli pani służyć sobie wodą kolońską. To nie jest nic poważnego, ale w podróży trzeba uważać.
Starał się nie okazywać, do jakiego stopnia zaciekawiła go ta młoda, piękna dziewczyna.
Któż to mógł być – ta zadziwiająca mieszanina dziecinnej jeszcze dziewczęcości, kobiecej wytworności i szczególnego zbrutalizowania, które objawiało się zarówno w ranach i sińcach, jak w całym zachowaniu?
Nie wiadomo dlaczego zrobiło mu się jej ogromnie żal i aby jej nie zawstydzać, rzekł pośpiesznie:
– Musiała pani porządnie się potłuc. Ja również kiedyś spadłem z konia na kamienie i poharatałem sobie całą twarz.
Maja zaczęła znów patrzyć przez okno. Jakże szybko uciekały drzewa! Dzień był smutny, deszczowy, a oślizgła szachownica pól przemykała monotonnie w takt jednostajnego kołysania wagonów. Cóż ją czekało w Warszawie! A co powie mama?
Wyjęła ołówek i pisała na kartkach wyrwanych z notesu:
Mamo!
Nie miej do mnie talu. Zabrałam pieniądze i nie wrócą tak prędko. Proszą mnie nie szukać. Zdecydowałam się.
Ale nie uciekłam z nikim, tylko sama i na to ci dają słowo honoru.
Chcę być samodzielna. Muszę zacząć żyć innym tyciem. Nie chcę, żeby ktokolwiek – a zwłaszcza Ty – przyglądał się mnie teraz i troszczył się o mnie. Muszą jakiś czas żyć zupełnie między obcymi.
Cholawickiemu powiedz, te z nim zrywam.
Innym opowiedz jakąś bajeczką na temat mego nagłego wyjazdu.
Moja mamo, ja wiem co dla Ciebie znaczy mój wyjazd, ale musiałam. Nie wiesz co mnie spotkało. Jak wrócę szczęśliwie, opowiem Ci i będziemy ze sobą inaczej żyły, nit dotychczas. To nie tylko moja wina.
Maja
Przeczytawszy to niezbyt jasne pismo zastanowiła się i dopisała jeszcze:
Muszę się przekonać, jaka naprawdę jestem. Muszę dowiedzieć się, jaką mam naturę.
A pod tym, niewyraźnie:
Boję się, że jestem o wiele gorsza nit myślałam. Ale w każdym razie całują Cię po tysiąc razy, i wiedz, że więcej było we mnie miłości dla Ciebie, niż myślisz. Tylko, że nie umiałam tego okazać.
Wsadziła list w kopertę.
Tak więc brała na siebie kradzież popełnioną przez Leszczuka. Ale czyż nie we dwoje ukradli? Czyż ona go nie namawiała do kradzieży?
Dojeżdżali już do Warszawy. Młodzieniec długo jeszcze spoglądał na Maję swoim spokojnym i surowym wzrokiem, gdy szła w tłumie po schodach dworca – póki nie znikła mu z oczu. Gwizdnął przez zęby. Nieznośny smutek uciskał mu serce.
Maja postanowiła zamieszkać na razie u swojej koleżanki Róży Włockiej. W hotelu nie mogła się zatrzymać, gdyż miała zaledwie sto kilkadziesiąt złotych, licząc już razem ze stówką zgubioną przez Leszczuka. Spodziewała się, że Róża wynajdzie dla niej jakąś pracę, która by pozwoliła zdobyć środki utrzymania.
Z Różą żyły dość blisko na pensji, chociaż była ona o trzy lata prawie starsza. Maja od roku mniej więcej straciła z nią bezpośredni kontakt, ale pisywały do siebie – dość rzadko co prawda.
Z listów tych wiedziała, że Róża studiuje w Warszawie na uniwersytecie i zajmuje mały pokoik przy ulicy Kruczej. Z początku Róża skarżyła się na samotność i nudę i chciała koniecznie wracać do rodziców, którzy w okolicach Tamowa posiadali młyn wodny i tartak, ale potem listy jej stały się bardziej ożywione.
Pisała, że przeniosła się na Czerniakowską i nawiązała bardzo przyjemne stosunki. O tych stosunkach było wiele dość tajemniczych wzmianek w jej korespondencji, opatrzonych równie mglistymi komentarzami, że „w życiu trzeba umieć sobie radzić”, że „nie warto się przejmować” etc. etc.
Maja, znając skromne zasoby materialne Róży, przekonana była, że ów pokoik na Czerniakowskiej nie odznacza się ani rozmiarem, ani luksusem, toteż obawiała się, że narazi koleżankę na poważne niewygody.
Ale Róża przyjęła ją z otwartymi rękami. Pokój był wspaniały. Było to właściwie osobne mieszkanko z maleńkim przedpokojem i łazienką w jednym z nowych domów w tej dzielnicy. Obfitość słońca i powietrza oraz ogromny balkon z rozległym widokiem.
– Pomieścimy się świetnie! – zawołała Róża. – Tylko bez ceregieli! Możesz mieszkać u mnie choćby sto lat! Ale co cię sprowadza do Warszawy?
– Uciekłam.
– Uciekłaś z domu? A to dopiero historia!
– Pokłóciłam się z matką i zerwałam z Henrykiem.
– Zwariowałaś! Dlaczego? Maja! Czy to on cię tak urządził? Przecież ty jesteś cała posiniaczona!
– Scena zazdrości.
– Aha! No, nie dziwię ci się, że z nim zerwałaś. Jesteś zajęta kim innym?
– Tak, ale to człowiek żonaty – kłamała Maja – i musi dopiero się rozwieść. To potrwa dłużej. Muszę przez ten czas utrzymywać się sama, rozumiesz? Nie mogę brać pieniędzy ani z domu, ani od niego.
– Phi! Zrobi się!
Obie panny obejrzały się dokładnie.
– Zmieniłaś się – rzekła Róża.
– Zmieniłaś się – odpowiedziała jak echo Maja.
Rzeczywiście Włocka wydala jej się zupełnie odmieniona. Maja znała ją jako nieśmiałą, ładną, ale niezbyt efektowną pannę, a teraz stała przed nią czarująca osóbka, świetnie ubrana i woniejąca kosmetykami, swobodna i pewna siebie.
Śmiała się, oczy jej błyszczały, mówiła dużo i prędko.
Ale rzecz dziwna, była ta wesołość – dość smutna. Zdawało się, iż w każdej chwili może przełamać się w gorzki płacz.
Możliwe, iż Włocka przyjrzawszy się Maji, również doszła do jakichś wniosków, gdyż obie straciły humor i coś niedomówionego zawisło w powietrzu. Jeszcze długo i dużo ze sobą rozmawiały, ale była to rozmowa na marginesie tych spraw, które przed sobą taiły. Raczej wybadywały się wzajemnie, czy i o ile mogą ze sobą być szczere.
Następnego dnia koło południa, Maja wyszła na ulicę i długi czas błądziła ulicami prawie bezmyślnie. Sińce zbladły w ciągu nocy i wyglądała już możliwie.
Skierowała się wreszcie w stronę klubu tenisowego. Przywitano ją owacyjnie. Pozycja w świecie sportowym młodej mistrzyni była bardzo mocna.
– Kogo widzę! – zawołał mistrz Wróbel, przybiegając do niej z kortu. – Jak Bozię kocham! Majusia nadjechała! Na mecz, co?
– Jaki mecz?
– Nie wiesz?! Szykujemy się na Holendrów. Puchar Davisa. O zakład, że wlepimy im 3:2, zobaczysz! Ale na jakim świecie ty żyjesz, że nic nie wiesz?! Dziewucho!
Musiał odejść, gdyż zaczęli wołać na niego z kortu: – Szczygieł, nie zawracaj głowy! Grajmy!
Maja przywitała się z zarządzającym, panem Brzdącem, który dozorował chłopców polewających place. Od niego dowiedziała się, iż rzeczywiście Le – szczuk zgłosił się wczoraj wieczorem do klubu i chciał mówić z gospodarzem, panem Rytwińskim. Ponieważ jednak pana Rytwińskiego nie było, kazano mu przyjść za dwa dni. Czy adresu nie zostawił? Nie, nie zostawił.
– Niech pan mu nic nie mówi, że ja się pytałam o niego – rzekła od niechcenia. – On chce się zapisać. Prosił mnie o protekcję, ale nie bardzo mogłabym go polecić! A czy jest Klonowicz?
– O, właśnie wychodzi z szatni.
Klonowicz był kandydatem na czwartą rakietę w meczu z Holendrami, ale do tej chwili sprawa jego udziału nie została rozstrzygnięta.
– Niech pani sobie wyobrazi, dotąd jeszcze nic nie wiem! Między nami mówiąc, tu jest prawdziwe gniazdo intryg. Jeden drugiego wygryza, aż miło! Czy pani uwierzy, że powiedziano mi jakoby Dymczyk usposabiał niekorzystnie Wróbla do mego smecza. A wiadomo, że ze zdaniem Wróbla wszyscy się liczą.
– To nic, tak się dzieje wszędzie, nie ma czym się przejmować! Za to przy bywają nowe siły.
– Nowe siły? – rzekł kwaśno Klonowicz. – Nie słyszałem. Jest Wróbel, Gawlik, ja i Lipski, a poza tym nikogo nie ma, bo Wodziński jest stanowczo przeceniony.
– W czwartek ma się zgłosić nowa siła. Nazywa się Leszczuk i ma wielkie aspiracje. Podobno pierwszorzędny talent, chociaż nie oszlifowany. Tak mi mówił Brzdąc przed chwilką. Kto wie, czy nie przyda się na Holendrów.
– Co pani mówi? To niemożliwe! Skąd?! W czwartek? O której godzinie?
– O szóstej.
Klonowicz pożegnał się z miną nader niewyraźną. Była pewna, że odpowiednio „zajmie się” Leszczukiem i zrobi wszystko, aby uniemożliwić mu dostęp do klubu. A o to jej chodziło!
Gdyby się dostał do klubu i zrobił karierę sportową, zyskałby pozory inne – byłby może jednym z tych kulturalnych, dobrze ubranych młodzieńców, z którymi się widywała. A wtedy ona może nie umiałaby się oprzeć „podobieństwu”, które pchało ją ku niemu.
– Nie, nie, lepiej – nie.
W mieszkaniu zastała młodą blondynkę, leżącą na tapczanie z nogami założonymi na stół, którą Róża przedstawiła jako pannę Izabellę Krzyską, koleżankę z uniwersytetu. Maja od razu stwierdziła, że panna Krzyska jest uderzającą pięknością. Miała olbrzymie niebieskie oczy i olśniewającą cerę – zęby, uszy, ręce i nogi dopełniały świetnej całości.
– Mówmy sobie po imieniu – zaproponowała z miejsca panna Krzyska – nie znoszę tych ceregieli.
Tymczasem Róża wydobyła z szafy butelkę likieru i częstowała przyjaciółki. Maję, która już poprzednio poznała dwie znajome Róży, zdziwiło, że wszystkie te przyjaciółki są takie ładne, ale nie powiedziała ani słowa.
Od pewnego czasu miała się przed Różą na baczności. Zdawało jej się, że ona i wciąż krąży dokoła jakiegoś tematu, którego nie chce wprost poruszyć. Obcowanie ich ze sobą stawało się przez to nader ostrożne, gdyż Maja również miała swoje tajemnice.
Dawniej niczego przed sobą nie ukrywały. Obie wiedziały, że przez ten czas zmieniły się bardzo, ale żadna z nich nie była pewna, czy druga dość się zmieniła, aby móc przed nią wywnętrzyć się z całą szczerością. Nie umiały nawiązać stosunków na nowej zmienionej płaszczyźnie.
Maja widziała, że Różę krępuje nieco zbyt nonszalanckie zachowanie małej blondyneczki, która opowiadała wczorajszą eskapadę do Wilanowa w towarzystwie jakichś przemysłowców z Katowic. Zresztą panna Krzyska także rozpatrywała Maję we wszystkich szczegółach i dziwiły ją zarówno sińce, jak pewne nieoczekiwane zmiany w głosie – na przykład gdy mówiła „nieee”, albo gdy wzrok jej zdradzał coś złego i tajemnego, jej tylko wiadomego.
I tak te trzy gracje podpatrywały się wzajemnie, badając, czy można sobie zaufać – każda obciążona własnym sekretem, odrębną skazą.
– Chodź z nami dziś na dansing – zwróciła się do Maji. – Idziemy z tymi znajomymi Izy – to dyrektorzy jednej fabryki w Katowicach, przyjechali na krótko i chcą się zabawić. Zresztą idzie z nami prezesowa Halimska – dodała – to są właściwie jej znajomi.
– Kto to taki ta pani Halimska? – zapytała Maja.
– Bardzo przyjemna osoba i wielka moja przyjaciółka. Na pewno ci się spodoba. No co? Zgoda? Będzie dobrze jeżeli ją poznasz, może ci dopomóc w twoich projektach. Ona jest ustosunkowana.
O wpół do jedenastej wszystkie trzy w towarzystwie dwóch starszych bardzo wyelegantowanych panów oraz wielce majestatycznej pani Halimskiej wchodziły do modnego dansingu stolicy.
Maja spodziewała się jakichś poczciwych Ślązaków – tymczasem obaj reprezentanci ciężkiego przemysłu wyglądali doskonale w swoich smokingach, i nawet jeden z nich był Szwedem, czy też Duńczykiem i ledwie mówił po polsku. Pani Halimska okazała się z pochodzenia Rosjanką i łączyła wschodnią rozlewność z zachodnioeuropejską dystynkcją.
Pojawiło się wino i potoczyła się lekka, światowa rozmowa. Maja była nieco odurzona grą świateł i tonów, ruchem tańczących par.
Wkrótce przysiedli się jeszcze dwaj panowie. Jeden z nich był sekretarzem którejś z ambasad, a drugi – blondyn łysawy i nieco wymokły – nazywał się Szulk i jak się zdaje był bliskim znajomym Halimskiej.
Po dwunastej zjawiły się jeszcze dwie panie w towarzystwie jakiegoś hrabiego i Maja ponownie zdziwiła się widząc ich wyjątkową urodę i wykwintne, choć skromne toalety.
Przy obu stolikach, które zajmowali, nie było – prócz Halimskiej – ani jednej kobiety, która by nie odznaczała się wybitnymi wdziękami i ten zespół pięknych pań z towarzystwa wywarł na Maji wrażenie wręcz odwrotnie, niż należało – czegoś niesmacznego i podejrzanego – choć zachowanie ich było bez zarzutu.
Zewsząd biegły ku nim spojrzenia i wkrótce przysiadł się do niech jeszcze jeden pan – tęgi, czerwony jegomość, którego przyjęto z wielkimi honorami, tytułując go ministrem.
Mają zajął się sekretarz ambasady ujęty jej doskonałą francuszczyzną. Tańczyła dużo i piła sporo, aż pani Halimska nachyliła się do niej.
– Tylko nie przesadzajmy, moje dziecko.
– Nieeee – powiedziała Maja, czując, iż kręci się jej w głowie.
Zjawił się jeszcze jeden cudzoziemiec, Anglik, długi, poważny i cienki. Tymczasem pani Halimska wdała się w dłuższą rozmowę z Mają na tematy ogólne – była miła i dobrotliwa. Tylko w pewnym momencie, gdy Krzyska zaczęła śmiać się zbyt głośno pod działaniem alkoholu, prezesowa powiedziała do niej z lekkim naciskiem:
– Popraw sobie loczek, moje dziecko.
Iza natychmiast wytrzeźwiała.
I znowu taniec w tłumie, stanowiącym jedno wielkie ciało, ciężko i z trudnością, konwulsyjnie krążące. I światła, dźwięki, opary alkoholu, nerwowa, podniecona atmosfera, w której Maja traciła się – i traciła pamięć spraw, które ją tu przywiodły.
Ocknęła się. Pod filarem u wejścia do baru stał nieznajomy, którego spotkała w pociągu. Jego wzrok otrzeźwił ją w jednej chwili. Spostrzegła, że dyplomata trochę zanadto przyciska ją w tańcu i odsunęła się. Spojrzał na nią z oburzeniem i – natychmiast przerwał taniec.
– Odprowadzę panią do stolika – rzekł sucho.
Obraziła się. Cóż on sobie wyobraża?
– Niech pan sam siebie odprowadzi jak najdalej ode mnie. Mnie zależy na utrzymaniu… dystansu – odezwała się w niej dawna panna Ochołowska.
I aby uwolnić się od niego przystąpiła do nieznajomego.
– Dzień dobry panu. Znowu się spotykamy.
– Pani jest z tamtym towarzystwem – tam przy tych dwóch stolikach?
– Dlaczego pan pyta?
– Bo to towarzystwo nie podoba mi się.
– A dlaczego?
– Za dużo cudzoziemców. Za dużo dostojników. I za dużo pięknych kobiet, takich jak pani.
– Takich jak ja, to znaczy jakich?
– Nie tyle zdeprawowanych, ile deprawowanych.
– Jak pan śmie?!
Spojrzał jej w oczy.
– Niech pani się nie gubi.
– Nieee, ja się nie gubię, ja tylko tańczę.
– A wie pani, co ja robię w tej chwili?
– Stoi pan i rozmawia pan ze mną.
– O nie, nie tylko to.
– Więc cóż jeszcze?
– Ja panią szanuję – rzekł z naciskiem. – Niech pani wie o tym, że ja panią naprawdę i szczerze szanuję. Pani jest tego godna, a zresztą to jest mój obowiązek.
Maji krew napłynęła do policzków.
– Nie potrzebuję pańskiego szacunku!
– To nieprawda, bo pani bardzo potrzebuje szacunku. Zresztą to wszystko jedno. Ja panią szanuję i będę szanował zawsze, niezależnie od tego, czy pani chce, czy nie chce.
Spojrzała na niego. Czyżby on chciał ją złapać na szacunek? Nie. Cała jego postać, mocne, stanowcze oczy, kształt głowy – wzbudzały szczególne zaufanie. Był wykwintny – pod względem duchowym. Taki człowiek mógł niespodziewanie obdarzyć kogoś swoim szacunkiem i ten dar należało przyjąć, gdyż był to rzeczywiście dar poważny.
– Pan już odchodzi? – rzekła z żalem, gdy ukłonił się jej w milczeniu.
– Nie mam tu nic do roboty.
– Niech pan zaczeka – szepnęła, rozglądając się trwożnie. – Chcę z panem pomówić. Niech pan przyjdzie pojutrze do kawiarni tutaj na górze. O piątej.
– Dobrze.
Gdy wróciła do stolika, prezesowa zapytała ją:
– Pani spotkała kogoś znajomego?
– Tak – odpowiedziała.
– O, trzeba było mi go przedstawić. Niech pani się nie gniewa na mnie, moja droga, ale jestem jedyną starszą panią w naszym gronie, wy wszystkie jesteście poniekąd pod moją opieką. Nie mam nic przeciwko zabawie, ale formy muszą być zachowane. A co do tego zagranicznika – uśmiechnęła się – to doskonale go pani osadziła! Widziałam. Tych panów trzeba krótko trzymać. Od razu poznać, że pani ma za sobą rasę, tradycję i wychowanie.
Około czwartej nad ranem jeden z przemysłowców uregulował rachunek i towarzystwo opuściło lokal. Maja z rozkoszą wciągnęła w płuca ożywcze powietrze poranka. Ludzie pracy – dozorcy, robotnicy pochyleni nad szynami tramwajowymi, nieliczni przechodnie, spieszący do zajęć o tak wczesnej godzinie – nie zwracali nawet uwagi na zmięte gorsy i twarze wsiadających do samochodów. Przyzwyczajeni byli do tego widoku.
– No i co? – zapytała Róża. Przed spaniem przysiadły jeszcze na obszernym tarasie, skąd widać było Wisłę i Saską Kępę.
– Chcesz żebym ci szczerze powiedziała?
– Naturalnie!
– To wszystko wydaje mi się podejrzane.
Róża zaśmiała się.
– Masz rację! To jest podejrzane! Maja, daj mi słowo honoru, że nikomu nie rozpaplesz, a powiem ci o co tu chodzi. No co? Dajesz słowo?
– Daję?
– Trzymaj!
Rzuciła jej pomarańczę, a sama zabrała się do drugiej i z pełnymi ustami mówiła.
– Widzisz, to jest stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy, które założyła prezesowa. Ha, ha, ha! Maja, ty rzeczywiście sobie wyobrażasz Bóg wie co, a tymczasem nic w tym złego nie ma! To tylko doskonały pomysł pani Halimskiej.
W istocie, pomysł prezesowej był zarazem niewinny i doskonały. Chodziło tu po prostu, o – wyrażając się jej słowami – wymianę usług, opartą na racjonalnych i kulturalnych zasadach.
Bogaci przemysłowcy, kupcy tudzież inni globtrotterzy, przyjeżdżający do Warszawy, chętnie zabawiliby się na mieście, ale przeważnie nie mieli odpowiednich znajomości.
Co najwyżej skazani byli na fordanserki, albo inne kobiety niewyraźnych obyczajów, co przecież – tłumaczyła Róża – nie mogło być dla nich ani korzystne, ani przyjemne. O wiele przyjemniej pójść do lokalu z osobą z towarzystwa, to stwarza zupełnie inną atmosferę.
– Otóż widzisz: my im dajemy nasze towarzystwo, a oni nam dostarczają zabawy. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie pani Halimska. Prezesowa cieszy się doskonałą opinią i chroni nas od kompromitacji. Ona doprawdy jest wyjątkowo taktowna i doskonale umie zachować we wszystkim właściwą miarę. Sama widziałaś, że nic nie można jej zarzucić pod tym względem. Ma bardzo rozległe stosunki, doskonale zna się na ludziach i nie dopuści nikogo, kto nie potrafiłby się odpowiednio znaleźć.
A poza tym udało jej się skupić ekipę na prawdę bardzo przystojnych panien i młodych rozwódek z dobrych domów. Otóż ładne kobiety w większej ilości stanowią dużą siłę atrakcyjną. Masz najlepszy dowód, że nawet ten minister – co prawda były minister, ale zawsze – przysiadł się do nas. To umożliwia pani Halimskiej nawiązywanie coraz nowych znajomości w miarodajnych sferach, pośredniczenie między ludźmi, którzy siebie nawzajem potrzebują – z czego czerpie duże korzyści – oczywiście ściśle w granicach dozwolonych, gdyż to kobieta pod każdym względem bardzo przyzwoita. My jesteśmy rodzajem przynęty.
– Mówię ci – tłumaczyła Róża z przejęciem – sześć czy siedem bardzo urodziwych i dobrze wychowanych dziewczyn, to siła, której nic się nie oprze. Starzy i młodzi chcą się dostać do naszego grona. Prezesowa zorganizowała tę siłę i ma stąd duże korzyści, a za to nam pomaga i loży na konieczne wydatki. Bo przecież często bywając w lokalach musimy być eleganckie.
– To wy bierzecie od niej pieniądze?
– No, właściwie – nie. Ale czasem. Przecież jeżeli nam daje to dlatego, że to jej się opłaca. Nie ma w tym nic złego. Usługa za usługę. Gdybym nie brała od niej, byłabym całkowicie zależna od rodziców.
– Wiesz co ci poradzę: pluń na to stowarzyszenie.
– Głupia jesteś! Przede wszystkim to nie jest żadne stowarzyszenie – my to tylko tak nazywamy dla żartów między sobą. A po wtóre nie ma w tym nic złego. A zresztą nie mam zamiaru chodzić na pół czarnej do cukierni ze studentami! A wreszcie… Maja, ty się jej bardzo spodobałaś. Ona by ci wymyśliła jakąś posadę i w ogóle dopomogła. Jeżeli zerwałaś z Połyką, to nie może być dla ciebie lepszej okazji.
Spojrzała na nią bystro i z pewnym niepokojem.
– Dobrze – zgodziła się nieoczekiwanie Maja.
Róża ukryła zdziwienie. Ta Maja jest rzeczywiście przepaścista. Przed sekundą tak się krzywiła, a teraz zgadza się. Jaki diabeł w niej siedzi? Twarz Maji była nieomal martwa, bez wyrazu, tylko usta boleśnie skrzywione – i naraz ziewnęła.
– Chodźmy spać.
Nazajutrz odwiedziły prezesową w jej małym, ale pięknie urządzonym mieszkanku na Kredytowej. Oficjalnym celem wizyty było – prosić ją o wynalezienie jakiejś posady dla Maji, która niespodziewanie znalazła się w trudnej sytuacji.
– Najchętniej moje dziecko, przyjdź tylko jutro wieczorem do Europejskiej, zapoznam cię z pewnym bardzo wpływowym finansistą, a moim dobrym znajomym. On ci wiele ułatwi. Ale naturalnie, to się rozumie samo przez się, ludzie muszą sobie nawzajem dopomagać.
Pożegnały się bardzo uprzejmie.
Wieczorem Róża przyszła z miasta w doskonałym humorze.
– Zrobiłaś konkietę – rzekła. – Ona się tobą bardzo interesuje. Wyobraź sobie, że finansista, z którym masz się zobaczyć jutro, to Maliniak. Wiesz – ten z Ameryki, bogacz, który przyjechał do Polski inwestować kapitały i organizować produkcję samochodów. Byłam u niej przed godziną, żeby się dowiedzieć. Ona mówi, że ty jesteś najlepszą z nas wszystkich, bo masz wyjątkowy wdzięk i – jak to ona powiedziała? Że w tobie jest wszystko – i dziecko, i dama, i wamp, i panna j z dobrego gniazda, i nawet dziewczyna z ludu – co czyni cię szalenie interesującą. Wiesz, usłyszeć taki komplement od takiej znawczyni, to jednak nie byle co – zakończyła, obejmując Maję, ażeby ukryć odcień niezadowolenia, od którego nie umiała się powstrzymać. – Aha! I jeszcze jedno! Ubieraj się jak najskromniej. Twoja suknia także bardzo jej się podobała.
– Bardzo ci jestem wdzięczna – rzekła Maja. – Bez ciebie sama nie wiem, co bym zrobiła.
Ucałowały się. Ale obie wiedziały, że dawna ich szczera zażyłość minęła bezpowrotnie.
Wkradł się między nie – interes i co więcej, nie miały już do siebie zaufania. W gruncie rzeczy Róża dziwiła się, że Maja tak łatwo zgodziła się na pomoc prezesowej, a Maja znów podejrzewała, że Róża dalej zaszła na tej śliskiej i pochyłej drodze, niż mówiła. Obie potajemnie dziwiły się sobie i nawet z lekka gardziły sobą, ale każdej z osobna dogadzało, że druga jest taka, jaka jest.
Maja wahała się, czy iść na spotkanie z Mołowiczem – tak się nazywał jej mentor z Cafe Clubu. Po co? Czy po to, żeby mu powiedzieć, iż na serio zaangażowała się w towarzystwo, które mu się tak nie podobało? – Nie, tego nawet nie mogła powiedzieć, gdyż dała Róży słowo.
A z drugiej strony nie chciała za nic wprowadzać go w błąd i udawać przed nim inną, niż była w rzeczywistości. Jego uczciwość zniewalała ją do uczciwości.
A przy tym bała się, że on ją pokocha. Znała siłę swego wdzięku i nawet wydawało jej się, że odkąd zaczęła staczać się po równi pochyłej, siła ta jeszcze się wzmogła. Ale za skarby świata nie chciała, aby on poważnie się nią zainteresował, gdy ona nie może mu się odwzajemnić ani przyjąć go tak, jak na to zasługiwał.
W rezultacie jednak – poszła. Ach, choć godzinkę spędzić z kimś, kto nie jest podejrzany, wątpliwy.kompromitujący i skompromitowany – kto nie jest ani Leszczukiem, ani Cholawickim, ani prezesową, ani Różą, ani wreszcie nią, Mają.
– Witam panią. Myślałem, że pani już nie przyjdzie.
– Spóźniłam się trochę. Stałam z pół godziny tam, na rogu.
– A dlaczego?
– Zastanawiałam się: przyjść czy nie przyjść.
– Lepiej się stało dla pani, że pani przyszła.
– Może lepiej dla mnie, ale gorzej dla pana.
Poczuła ku niemu nagłą złość. Jego ton wydał się jej zbyt pewny siebie – jakby traktował ją z góry, z wyżyn swojej stanowczej moralności. Jakie miał prawo tak do niej przemawiać? W głębi duszy przyznawała mu to prawo i to ją jeszcze bardziej złościło.
– Dlaczego pani myśli, że to gorzej dla mnie?
– Bo nie wiem, czy ja w pańskim towarzystwie się podciągnę, a pan w moim może dużo stracić.
– A nie przypuszcza pani, że może być odwrotnie?
– Nieeee…
Roześmiała się tym lekkomyślnym, głodnym, nienasyconym śmiechem. Leszczuk brał ją znowu w posiadanie. Znów była do niego „podobna”. Czuła to z bolesną rozkoszą.
Siedzieli na werandzie. Mżył deszcz, dzień był mglisty – drzewa, jakby stulone, pokapywały wodą. Na niebie wiatr rozdzierał tu i ówdzie monotonię chmur i białe strzępy ukazywały się na tle smutnych, ołowianych niebios.
Pod tym żałosnym niebem głodny śmiech Maji poruszył go głęboko.
– Wie pani co sobie myślę?
– Co?
– Że pani jest opętana.
– Jak to? Przez złego ducha?
– Niekoniecznie przez złego ducha. Można być także opętanym przez złego człowieka.
– Iii… niech pan mi głowy nie zawraca!
Żachnął się. To było prawie trywialne. Tak mogła odezwać się dziewczyna z nizin społecznych – to nie licowało z Mają. Skąd u niej te gminne, prostackie naleciałości – gdzie ona się tego nauczyła? Ale zauważył, że siedzi chmurna i rozdrażniona – postanowił więc nie mówić o niej.
Umiejętnie skierował rozmowę na ogólne tory. Zaczął mówić z przejęciem o sztuce, poezji, o polityce i sprawach społecznych, o tysiącznych zadaniach, jakie dzisiejsza epoka nasuwa młodemu pokoleniu.
W głosie jego dźwięczała szczerość i powaga, a Maja kilkakrotnie dała się porwać jego zapałowi i wtrąciła parę uwag, które świadczyły o inteligencji i wrażliwości.
Ucieszył się. Oczy mu zabłysły, spostrzegł, że go rozumie i z tym większym zapałem mówił dalej.
Maja nie tyle reagowała na treść jego wywodów, ile na sposób mówienia. Na to przyjazne pochylenie nad stołem, na niski szlachetny dźwięk głosu, na zaufanie, z jakim się do niej odnosił, a zwłaszcza na tę nieokreśloną przyzwoitość wewnętrzną prawdziwego dżentelmena. Oddychała. Coraz szerzej, coraz swobodniej oddychała.
Była mu wdzięczna, że dotyka tylko kwestii ogólnych i nie zmusza jej do kłamstw, których nie mogłaby wypowiedzieć.
Zaczął jej mówić o sobie. Był architektem, niedawno uzyskał dyplom i zamierzał poświęcić się urbanistyce. Z pasją opowiadał Maji o szalonym rozrastaniu się Warszawy, o tym cudownym świadectwie żywotności i prężności narodu.którego serce – Warszawa – z każdym dniem staje się potężniejsze.
Mówił o zagadnieniu domów robotniczych. O komunikacji. O tym, jak Warszawa na koniec znalazła sobie administratora, który potrafił ująć jej ślepe siły w zorganizowane łożysko – i co stąd za korzyści powstawały dla dobra powszechnego.
Pani nie słucha – rzekł nagle.
Ale skąd?! – odparła żywo. Nie chciała być dla niego nieuprzejma. Co jej się najbardziej w nim podobało, to iż – z nim – musiała się pilnować i uważać na siebie.
– Może się przejdziemy – zaproponował. – Deszcz przestał padać. Poszli w stronę mostu Poniatowskiego nad rzekę. Maja okazywała mu coraz więcej względów. Czuła się zobowiązana jego niezaprzeczalnie wysokim poziomem i tak pragnęła zachować go przy sobie. Zrozumiał to – i w oczach zabłysły mu niedostrzegalne iskierki głębokiego zadowolenia. Naraz stała się niespokojna, niecierpliwa.
– Muszę już iść!
– Dokąd?
– Och, czy to panu nie wszystko jedno? A zresztą – mówiła powoli, opierając się o poręcz mostu – zna mnie pan tak mało… Przecież nic pan o mnie nie wie… Skąd pan może wiedzieć co ja będę robiła za chwilę?
Utkwił w niej ostre, głębokie spojrzenie. Wziął ją za rękę.
– Proszę pani, jednego jestem pewny – że nie zrobi pani nic takiego, czego by pani musiała się wstydzić.
– A z czego wyprowadza pan takie wnioski, jeśli można zapytać?
– Z pani wyglądu. Człowiek ma swój charakter wypisany na twarzy.
W tej chwili Maja ujrzała na jego twarzy – osłupienie. Nie mogła zrozumieć, co mu się stało. Wpatrywał się w nią z otwartymi ustami.
Wskoczyła do tramwaju, który akurat ruszał i tylko z platformy wykrzyknęła:
– Pojutrze o piątej!
Pojechała do klubu. Jeszcze raz przypomniała zarządzającemu, ażeby koniecznie uzyskał adres Leszczuka. Musiała koniecznie go zobaczyć! Spotkać się z nim – skontrolować siebie – przekonać się, że nic ją z nim nie łączy, że to wszystko było złudzeniem zgoła pozbawionym podstaw! Aczkolwiek Leszczuk do klubu miał się zgłosić dopiero jutro, długo czekała na ulicy w nadziei, że a nuż nadejdzie przypadkiem i ona na pierwszy rzut oka stwierdzi, iż nie ma między nimi nic wspólnego.
Lecz Leszczuk nie nadszedł.
Wieczorem Maja udała się do kawiarni Europejskiej. Po chwili dojrzała prezesową, siedzącą z Maliniakiem tuż pod jednym z olbrzymich luster które, zda się, podłużały salę w nieskończoność. Maliniak był siwowłosy – ten szczegół zdziwił i zażenował ją – był to człowiek po sześćdziesiątce, biały, jak mleko, smukły i prosty, jak trzcina.
Prezesowa powitała ją, jakby się znały od wieków.
– Majeczka – zawołała z rosyjskim akcentem – pozwól.przedstawię ci, pan Maliniak. Co cię tu sprowadza, dziecino?
Umówiły się, że spotkanie ich będzie miało przypadkowy charakter.
Maliniak wstał z trudnością i podał jej rękę bez słowa. Służba kręciła się dokoła milionera ze specjalną uniżonością.
Nie zwracając zupełnie uwagi na Maję zamówił dwa jaja na miękko i rzodkiewki, przy czym długo upewniał się, czy jaja są aby zupełnie świeże. Zaczął jeść i czynił to z całą bezwzględnością, nie odpowiadając prawie prezesowej, która z wielką maestrią usiłowała zachować pozory towarzyskiej rozmowy. Gdy zjadł – po dobrych dziesięciu minutach – odwrócił się od pań równie nagle jak bezceremonialnie.
– No już pójdę – rzekł i odetchnął głęboko. Brakowało mu powietrza.
– Jak to?! – zawołała strapiona pani Halimska, której przerwał dłuższe opowiadanie. – Pan już chce nas opuścić?
– Pójdę. Tam siedzi moja siostrzenica.
Wskazał palcem. Przy stoliku, pod przeciwległą ścianą siedziała elegancka dama i bacznie przyglądała się Maji. Maliniak wstał. Nie patrząc podał rękę paniom i wsparty na ramieniu pikolaka przeszedł przez salę.
Nie zapłacił rachunku za prezesową. Maja nie zdążyła nic zamówić. Maître d’ hotel podszedł do nich i rzekł prezesowej z pełną szacunku poufałością – na pociechę:
– Pan Maliniak zawsze płaci tylko za siebie. A służba grosza napiwku nie widziała. Jemu się zdaje, że wszyscy mają tyle pieniędzy, co on.
Prezesowa z trudnością ukrywała irytację i rozczarowanie. Na ulicy zwróciła się chłodno do Maji.
– Ano – nie udało się. Nie wzbudziłaś w nim większego zainteresowania, moje dziecko.
Maję zaświerzbiała ręka. Jak śmie ta hochsztaplerka traktować ją w ten sposób? Przypomniał jej się twardy i czysty wzrok Mołowicza. A więc powiem jej parę słów do słuchu i odejdę. Dosyć tych brudów!
Gdy naraz zbladła i twarz jej skurczyła się, jakby to ona otrzymała policzek.
W dumie, wychodzącym z pobliskiego kina, mignęły się jej plecy, kark… zdawało się jej, że poznaje… Ten sam ruch, śmiech… Maja rzuciła się naprzód. Nie! To jakiś robociarz szedł z ordynarną dziewczyną, która wyjadała mu landrynki z kieszeni od marynarki.
Z bliska nie był wcale podobny do Leszczuka. Ale Maja drżała, jak osika. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, jak gwałtownie pobiegła – jak rzuciła się nieprzytomna za tym ruchem i śmiechem, które jej przypomniały…
– Niechże pani tak nie leci, ja nie mam pani nóg! – prezesowa była obrażona. – I pani nie słucha mnie. Moje dziecko, jeżeli mamy żyć w zgodzie, to radzę bardziej uważać na to, co się pani mówi.
– Przepraszam – rzekła pokornie Maja.