Rozdział XXI

Hińcz pobiegł na górę do Leszczuka.

– Czy pan nie wie co się stało z panną Mają?

– Dlaczego?

– Był tu Cholawicki. Podobno wyjechała z nim.

Był tak zaniepokojony tym wyjazdem, że nie liczył się już zupełnie z wrażeniem Jakie to może wywołać na Leszczuku. Podejrzewał Cholawickiego o najgorsze rzeczy.

– Nic nie wiem – mruknął apatycznie Leszczuk.

Zdawało się, iż nic nie jest w stanie wytrącić go z jego trwożnego oczekiwania.

Hińcz nie słuchał więcej. Zawołał Marysię.

– Czy tu jest jaka broń?

– Jest rewolwer po naszym panu nieboszczyku i dubeltówka.

– Niech Marysia mi przyniesie, tylko żeby pani nie widziała. I naboje. Konie podjechały pod ganek i goście pensjonatowi mieli już siadać, gdy naraz wskoczył do powozu jasnowidz z dubeltówką i rewolwerem i, zanim Wyciskówna z doktorową mogły się zorientować, wyrzucił ich walizki.

– Jazda! – krzyknął na furmana. – Na zamek! Dwadzieścia złotych na piwo, jeżeli będziemy tam za pół godziny!

Ruszyli. Ale w tej chwili dopadł powozu Handrycz i wskoczył na stopień.

– Ja tu czekam na pana. Mam coś powiedzieć! Już ze dwie godziny czekam!

– Siadajcie! – rzekł Hińcz. – Powiecie mi w drodze. Spieszę się.

– Dokąd pan jedzie?

– Na zamek!

– A to i dobrze, bo mnie właśnie coś z tym zamkiem po głowie chodzi. Powoli wyłożył Hińczowi w jakiej sprawie przyszedł.

Odkąd ten pan zaczął się napierać do niego, ciągle mu się coś marzy i marzy… Jakby mu się coś chciało przypomnieć, a nie mogło. Zgłupiał, czy jak?

I właśnie coś wspólnego z zamkiem. Ale nic nie może sobie przypomnieć.

Powiedział żonie, to go sklęła i do roboty zapędziła, ale on postanowił pójść do Połyki i poradzić się, bo cościś w tym wszystkim jest…

– Słuchajcie no, czy wy jesteście mańkutem? – zapytał nieoczekiwanie jasnowidz.

– Jak?

– No, czy posługujecie się lepiej lewą ręką?

– A tak, u mnie lewa lepiej chodzi niż prawa.

Handrycz był nieco zdziwiony tym pytaniem. Ale Hińcz nic nie odrzekł. Dojeżdżali już do zamku. Zanim jednak powóz zajechał przed bramę zamkową, z cieniów nocy wyłoniły się dwie postacie – Skoliński i Grzegorz.

– Nie ma wątpliwości – mówił profesor – ona pojechała z nim na zamek. Chłopi ich widzieli. Ale bramę zamknął! Nie można się dostać do środka.

– Chodźmy podziemnym przejściem.

– To za daleko. A zresztą on na pewno zabezpieczył się z tamtej strony. Stanęli bezradni. Wtem z okna narożnej baszty rozległ się głos sekretarza.

– Panowie z wizytą? Śmiał się. Był uszczypliwy!

– Czy panna Maja jest na zamku?

– Jakby pan zgadł!

– Pragnę się z nią rozmówić – bezzwłocznie.

– To niemożliwe! Panna Maja bawi w tej chwili w starej kuchni! Na własne żądanie! Postanowiła zbadać co się tam dzieje i prosiła, aby jej nie przeszkadzano! Przykro mi, ale nie mogę panów wpuścić.

– Chcę się rozmówić z księciem.

– Książę śpi.

– Niech pan otworzy, bo wywalimy bramę.

– Ach, więc do tego doszło! Niestety! Panna Maja przybyła tu dobrowolnie i jak powiedziałem nie życzy sobie, aby jej przeszkadzano. A do zamku nie mogę panów wpuścić, gdyż książę zabronił.

– Chcę się rozmówić z księciem.

– Najchętniej! Książę sam się z panami rozmówi.

Jakoż po chwili w oknie ukazał się książę.

– Proszę odejść! – krzyczał staruszek, machając rękami. – Nie wpuszczam nikogo! Zabraniam! To mój zamek! Precz! Precz! Profesor wystąpił naprzód.

– Książę! – zawołał. – Przecież to ja jestem! Gość księcia! Mieszkam stale na zamku! Proszę mnie wpuścić.

Ale starzec jakby zupełnie odmieniony nie przestawał wymachiwać rękami.

– Precz! Precz! Nie pozwalam!

– Franio zakazał! – krzyknął naraz, jak w ekstazie. – Franio!! Nie wolno nikogo wpuszczać!!

Jego siwiuteńka, ptasia głowa znikła. Zdawało się, iż osunął się na podłogę. Zastąpił go Cholawicki.

– Panowie widzą, iż wola księcia jest kategoryczna – rzekł urzędowo.

– Panie – rzekł Hińcz – nie mówmy ze sobą jak dzieci. Pan równie dobrze jak ja zdaje sobie sprawę ze stanu księcia. Mamy powody przypuszczać, że pan nadużył zaufania panny Maji. Czy pan chce żebyśmy użyli siły?

– A, to tak? No, w takim razie skłonny byłbym pomówić z panem, ale prywatnie i bez świadków. Niech pan pozwoli pod bramę – rozmówimy się przez „judasza”.

Hińcz podszedł pod bramę, a w małym okienku ukazały się w pomroce usta Cholawickiego.

– Kochany panie – mówiły szyderczo te usta – jak pan widzi, prawo jest po mojej stronie, gdyż mam formalny zakaz księcia, a Maja również zjawiła się tu dobrowolnie. Biedaczka chce naocznie przekonać się, co straszy w starej kuchni, gdyż ubrdała sobie, że te strachy opętały ją i tego jej chłopaka. Zdaje się, że pan przyczynił się walnie do tego jej mniemania.

– Ale nie o to chodzi. Mnie również zależy na tym, aby ona posiedziała sobie w tej kuchni przez noc.

– Widzi pan – mówiły usta – ja już zrezygnowałem ze skarbów i z jej miłości. Ale za to mam z nią porachunki i sądzę, że te porachunki załatwi za mnie komnata.

– Tak przypuszczam, a raczej jestem pewny, gdyż spędziłem noc w starej kuchni i wiem już, co tam jest

– Profesorowi udało się uciec – ona nie ucieknie.

– Więc jak panowie chcecie? Jeżeli doprowadzicie mnie do ostateczności, to wezmę rewolwer i zabiję ją, księcia i siebie – zapewniam, że życie nie przedstawia teraz dla mnie większej wartości. Od was to zależy.

– Jeżeli chcecie bym ją zabił, forsujcie bramę. Ale szczerze mówiąc, wolał bym nie uciekać się do tak radykalnych środków. Mam nadzieję, iż komnata ze mści się za mnie, a ja nie będę potrzebował maczać w tym rąk.

Więc jak chcecie? Trochę rozsądku panowie. Jeżeli będziecie spokojnie czekać, macie jeszcze jakąś szansę, gdyż jeśli wyjdzie żywa z komnaty, wypuszczę ją, w przeciwnym razie – los jej i księcia jest przesądzony.

– Jeżeli pan sądzi, że w ten sposób uda się panu uwolnić od odpowiedzialności, to się pan myli – rzekł Hińcz.

– Och, nikt mi nie zdoła niczego udowodnić – odparły nonszalancko usta. – Przecież napisała czarno na białym, że sama idzie. Ja jej nie porwałem. A że książę nie pozwala was wpuszczać, to nie moja wina. Co prawda muszę się przyznać, że wreszcie poznałem znak… Książę jest w mojej mocy. No, do widzenia.

Hińcza doleciał zjadliwy, urywany śmiech i odgłos oddalających się kroków.

Jasnowidz wrócił do profesora zrozpaczony. Zupełna bezsilność zabijała go.

Czekać? Czekać póki Maja nie przypłaci życiem lub zdrowiem swego nierozsądnego kroku.

Czekać póki Cholawicki nie wywrze swej zemsty na księciu.powolnym wszelkim jego zachciankom?

Czekać biernie, póki nie doprowadzi ich obojga nad jakieś przepaści, skąd już nie ma powrotu?

– Jak ona mogła! – szeptał w rozpaczy profesor. – Jak mogła!

– Gdybyż można było dostać się tam i obezwładnić go, albo zastrzelić, zanim zdoła spełnić swoje pogróżki – mruczał Hińcz. – To okropne. Ona tam sama! Sama!

– Ja byłem w tej komnacie. Wiem co to jest. Ona tego nie wytrzyma. Zwłaszcza teraz, kiedy jest wyczerpana, osłabiona psychicznie tyloma przeżyciami. Niech ją Bóg ma w swojej opiece!

Zamek przygniatał ogromem w świetle księżyca. Olbrzymi gmach gubił się w czarnofioletowym niebie. Dwóch szaleńców – i Maja…

– Jeśli Cholawicki pokaże się w oknie, strzelać – rozkazał Hińcz, nabijając dubeltówkę.

Przymknął oczy.

Myśl, że ten szaleniec opanował Maję i księcia, że ohydna siła komnaty stała się narzędziem w rękach tego łotra, który pod wpływem obłędnej zazdrości zatracił resztki człowieczeństwa, była okropna. Co robić?!

W tej chwili ujrzał Leszczuka, który stał między drzewami, opierając się o rower. Co, i ten tutaj!

To nieoczekiwane przybycie bardzo nie dogadzało Hińczowi.

Pomimo ciemności widać było, iż chłopak jest blady, jak śmierć.

– Co pan tu robi? Niech pan wraca do Połyki! Nic tu po panu!

– Ona jest w starej kuchni? – zapytał trzęsącymi się wargami i rower upadł mu na ziemię.

– No więc co z tego? Jest! Ale pan może tylko przeszkadzać! Niech pan wraca!

Leszczuk spojrzał na niego.

– Po co ona tam poszła?

– Niech pan wraca!

– Nie. Ona tam jest. Ona tam umyślnie poszła, żeby zobaczyć. Nie można przecież jej zostawić. Z nią będzie tak samo jak ze mną, albo gorzej.

– Wydostaniemy ją – odparł Hińcz wbrew przeświadczeniu.

– Nie – odrzekł głucho – bo on się mści. To z zazdrości. Jest tylko jedna rada. Niech on mnie tam zamknie zamiast niej. On ze mną także ma porachunki. On wolałby dostać mnie, niż ją!

Wysunął się naprzód.

– Proszę pana! – zawołał.

Cisza…

– Proszę pana! – powtórzył.

– A co?! – sekretarz przezornie nie pokazywał się. – Kto to mówi?!

– Niech pan wypuści pannę Maję, a ja pójdę do tej komnaty.

– Jak to?

– Niech pan da słowo, że pan ją wypuści, a ja zostanę u pana na jej miejsce. Ja też jestem ciekawy co się tam dzieje. Zgoda? Zapanowało milczenie. Leszczuk słusznie przypuszczał, iż sekretarz nienawidzi go bardziej jeszcze niż Maję. Propozycja była ponętna.

– Nie! – ozwał się wreszcie Cholawicki. – Pan chce się tu dostać, żeby rzucić się na mnie. Nie wierzę!

– A jeśli ci panowie mnie zwiążą? Niech oni mnie zwiążą. Pan może to skontrolować – zwiążą mnie tu przed bramą w pańskich oczach. A potem odstąpią ode mnie i pan będzie mógł wciągnąć mnie do zamku i zrobić ze mną, co się panu spodoba.

– Głupcze! – szeptał Hińcz, odciągając go. – To szaleństwo! On ciebie złapie, a jej nie puści. Ty nie wytrzymasz tego!

– Wytrzymam – odparł zacinając się. – Jeżeli ona wytrzyma, to i ja wytrzymam!

Hińcz, Skoliński, Grzegorz otoczyli go. Byli przekonani, iż znowu nawiedził go atak. Ale Leszczuk zdawał sobie dobrze sprawę ze swej propozycji.

– Pewnie, że jej nie puści, ale to wszystko jedno. Jeżeli mnie wpakuje do tej komnaty, to przynajmniej ona nie będzie sama! We dwoje zawsze raźniej! Choćbym nawet nie mógł nic jej pomóc, to i tak mniej będzie się bała!

Mówił szybko, gwałtownie, chcąc ich przekonać jak najszybciej.

– Nic wiadomo co jej się może pokazać! Ja chcę być przy niej! A jeśli on mnie od razu ukatrupi – raz kozie śmierć! Nie ma nic lepszego do zrobienia! Macie co innego, to mówcie!

Hińcz musiał przyznać, że nic innego nie było. Bezsilność ich była zupełna.

– Jeżeli panowie zwiążą go solidnie tutaj przed bramą w moich oczach – ozwał się Cholawicki – i jeżeli odejdą potem na dwieście kroków… Owszem. Zgoda. Nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli jest ciekawy, niech zobaczy.

– Zwiążcie mnie postronkami – rzekł Leszczuk, kładąc się na ziemi.

Grzegorz przyskoczył do niego.

– Coś pan! Widzieliście! Wiązać go i wydać, jak tę świnię na zarżnie cię! A to przecież jakbym własną ręką zabijał! Niech kto inny wiąże, ja nie będę!

– To wykluczone! – szepnął Skoliński, odciągając Hińcza. – Nie zapominajmy, że on jest już tym zarażony! Jeżeli nawet Cholawicki umieści go razem z Mają w komnacie, to właśnie może być nieobliczalne w skutkach!

– Wiążcie mnie! – niecierpliwił się Leszczuk. – Wiążcie mnie! Jasię nie boję! Jeżeli ona się odważyła, to i ja się odważę! Nie boję się ani jego, ani duchów! Mówię wam, że się nie boję! Ja to wytrzymam! Mówię, że wytrzymam! Choćby sam diabeł… nie boję się i nic mi nie zrobi! Nic!

Hińcz przesunął ręką po czole.

Pomysł ten wydawał się tyleż szalony, co beznadziejny. Wydawać tego chłopaka, związanego i bezbronnego na pastwę rozwścieczonego rywala?

Któż wie, co zrobi z nim Cholawicki?

Jeżeli nawet umieści go razem z Mają w komnacie – to czyż Leszczuk nie dostanie nowego ataku? I czyż sekretarz nie znał lepiej od nich tajników komnaty – czyż jego wyrachowania nie były trafniejsze?

Nie, taki pomysł mogła zrodzić tylko krańcowa rozpacz!

A jednak… zaczynał wierzyć, że Leszczuk może podtrzymać i uratować Maję.

Skąd ta zmiana w nim?

Nie był to już ten Leszczuk przerażony po chłopsku duchami i diabłami, który pełen fatalizmu czekał, kiedy znowu napadnie go obłęd. Skąd ta zmiana?

Hińcz obrzucił go wzrokiem, gdy tak leżał na ziemi, czekając aż go zwiążą.

Tak! Leszczuk przestał się bać! Było pewne, iż nie boi się i nie będzie się bał, cokolwiek by zaszło. Nie bał się! Doszedł do tej granicy, za którą człowiek gotów jest narazić się na wszystko, zdobyć się na ostateczne ryzyko, gotów jest wytrzymać nawet to, co jest nad siły.

Co go tak odmieniło?

– Panowie! – rzekł Hińcz. – Weźcie postronki od koni i wiążcie!

I poczęli go wiązać. A kiedy odstąpili na dwieście kroków, otworzyła się brama i sekretarz wciągnął go, jak pająk wciąga muchę w głąb pajęczyny. Cisza zaległa… Profesor spojrzał na zegarek.

– Druga dochodzi – rzekł.

Co się stało z Leszczukiem? Czy Cholawicki umieścił go w komnacie? Co się działo z Mają, zamkniętą, oczekującą? Co – z księciem?

Męka bezsilności! Pozostawało im tylko – czekanie. Mijały kwadranse. Kiedyż nadejdzie świt?

– To na nic! – denerwował się Skoliński – skazujemy ich na pewną zgubę! Jeżeli nawet ujdą cało z tej komnaty, to Cholawicki wykończy ich w inny sposób. Nie wypuści ich cało! To mrzonki!

Ale istniała pewna, acz minimalna szansa, że Cholawicki nie posunie się do ostateczności. Jeżeli zamknął Leszczuka w komnacie, to Maja rozwiąże go i wówczas będą mogli stawić opór.

A może sekretarz opamięta się, zlęknie się odpowiedzialności – a może coś się stanie, coś nastąpi?

Natomiast, gdyby usiłowali wedrzeć się do zamku – nie było żadnej szansy. Cholawicki spełniłby swoją groźbę.

Więc w trwodze i w ciemnościach oczekiwali modląc się o zbawczy świt. Profesor, który pamiętał swoje straszne przeżycia w starej kuchni, upadł na kolana i zasłaniając twarz rękami drżał cały.

– Gdzie Handrycz? – zapytał jasnowidz.

Dopiero teraz spostrzegł, że chłop zniknął od dawna. Chciał go posłać do wsi, wezwać ludzi.

Wtem krzyk okropny rozdarł ciszę.

Zamarli. Był to krzyk Maji.

Okno starej kuchni nie było widoczne – zewnętrzny mur zamkowy zasłaniał je – ale stamtąd właśnie doszedł ten krzyk, znamionujący ostateczne przerażenie. I cisza, która nastąpiła, wydała się śmiertelna.

– Dosyć tego! – krzyknął Hińcz.

Rzucili się do bramy i zaczęli tłuc w nią.

Ustąpiła.

Hińcz, Grzegorz, profesor wpadli do zamku.

Pędzili po czarnych schodach na oślep.

Na pierwszym piętrze posłyszeli strzały rewolwerowe. To strzelał stary książę, raz za razem, krzycząc jednocześnie:

– Nie pozwalam! Nie pozwalam! Precz! Nie przeszkadzać! Franio!

Hińcz dopadł go i przewrócił na ziemię.

Pędzili dalej, do strasznej komnaty.

Atoli drzwi wiodące do sieni, która oddzielała kuchnię od reszty zamku, zatrzasnęły się przed nimi, a były to drzwi równie ciężkie i masywne jak wszystkie drzwi zamkowe.

Hińcz zaczął walić w nie pięściami.

Posłyszeli miarowy, zimny głos Cholawickiego:

– Zaraz! Zaraz! Naprzód zrobię porządek z nimi – potem z wami – a potem z sobą. Dobrze…

I kroki sekretarza jęły się oddalać ku starej kuchni. Nie śpieszył się nawet – pewny, że drzwi wytrzymają, póki nie załatwi się z Leszczukiem i Mają.

Hińcz zaczął strzelać w te drzwi z rewolweru, a profesor z dubeltówki. Był to akt rozpaczy. Kule rewolwerowe więzły w drzewie, a cóż dopiero zajęczy śrut profesora.

Nadbiegł książę.

– Zabraniam! Zabraniam! Franio! Franio tam jest! – krzyczał. – Franio przybył! Chcecie go zabić! Precz, on zaraz wyjdzie.

Profesor i Hińcz jak na komendę przestali strzelać. Słuchali…

Słuchali – co ich dojdzie – czy strzały rewolweru Cholawickiego, czy co innego… Co się tam działo?

A milczenie jęło przedłużać się w nieskończoność.

– Mówię wam, że Franio przybył i przebaczy! Widziałem znak! – krzyczał książę.

Wtem rozległy się kroki – powolne kroki sekretarza – i drzwi otworzyły się.

Rzucili się na niego. Ale on zamiast się bronić, rzekł cicho, przeciągając wyrazy.

– Niech panowie zobaczą – niech panowie zobaczą – proszę zobaczyć.

Wskazywał na starą kuchnię, niezdolny powiedzieć nic więcej. Ton jego głosu był tak dziwny, iż wszyscy zatrzymali się, jak na rozkaz. Drzwi starej kuchni były półotwarte. Hińcz, profesor, książę i Grzegorz zbliżyli się do nich – i osłupieli.

Maja i Leszczuk zniknęli bez śladu.

Zamiast nich – na środku izby stał Handrycz i spoglądał mętnie naokoło, jak człowiek, który budzi się z głębokiego snu.

Ani śladu ręcznika.

– Gdzie oni są! – krzyknął Hińcz. – Co pan z nimi zrobił, morderco! Chwycił sekretarza za ramiona. Lecz ten, osłupiały, z wytrzeszczonymi oczyma, nie przestawał wskazywać na Handrycza i szeptał:

– Ja nic nie zrobiłem!

Wtem jakieś ciało osunęło się na podłogę. To książę upadł na kolana przed Handryczem z wyciągniętymi rękami, z twarzą zalaną łzami.

– Franio – wyrzekł. – Franio!

– Skąd wyście się wzięli tutaj? Czy to wy? Czy to wy – Handrycz? – pytał Skoliński, zaledwie zdając sobie sprawę z niedorzeczności swych pytań.

Ale chłop nie odpowiadał, tylko – wodząc niepewnym wzrokiem po ścianach – mówił, jakby do siebie, w głębokim pomieszaniu.

– To ja… już tu byłem… byłem… kiedyś… I również zemdlał.

A zanim przebrzmiał łoskot upadającego ciała, Cholawicki z jakimś szaleńczym wrzaskiem wypadł z izby.

Hińcz, profesor i Grzegorz stali jak trzy nieme znaki zapytania.

Загрузка...