Leszczuk doszedł do przekonania, że najlepiej będzie, jeśli nie powie profesorowi o swojej wczorajszej bytności na zamku. Jeszcze teraz ciarki go przechodziły na wspomnienie szaleńczych okrzyków starego księcia i panicznej ucieczki przez labirynt schodów i komnat.
Całe szczęście, że nagle zbudzony z drzemki książę najwidoczniej wziął go za kogo innego, skoro krzyczał „Franio”. Chłopak miał nadzieję, że uda mu się wybrnąć cało z awantury, pod warunkiem, że nikomu nie piśnie ani słówka.
Właściwie nie miał wcale zamiaru tam chodzić. Ale kiedy wczoraj po kłótni z Mają poszedł w las i nie wiadomo kiedy znalazł się w pobliżu zamku, przypomniało mu się co mówił profesor, że od strony zachodniej mury są nadwątlone.
– Pójdę! – pomyślał. Musiał coś robić, czymś’ się zająć – był jak pijany, wszystko mu było jedno – żeby tylko odwrócić myśli od tamtego z Mają.
Dwa razy był zmuszony rozbierać się i przepływać przez ohydną, zamuloną wodę. Rzeczy wiście – z bliska gładka ściana muru zamkowego okazała się pełna rysowi pęknięć, tu i ówdzie powypadały nawet kamienie, tworząc wielkie dziury mniej więcej na wysokości pierwszego piętra. Po kilku nieudałych wysiłkach zdołał wspiąć się do jednej z nich, czepiając się dziur w wykruszonej cegle. Był w zamku. Rozejrzał się na wszystkie strony i powiedział sobie: – Jeżeli już tu jestem, to zobaczę… Ostrożnie zagłębił się w podwórze i w gmach, ziejący w ciemnościach otworami powybijanych szyb. Pustka. Nigdzie żadnych skarbów. Wielkie komnaty, wilgotne i nagie, odrapane. Nigdzie żywej duszy. Szczury.
Szedł coraz swobodniej aż wreszcie, gdy nacisnął klamkę jakichś drzwi, nastąpiło to: ujrzał przed sobą w blasku świecy staruszka na łóżku, który na jego widok zaczął krzyczeć. Zatrzasnął drzwi i popędził jak szalony z powrotem ku wyjściu. Na szczęście nie zmylił drogi. W parę minut był już za murami, a w dwie godziny – w Połyce.
Oto wszystko.
– Po co ja w to wlazłem? – myślał, idąc aleją parku. Gryzł w zębach źdźbła trawy. – Cholerny zbieg okoliczności! Przedtem ta szafa, a teraz zamek! Odkąd tu jestem już dwa razy o mały figiel byłbym złapany… A przecie do tej pory nigdy nikomu nie wziąłem ani grosza! Co się dzieje! Najlepiej będzie, jak zabiorę się, wyjadę i koniec.
Czuł głuchą niechęć do Maji. Właściwie wolałby, żeby wtenczas w szafie narobiła krzyku, zachowała się normalnie. To byłoby przynajmniej jasne. A tak?
Sam nie wiedział – czy jest jeszcze uczciwy – czy już nie. I to go męczyło. A zarazem był głęboko zgorszony Mają. Nie, tak porządna panna nie powinna się zachowywać. Przez nią to wszystko!
Nie rozumiał tego dobrze, ale wiedział – że przez nią to wszystko.
Obejrzał się.
Tuż obok niego stała Maja z figlarnym uśmiechem na ustach.
– Chciałam panu coś oddać – rzekła.
Pokazała mu scyzoryk.
– Gdzie pani go znalazła? – zapytał zdziwiony.
– W zamku.
Zesztywniał.
– To w takim razie nie moje!
Uśmiechnęła się.
– Niech pan nie udaje – powiedziała swoim ściszonym głosem. – Ja wiem, że pan był… Widziałam pana. Ja też tam byłam wczoraj! Niech pan się nie obawia, nie powiem nikomu.
– Nie powie pani?
– Nieee…
Błysnęła ku niemu oczami i nagle uczuł, że na pewno nikomu nie powie. Jak gdyby od lat byli ze sobą w porozumieniu. Przysunęła się do niego.
– Po co pan tam chodził? – zapytała z bliska, jedną ręką opierając się o drzewo. Znowu uśmiechnęła się lekko – zadarła głowę i spojrzała na wierzchołek drzewa – potem znowu na niego. Wszystko to było takie poufałe, jakby trąciła go łokciem.
Kiedy się ociągał z odpowiedzią, powtórzyła cichutko, ledwo poruszając wargami, ale natarczywie.
– Nie powiem nikomu. Czy po to… po co i do mojej szafy?
Czy powiedzieć, że chciał zabrać pieniądze tylko ze złości – żeby się zemścić na niej? Nie – i tak by nie uwierzyła. Zresztą coś takiego było w jej głosie – coś łapczywego, nienasyconego – że uczuł, iż nie potrzebuje się uniewinniać. Zamiast wyraźnie odpowiedzieć roześmiał się tylko, a ona natychmiast odwzajemniła się tym samym drażniącym śmieszkiem, który już raz słyszał – wtedy w sionce, gdy pytała, czy chciałby zrobić karierę?
– Pani to jest… – rzekł nie wiedząc dobrze, co chce wyrazić.
Mimo woli, śmiejąc się, przyglądali się sobie z ciekawością – czy naprawdę są tacy podobni? I to podobieństwo sprawiało obojgu wielką radość, zbliżało, łączyło, spoufalało.
– A skąd pan wiedział, że w szafie są pieniądze? – spytała panna Ochołowska, zupełnie jak gdyby nie była właścicielką szafy i pieniędzy, ale wspólniczką w kradzieży.
– Jak pani spała w wagonie, wyciągnąłem z palta list i przeczytałem.
– Ach, przeczytał pan list mojej matki. Racja, pisała o pieniądzach! A dlaczego pan wyciągnął list?
– Z ciekawości!
Znów się roześmieli. Tak świetnie się rozumieli. Lecz ona zapytała od niechcenia:
– A skąd panu przyszło do głowy, że w zamku jest coś do zabrania? Kto panu powiedział? Profesor Skoliński?
– Skąd pani wie?!
Zmrużyła oczy.
– Ja się interesuję tą sprawą. Przecież mój narzeczony mieszka na zamku i jest sekretarzem księcia. Ja jestem w tym za-in-te-re-so-wa-na. Ale… Czy pan chce pomówić ze mną zupełnie szczerze?
– Dobrze.
– Ręka?
– Ręka.
Podali sobie ręce.
To pana Skoliński wysłał do zamku?
– Właściwie tak. Po wiedział m i, że tam mogą być wielkie skarby, że on to wyczytał gdzieś, w jakichś starych papierach. Wysłał mnie, żebym zobaczył, czy naprawdę tam co jest. A ja myślę sobie – pójdę i zobaczę na wszelki wypadek. Ale obiecała pani nikomu nie mówić.
Opowiedział jej pokrótce swoją wyprawę.
– No i co?
– Ii… Widziałem tylko kilka pokoi, ale były puste. Gołe ściany. Może w innych co jest. A co, są skarby na zamku czy nie ma? – zapytał z ciekawością, ale nie odpowiedziała mu.
– Rozmawiał pan ze Skolińskim po powrocie?
– Jeszcze nie. Dopiero mam zamiar.
– Niech pan mu nic nie mówi… na razie – rzekła. Niech pan się wstrzyma do jutra. Jeszcze się zastanowię nad tym. Nie będzie pan mówił?
– Mogę nie mówić.
– No to chodźmy grać! Już sucho!
Pobiegła co sił w nogach. Ścigali się, ale niedaleko domu Maja zwolniła tempo. – Spokojnie – szepnęła. Zabrali rakiety i piłki.
Od razu pierwsze uderzenia przekonały ich, że tym razem gra będzie świetna! Oboje grali z największą rozkoszą, zapominając o całym świecie, z radością. Maję zdumiewało, że odbija jakimś cudem piłki, o których dotąd nawet marzyć nie mogła, on zaś za każdym uderzeniem odkrywał w sobie nowe światy. Nikt się nie przyglądał. A podobieństwo stylów gry, pokrewieństwo temperamentów sprawiało, iż jedno wydobywało z drugiego maksimum umiejętności, zręczności, wysiłku.
Maja przegrywała. Przegrywała coraz bardziej w miarę, jak on się ośmielał, rozwijał, rozbudzał swoje możliwości – ale broniła się ząb za ząb, nieustępliwie.
W pewnej chwili zapytał ją przekornie gdy zmieniali place:
– No co?!
Ona zaś odpowiedziała zdyszanym szeptem, ledwie dosłyszalnie:
– Świetnie.
Ale pod koniec seta nagle cisnęła rakietę i uciekła do domu. Pozostał na placu niezdolny zrozumieć, jak to się wszystko odbyło między nimi. Jak to się stało, że on jej wszystko od razu opowiedział. Że nagle zaczęli mówić z sobą, jakby się znali z dziesięć lat? Ze gra im tak wychodziła? I dlaczego uciekła, co ją znowu ugryzło? Nic nie wiedział. Był zupełnie głupi, a jednocześnie serce zalewała mu radość zmieszana z lękiem.
Kiedy profesor zaczepił go po obiedzie, zapytując o zamek, odpowiedział mu byle co, że owszem już wczoraj próbował znaleźć przejście, ale nie mógł dojść do zamku, bo wszędzie woda, albo błoto.
– Dziś na wieczór znowu spróbuję, ale do środka nie będę wchodził. Jeśli pan chce zwiedzać, to sam! Ja nie chcę się mieszać.
– No, no – rzekł profesor. – Obejdę się bez twojej pomocy.
Ale Leszczuk już myślał o czym innym! Próbował odnaleźć Maję, ale nie pokazywała się, a przy obiedzie ani razu nie spojrzała na niego.
Wieczorem wymknęła się do narzeczonego. W płaszczu, z rękami w kieszeniach, z głową pochyloną posuwała się szybko groblą między zarośniętymi, śpiącymi wodami. Księżyc wschodził.
– Henryk powinien być zadowolony – myślała idąc nerwowo śliską ścieżką. – Dowiedziałam się wszystkiego nawet prędzej i łatwiej, niż przypuszczałam. Zyskałam jego zaufanie i on teraz nic nie zrobi beze mnie! Tak, Henryk będzie zadowolony – powtarzała, a woda chlupotała jej pod stopami – będzie zadowolony!
Ona sama jednak nie była zadowolona. Daleka była od zadowolenia! Gdy przypomniała sobie tę ich rozmowę, swoje uśmiechy, łatwość z jaką od razu doszli do porozumienia i potem ten wyścig po rakiety, krew uderzyła jej na policzki, przyśpieszyła kroku jak ktoś, kto stara się uciec, zaciskała zęby i pięści jakby na wspomnienie bolesnej gaffy i daremnie wmawiała w siebie, że wszystko to było jedynie umyślną igraszką, zniżaniem się do poziomu chłopaka. Jakże wydała się sobie śmieszna! I podobna! Coraz podobniejsza!
Nie – to można zwariować!
Cholawicki czekał na nią w piwnicy i przeprowadził do swego pokoju. Opowiedziała mu pokrótce wszystko, co usłyszała od Leszczuka.
– Nie omyliłem się – szepnął przerażony. – A zatem profesor coś wie! Od początku podejrzewałem coś w tym rodzaju! Co robić?
– Jeżeli nie będę chciała, Leszczuk nie powie mu ani słowa o tym, że był tu taj. Obiecał mi!
– A to, widzę, porozumieliście się.
Odpowiedziała:
– Porozumieliśmy się.
– Nie, to głupstwo! – chodził po pokoju, zacierając ręce. – Kto mi zaręczy, że nie powie! A zresztą czy sądzisz, że ten wścibski esteta przestanie węszyć? Nie znasz ich! Trzeba go uspokoić raz na zawsze!
– Co chcesz zrobić? – spytała. Roześmiał się.
– Zamierzam po prostu wyperswadować mu, że nic tu nie ma do roboty, że skarbów żadnych nie ma i koniec. Przecież on nie ma absolutnej pewności! Aha! Już mam! Uważaj, jak zrobimy.
Napił się kieliszek wódki i chwilę posłuchał. Co pewien czas przestawał mówić, nasłuchując odgłosów zamku – czy książę się nie obudził – czy nie rozpoczął swojego spaceru po salach? Ale wszystko było w porządku.
– Trzeba będzie pochować wszystkie przedmioty, które można podejrzewać o większą wartość. Przede wszystkim obrazy i makaty. Ostatecznie szafa, czy inny mebel, może być lepsza lub gorsza, ale nie jest dziełem sztuki na wielką skalę.
– Na to on się nie złakomi. Gdy się przekona, że nie ma nic poza tym, da nam spokój. Trzeba postarać się, żeby tu przyszedł i zobaczył.
– Jak?
– To nie jest takie trudne. Tsss…
Ktoś chodził, słychać było człapanie pantofli, a po chwili rozległ się u końca amfilady sal suchy, starczy kaszel. Po czym Maja usłyszała półgłośne, bezsilne wołanie:
– Henryś, Henryś…
Cholawicki zaklął i poszedł.
Została sama. O, jak nie znosiła tych samotności na zamku – póki narzeczony był z nią i póki trwała rzeczowa rozmowa, można było jeszcze wytrzymać, wszystko wydawało się mniej więcej trzeźwe i normalne, choć ryzykowne. Maji nie przerażało konkretne ryzyko ani trudności do przezwyciężenia.
Ale kiedy zostawała sama, kiedy cisza, melancholia i opuszczenie zamku narastały ze wszystkich stron, napastowały ze wszystkich szczelin i otworów, wówczas cały ten splot zdarzeń, w który się dostała, wydawał się ohydny i złowrogi, grzeszny i straszny, a dziewczynę przenikało dojmujące przeczucie, iż stąpa po pochyłej drodze, która doprowadzi ją stopniowo i nieznacznie do rzeczy okropnych.
Bała się zamku – bała się narzeczonego – ale najbardziej bała się siebie samej, tych niebezpieczeństw, jakie czyhały na nią w głębi jej natury, zbyt śmiałej, zbyt niespokojnej i zanadto spragnionej szczęścia. Starożytne, ponure mury, zapamiętałe w przeszłości, zdawały się szeptać, iż biada temu, kto zbyt lekkomyślnie goni za efemerydą szczęścia.
A ona chciała być szczęśliwa! Musiała być szczęśliwa! Wszystko co robiła, robiła po to, aby być szczęśliwą i w pełni wyzyskać rozkosz swej urody i młodości.
– Jak mnie to wszystko wciąga! – pomyślała z przestrachem, stojąc na środku pokoju, nieruchoma.
Wolała się nie ruszać, zdawało jej się, że każdy ruch zostanie dostrzeżony i zapamiętany przez te milczące, widzące ściany. – Jak mnie to wciąga! Już jestem wspólniczką Henryka! A tamten – Leszczuk? Jak to się wszystko skończy? Może pomówić z mamą? – zaświtała jej myśl, ale odrzuciła ją natychmiast. Miałaby szukać pomocy u matki – nie, sama da sobie radę.
Tymczasem Cholawicki zastukał do pokoju księcia i nie czekając na odpowiedź wszedł dosyć bezceremonialnie z rękami w kieszeniach, z miną chmurną i niezadowoloną.
Był to szczególny pokój. Dość niewielki, z niską, sklepioną powałą, okrągły – gdyż stanowił wnętrze baszty – z trzema oknami w tak grubym murze, iż wnęki okienne mierzyły ze dwa metry głębokości. Do połowy wysokości ściany wyłożone były zniszczoną boazerią dębową z ledwie widocznym deseniem.
Olbrzymie łoże z baldachimem stało na samym środku, poza tym dwa fotele, umywalnia – i mnóstwo drobiazgów, nieskończona ilość flaszeczek, pudełek, części garderoby, przyborów, słoików po konfiturach, talerzyków, bibelotów oraz innych najdziwniejszych przedmiotów zaścielało cały pokój.
Książę od lat nie pozwalał nic wynosić, gdyż nie miał siły osobiście dokonać porządków, a lękał się nerwowo, aby nie wyniesiono czegoś, co może się przydać. Ponieważ stary kamerdyner Grzegorz był także dosyć niedołężny, fantastyczny brud panował wszędzie. Pościel na łóżku była nieomal szara, gdyż książę wahał się od paru miesięcy, czy ją oddać do prania. Nienawidził wszelkiej zmiany.
Mały chudy staruszek o ptasiej, arystokratycznej twarzy siedział na łóżku i z trwogą spojrzał na Cholawickiego.
– Książę mnie wołał? – zapytał twardo sekretarz.
– Ale skąd, ale skąd, Henrysiu – przesłyszało ci się. Gdzieżbym ja wolał, przecie wiem, że Henryś tego nie lubi!
– O co chodzi?
– Kiedy nic, naprawdę nic.
– Pytam się, o co chodzi. Niech książę powie, bo wiem, że jak wyjdę stąd, książę znowu będzie wołał. Lepiej od razu powiedzieć.
– Kiedy z Henrysiem… No, dobrze, już dobrze, powiem! – wykrzyknął piskliwie, gdy Cholawicki zwrócił się w stronę drzwi. – Widzi Henryś, chcę zrobić porządek, tu strasznie dużo śmieci. Właśnie zacząłem od tej flaszeczki – ale nie wiem, może się przyda?
– To niech książę nie wyrzuca.
– Ale może lepiej wyrzucić? Do czego mogłaby się przydać?
– To niech książę wyrzuci.
Rozpłakał się.
– O, co ja mam z Henrysiem! W niczym, znikąd, nigdzie, nic – żadnej po mocy, zrozumienia, pocieszenia, ukojenia, zapomnienia!
– Jeżeli książę będzie mnie nudził, to ja wyprowadzę się z zamku! – Cholawicki z nieukrywaną nienawiścią patrzył na starca, który zamieniał mu życie w piekło. Nie nadawał się na pielęgniarza! Nie znosił tych rozmów z idiotą, męczyły go strasznie.
– Niech Henryś mnie nie opuszcza! – wykrzyknął z dzikim strachem. – Ja sam tu nie zostanę za żadne skarby! Na zamku? Sam? Nigdy w życiu! To jest niedobry zamek – dodał ciszej i jakby z namysłem.
– Dlaczego? – spytał Cholawicki.
Ciągle miał nadzieję, że książę wygada się o skarbach, podejrzewał czasem, że stary magnat lepiej się orientuje, niżby się na pozór zdawało, a tylko umyślnie dla jakichś starczych urojeń lub może przez złośliwość udaje Greka. – Dlaczego ten zamek jest niedobry?
– W całości jest dobry. Owszem. Ale jest w nim jedno niedobre miejsce.
– Które?
– Jest jedno… Jedna komnata.
Na tym punkcie książę był nieubłagalny. Nie chciał nigdy wyjawić, która to komnata jest niedobra i dlaczego? Cholawicki podejrzewał w tym jakąś tajemnicę, a nawet śledził staruszka w czasie jego wędrówek po zamku, ale nigdy nie zdołał nic wymiarkować.
Miejsce to musiało rzeczywiście łączyć się dla księcia z jakimś strasznym wspomnieniem, gdyż zawsze mówiąc o nim przymykał oczy, co było dowodem najwyższego strachu. I tym razem także starzec przymknął oczy i dłuższy czas łapał oddech bladymi wargami.
Wreszcie rzekł od niechcenia:
– Tu w ogóle straszy.
Cholawicki wzdrygnął się. To był drugi ulubiony konik maniaka. Ciągle napomykał, że straszy, a mówił to złośliwie, z pewną filuterią i przekorą.
Cholawickiemu zdawało się nieraz, że stary bawi się jego nerwowym lękiem, którego nie umiał ukryć – rzeczywiście nerwy miał roztrzęsione i żył w nieustannej obawie czegoś… nie wiadomo czego… co, czaiło się w pustce komnat. Więc może była to ze strony księcia chytrość i przekora, złośliwość wariata, dziecinne straszenie zamkiem. Lecz było widoczne, że boi się naprawdę – nie wiadomo co sobie wymarzył i jakie miewał halucynacje, ale wyglądał jak człowiek raz na zawsze doszczętnie przerażony, ścigany bez przerwy lękiem.
Nawet śmiech jego był nadmiernie piskliwy – i ciągle rozglądał się, oczy jego pracowały nieustannie, zanurzając się w mroczne kąty.
Co prawda Cholawicki wiedział, że on sam wywiera podobne wrażenie. To nieuchwytna, a przejmująca atmosfera zamku musiała tak wpływać na nich obu.
Inna rzecz że zawsze nasuwało mu się, gdy patrzył na księcia, na jego wieczne zalęknienie, przerażoną chytrość i grozę, czającą się w oczach, iż nad przeszłością starego dziwaka musiało zaciążyć coś strasznego. Szaleństwo jego miało prawdopodobnie jakąś specjalną przyczynę, nie było wyłącznie spowodowane degeneracją organizmu.
Cóż takiego mogło mu się zdarzyć? Dlaczego krzyczał „Franio”? Co to był za Franio? O przeszłości księcia wiedział tylko tyle, iż w młodości bawił się hucznie i wesoło we wszystkich stolicach Europy. Potem ożenił się, ale żona umarła podczas połogu.
Wówczas osiedlił się na zamku i pędził egzystencję zupełnie samotną. Odezwała się w nim natura Holszańskich. Gdy go Cholawicki po raz pierwszy parę lat temu ujrzał, wyglądał już zupełnie tak samo, jak teraz i tak samo podlegał atakom lęku.
Dlaczego w zachowaniu jego było tyle strachu? Grzegorz nie umiał wyjaśnić tych spraw Cholawickiemu, któremu zresztą przyćmienie umysłowe księcia było bardzo na rękę. Temu zawdzięczał, iż książę ujrzawszy w nocy Leszczuka wziął go za „Frania” – widocznie każdy młody chłopiec wydawał mu się owym „Franiem”, o którym nigdy nie chciał mówić.
– Niech książę weźmie krople – rzekł. – Znowu gorzej z nerwami. Nalał mu podwójną porcję mocnego środka nasennego i wrócił do Maji. Miał pewność, iż po zażyciu kropel książę nie obudzi się przez całą noc, co umożliwi przeniesienie obrazów bez zwracania jego uwagi. Jeszcze dłuższy czas rozmawiał z Mają, po czym, gdy dziewczyna wyszła, skierował się na parter i zawołał półgłosem:
– Grzegorzu!
– A co tam? – odezwał się stary kamerdyner z głębi niewielkiej ciupki, ja ką zajmował w pobliżu głównych schodów.
– Niech Grzegorz pójdzie ze mną. Jest coś do roboty.
– Zara, tylko się odzieję. Tyż! Po nocy…
– Prędzej!
– Zara, zara… Phi, jakie rozkazy!
Kamerdyner nie znosił Cholawickiego, ale przewidywał w nim przyszłego pana, wolał więc nie zadzierać zanadto. Prowadził na ogół politykę ścisłej neutralności. Księcia nie wtajemniczał w swoje podejrzenia co do „kombinacji” sekretarza, a Cholawickiemu również nie udzielał żadnych informacji.
– Ja ta nie wiem – odpowiadał, gdy sekretarz pragnął go wybadać – pań stwa nie podglądam, to nic nie wiem!
Cholawicki najchętniej obyłby się bez jego pomocy, ale nie chciał, by Grzegorz nabrał przeświadczenia, iż coś tu się „spekuluje” w tajemnicy przed nim.
– Grzegorz mi pomoże – rzekł. – Trzeba będzie pozdejmować niektóre obrazy i przenieść gdzie indziej.
– A po co? Wisiały tyli czas, to niech wiszą.
– Niech Grzegorz się nie spiera ze mną! Powiedziałem i koniec! A księciu niech Grzegorz nic nie mówi. Muszę pokazać te obrazy jednemu panu. Bardzo zniszczone, trzeba je odświeżyć.
– Dużo to pomoże odświeżenie takim mazajkom!
Pomimo to zabrał się do zdejmowania obrazów wskazanych przez Cholawickiego. Zdjęli nie bez trudu prawie wszystkie płótna – oprócz kilku, tak brzydkich, iż nie można było mieć złudzeń co do ich wartości. Zwinęli niektóre makaty i dywany.
– Gdzie to się złoży? – zapytał Grzegorz głosem zachrypniętym od kurzu. Cholawicki zastanowił się. Chodziło o to, żeby nie dźwigać rzeczy daleko, ale schować je gdzieś w pobliżu, a pewnie. Przypomniała mu się narożna komnata, zwana „starą kuchnią”.
Była to izba na uboczu od głównych sal, nikt do niej nie zaglądał, a przy tym zalecała się ciężkimi dębowymi drzwiami, umocnionymi żelazem i zamykanymi na klucz.
– Chodźmy – rzekł. – Zaniesiemy to do starej kuchni.
– Do starej kuchni? A dlaczego do starej kuchni?!
– A dlaczego nie? Co Grzegorzowi się stało?!
– Tam… brudno.
– Wszędzie brudno. No, chodźmy. Ma Grzegorz klucz? Wziął lampkę i poszedł wąskim korytarzem, a stary za nim.
Kiedy jednak znaleźli się pod drzwiami, kamerdyner znowu odezwał się:
– Może lepiej byłoby w sali Ariańskiej?
Niech Grzegorz otwiera! – zawołał Cholawicki, który zaczął coś podejrzewać. Ale tamten wyciągnął ku niemu klucze.
– Niech pan sam otworzy.
– Cóż to takiego?!
– Nic…
Cholawicki przekręcił ogromnym kluczem w zamku.
– Panie, niech pan lepiej nie otwiera – szepnął Grzegorz gorączkowo.
– A dlaczego?
– Tam… straszy.
– Aha – przemknęło przez myśl Cholawickiemu. – Czyżby to była ta „niedobra” komnata?
Otworzył drzwi. Oczom jego ukazała się dosyć duża bielona izba, która rzeczywiście musiała kiedyś służyć za kuchnię, gdyż zachował się w niej piec i komin z rusztem.
Powietrze było tu niezłe, gdyż brakowało paru małych szybek w oknie. Spostrzegł ze zdziwieniem, że pod ścianą stało zwykłe łóżko żelazne, przykryte pledem, a dalej umywalka, szafa… wyglądało jakby ktoś tu mieszkał względnie niedawno. Na podłodze walały się stare gazety.
Chciał wejść do środka, ale Grzegorz chwycił go za rękę.
– Panie – rzekł ostrzegawczo – niech pan nie zaczepia… niech pan da spokój. To jest nieczyste miejsce.
– Cóż tu straszy? – zapytał z ciekawością. – Grzegorz widział?
– Niech mnie Bóg broni! Ale za mojej pamięci dwóch ludzi tu ze strachu marnie skończyło. Będzie piętnaście lat temu pan Rudziański, praktykant, też mówił, że się nie boi duchów i nocował tu umyślnie – to rankiem go znalazłem pod schodami, siedział i tylko się kiwał, a włosy mu sterczały do góry, jak szczotka. Już więcej nie przemówił ani słowa, zwariował ze szczętem. – Przenocuję, powiada, zobaczę. No, przenocował, zobaczył… a teraz siedzi w Czubkach i ciągle ręce przy twarzy trzyma, aż mu się podobnież na ty twarzy wrzody porobiły. A drugi, syn kucharza, Wicuś. Także zgłupiał ze szczętem, aż umarł zaraz potem z ty głupoty!
– Co za głupstwa. Może im się co zwidziało?
– Zwidziało, nie zwidziało. Niech pan wyjdzie stąd. A zresztą są tu znaki dla każdego jawne. Każden może poznać od razu, że tu jest nieczysta silą. Widać przecie.
– Cóż takiego?
– Ja ta nie będę mówił.
Cholawicki podniósł do góry lampę, ale nie dostrzegł nic szczególnego. Białe ściany wydawały się nawet dość przyjemne i pogodne w porównaniu z innymi salami. A jednak na pewno było coś anormalnego… przy bliższym wejrzeniu miało się uczucie, że w pokoju dzieje się coś niezgodnego z prawami przyrody, tylko nie wiadomo było, co.
Wreszcie Grzegorz trącił go i milcząc, nieznacznie wskazał palcem ręcznik, szary od kurzu, zawieszony na starym, żelaznym wieszaku. Drżał on z lekka, prawdopodobnie – wskutek prądu świeżego powietrza, idącego od okna.
Ale ruch ten był dziwny. Ten ręcznik nie poruszał się swobodnie na przeciągu, ale drżał i był naprężony. Wywierało to wrażenie jak gdyby niewidzialna dłoń przytrzymywała go od dołu. Ten ruch nie mógł powstać wskutek prądów powietrznych – był to ruch inny.
– Cóż to takiego? – mruknął przyglądając się zjawisku.
Widok drżącego, naprężonego ręcznika działał odstręczająco, był jakiś ohydny. Przezwyciężył wstręt i chciał podejść bliżej, ale Grzegorz schwycił go za ramię.
– Niech pan zostawi!
– Głupstwo! To musi mieć swoją przyczynę.
– Pewnie, że przyczyna jest! – mruknął siwy kamerdyner, żegnając się nieznacznie.
– A jaka?
– Jest.
Zrozumiał, że niczego się nie dowie. Żadna siła nie wydusiłaby z Grzegorza bliższych informacji. Zresztą jemu także, choć nie wierzył w duchy, zrobiło się nieprzyjemnie. Roześmiał się.
– No, no, niech Grzegorz się uspokoi. Jeszcze nie było takiego zamku, który by nie miał swojego ducha. Ostatecznie możemy rzeczy złożyć gdzie indziej, chociaż tu byłoby najlepiej, bo szczurów nie ma.
– Pewnie, że szczurów nie ma. Tu żaden szczur się nie pokaże – odparł zabobonnie, zamykając drzwi. Mądrzejsze one od ludzi.
– A książę tu zachodzi czasem?
– Nigdy a nigdy.
Przenieśli rzeczy do jednej z sąsiednich sieni. Ale Cholawicki długo jeszcze nie mógł się wyzbyć ohydnego uczucia – ni to zgrozy ni to wstrętu – które ciszę i pustkę zamkową czyniło jeszcze przykrzejszymi niż dotychczas.