Rozdział VI

– Coś tu się dzieje!

– Co się ma dziać?! Dzieje się coś z nerwami księcia i tyle!

– Coś tu się dzieje! Ja mówię Henrysiowi, że coś się dzieje!

– Gdzie?

– Tu. Na zamku. Nie wiem, gdzie, ale coś się dzieje. Równowaga jest naruszona. Coś – gdzieś – ktoś, bo ja wiem kto, ale na pewno – może na parterze – albo w starym zamku. Nie wiem, ale coś!

Cholawicki od godziny usiłował opanować nerwy starego księcia Holszańskiego, który miotał się w łóżku w bezprzedmiotowym lęku. Uszy jego, przyzwyczajone od lat do jednakowej symfonii zamkowej, musiały rozróżnić jakąś nieuchwytną zmianę, gdyż nigdy dotąd nie zrobił sekretarzowi takiej sceny.

– No dobrze, ale czy słyszał książę jakie podejrzane szmery? Na czym książę opiera swoje przypuszczenia?

– Nic nie słyszałem, ale coś musi być – coś nowego jest na zamku – coś się dołączyło!

– Do czego?

– Ach, kiedy Henryś nic a nic nie rozumie! O Boże, Boże, Boże!… Zasłonił twarz rękami, ale Cholawicki zauważył, że jednym okiem patrzy nań przez palce. Niewątpliwie podejrzliwość jego wzrosła – zresztą sekretarz wiedział, że książę w niepojęty sposób łączy absolutne doń zaufanie z absolutną podejrzliwością.

Namówił znękanego księcia do przyjęcia podwójnej ilości bromu i skierował się w stronę „muzeum” jak ironicznie nazywał sale z antykami.

Stwierdziwszy, że Grzegorz jest u siebie na dole, otworzył ciężkie drzwi starej kuchni i wszedł do środka. Dłuższy czas stał tuż przy drzwiach i patrzył uważnie na ręcznik.który w świetle latarki drżał i wibrował ruchem monotonnym, a jednocześnie konwulsyjnym. Potem powiódł snopem światła po całym pokoju. Próbował przezwyciężyć szczególny wstręt, jakim napełniało go to miejsce, lecz nagle przestraszył się, że tak stoi i nasłuchuje nie wiadomo czego.

– Skończy się na tym, że i ja zwariuję – pomyślał. Przeszedł przez kilka sąsiednich sal do pokoju, który Grzegorz przygotował dla profesora. Stało tu łóżko, zasłane na noc, mały stoliczek, umywalnia, lampa, dzbanek z wodą.

Cholawicki zabrał lampę i przeniósł ją do starej kuchni. Postawił na stoliku. Znów na moment zatrzymał się, słuchał.

Potem wrócił i przeniósł pościel.

Musiał dobrze się opanować, by zdjąć z żelaznego łóżka, które tu stało, stary, spleśniały koc i przykryć materac pościelą. Naruszenie czegokolwiek w tym pokoju wydawało się aktem niebezpiecznym i lekkomyślnym.

Przygotował jednak łóżko i przeniósł resztę rzeczy. Zostawił przyćmioną lampę.

Znowu zagapił się na drżący ręcznik i opuścił pokój. Operował tutaj niejako końcami palców. Zamknął delikatnie drzwi.

Wracając do siebie przystanął w jednym z okien wychodzących na podwórze i zamyślił się. Chwilami chciało mu się śmiać, jak sztubakowi, a chwilami napadało go głuche przerażenie, o wiele większe, niż gdyby przygotowywał na profesora zwyczajny zamach z rewolwerem. To co robił, wydawało mu się jednocześnie okropnie głupie – i okropnie straszne.

Właściwie dzieciństwem i głupotą było przypuszczać, że „strachy” w komnacie przyprawią profesora o pomieszanie zmysłów, lub też w inny sposób go zlikwidują. Ale Cholawicki nie miał odwagi samemu rozprawić się z intruzem.

W bezsilnej wściekłości, czując się zupełnie bezradny wobec profesora, wpadł na ten żakowski pomysł – postanowił przynajmniej ulokować go na noc w starej kuchni. A nuż naprawdę coś stanie się profesorowi; a przynajmniej (choćby nie zwariował jak tamci) przestraszy się i straci ochotę do mieszania się w sprawy zamkowe.

W każdym razie eksperyment ten nie mógł zaszkodzić. Ruch ręcznika był rzeczywiście niesamowity… Jeżeliby zaś profesorowi nic się nie stało, mógł zawsze, mając go na zamku, zastanowić się nad użyciem innych środków, pojednawczych lub przymusowych.

Zeszedł na dół i oczekiwał na profesora i Maję przy wejściu do korytarza. Przybyli z opóźnieniem, gdyż upozorowanie wyjazdu do Warszawy nie było wcale takie łatwe. Profesor musiał jechać końmi na stację, a stamtąd wynajętą dorożką wrócić w pobliże zamku – tu spotkał się z Mają, która pomogła mu dźwigać niewielką walizeczkę z rzeczami.

– Tylko cicho! – szeptał Cholawicki, prowadząc ich przez sale. – Księciu znowu jest gorzej. O, tu jest pokój dla profesora.

– Dziękuję. Wcale przyjemny pokoik.

– Niestety, nie będę mógł dotrzymać profesorowi towarzystwa. Muszę pilnować księcia. Niech profesor zaraz zabierze się do oglądania rzeczy, tylko cicho i ostrożnie ze światłem. Przygotowałem coś do jedzenia. Zresztą musi profesor sam sobie radzić.

– Mógłbym tu rok spędzić o chlebie i wodzie – rzekł namiętnie Skoliński, otwierając drzwi do muzeum.

Sekretarz pożegnał się z Mają i poszedł do księcia. Książę spał. Odtąd aż do późnej nocy krążył między pokojem księcia, a salami, w których działał po cichu profesor.

Poganiał go, spragniony jak najdokładniejszych informacyj o przypuszczalnych rozmiarach spadku, domagał się ścisłych cyfr, choć profesor tłumaczył, że dzieła sztuki mają wartość względną, zależnie od rynku i amatora. Przyniósł mu ukryte obrazy, które uczony poddał skrupulatnemu badaniu przy pomocy rozporządzalnych środków.

Skoliński na widok tych malowideł zatarł w duchu ręce z zadowolenia i w podziwie nad własnym sprytem.

To, co teraz widział przechodziło najśmielsze jego oczekiwania. Zidentyfikował już ponad wszelką wątpliwość dwa dzieła Jordaensa, zdumiewające siłą i świeżością kolorytu, oraz jeden pejzażyk Massaccia – jakimi drogami zabłądziły aż tutaj te dzieła? Czy któryś z Holszańskich-Dubrowickich był miłośnikiem sztuki, czy też był to wynik zadziwiającego przypadku? Jak dawno obrazy te były na zamku?

Ale po pewnym czasie opanowało go znużenie, zmęczył go nadmiar dziel sztuki, którymi był otoczony. Profesor znał dobrze to uczucie przesytu, które nawiedzało go nieraz w muzeach, i wiedział, że nie należy mu się przeciwstawiać. Miał zmęczone oczy i głowa zaczynała go lekko pobolewać. Zdecydował, że trzeba się przespać. Zamknął salę na klucz i poszedł do przygotowanego dlań pokoju. Usiadł na łóżku i przeciągnął dłonią po czole i po oczach. Ziewnął.

Był tak zmęczony, że nawet przejmujące milczenie zamku nie dawało mu się we znaki.

Podszedł od stolika i rozjaśnił lampę, po czym znowu usiadł na łóżku i zaczął rozsznurowywać obuwie.

Nagle przerwał tę czynność. Coś się działo w pokoju. Nie wiedział co, ale był pewien, że coś się tutaj odbywa. Było to dziwne uczucie. Rozejrzał się.

Nic. Białe ściany, podłoga kamienna, piec kuchenny z wielkim okapem – a jednak coś… To coś nie zagrażało z zewnątrz, ale z wewnątrz, to coś było w pokoju. Profesora znienacka ścisnęło za gardło nieokreślone, ale przejmujące doznanie takiej ohydy, jak gdyby jakieś obmierzłe zwierzę czaiło się gdzieś w pobliżu.

Ale kuchnia była prawie zupełnie pusta, za wyjątkiem kupy szpargałów w kącie. Niemniej miał wyraźne wrażenie, że coś się odbywa, że to coś pracuje nieustannie.

Podniósł jedną z porzuconych na podłodze gazet. Był to stary numer Kuriera Warszawskiego aż z roku 1923-go. Dwie inne gazety były z tej samej daty.

Klęczał na podłodze, rozpatrując gazety, gdy naraz opanował go strach, że coś może czaić się za nim. Natychmiast wrócił na łóżko, a strach wzrósł do tego stopnia, że już za nic nie ruszyłby się z tej pozycji. Bał się każdego ruchu. Pot wystąpił mu na czoło.

Te objawy strachu przeraziły go jeszcze bardziej, gdyż nie miały żadnych racjonalnych podstaw. Najbardziej bał się tego, że się boi. – Dlaczego ja się boję? – myślał tępo.

Wzrok jego szperał po całym pokoju, badał każdy przedmiot. Zastanowiły go papiery w kącie, stos starych książek rachunkowych i jakichś świstków – było to jedyne miejsce w kuchni niezupełnie dostępne oczom i dlatego przyciągało go. Może pod tymi papierami ukrywa się to coś – nie śmiał podejść, ale tym bardziej z daleka przeszukiwał wzrokiem.

Dostrzegł wystający spod sztywnych, buchalteryjnych okładek róg kajetu – zwykłego, szkolnego zeszytu w kratkę, zapisanego ołówkiem. Profesor był dalekowidzem, toteż bez trudności odczytał parę słów, a mianowicie: „… jak dotąd nic się nie sta…”

Reszta była zasłonięta książkami. Tylko w następnym wierszu odczytał jeszcze: „godz. 12.45. Ciągle nic…”

Momentalnie nabrał przekonania, że to jest w związku z jego sytuacją. W paru zdecydowanych krokach podszedł do kąta, wyciągnął zeszyt i natychmiast wrócił na łóżko.

U góry zeszytu napisane było wielkimi literami słowo:

„Protokół”.

A dalej:

„Protokół bytności mojej, Kazimierza Rudziańskiego, w starej kuchni zamku Mysłockiego w dn. 14-go grudnia 1923 roku.

Ja Kazimierz Rudziański, praktykant na folwarku Promcza dóbr Mysłocz, dowiedziawszy się, iż jakoby w starej kuchni»straszy«, czemu nie daję wiary, postanowiłem zbadać i wyjaśnić kwestię ewentualnych duchów.

Spisuję swoje wrażenia z dwóch przyczyn: naprzód na wieczną rzeczy pamiątkę, a po wtóre, żeby się czemś zająć, bo spać nie mogę, duchy się nie pokazują, a gazety już przeczytałem. Jest 12 min. 20, a zatem godzina duchów już przeszła, a jak dotąd nic się nie stało”.

„Protokół” Rudziańskiego ciągnął się nadal w tym tonie, z lekka żartobliwym, przez parę stronic. Profesor gorączkowo wczytywał się w tekst, spragniony wiadomości, czy ów człowiek przed piętnastu laty doznawał tego samego bezpodstawnego lęku? Jest! Po dłuższych wywodach, zawierających uzasadnienie teorii, iż „zjawisk nadprzyrodzonych w ogóle nie ma”, nadchodził passus następujący:

„Zresztą skłamałbym, twierdząc, iż nie poddaję się zupełnie nastrojowi. Owszem, wciąż czegoś oczekuję i choć usiłuję całkowicie skoncentrować się na pisaniu, ciągle jakimś kącikiem mózgu jestem nastawiony na ewentualne»strachy«. Oprócz lampy zapaliłem dwie świece, każdą w innym miejscu, nikt więc nie będzie mógł pozbawić mnie światła od razu.

Przy tym mam pod ręką rewolwer. Jeżeliby ktoś był na tyle głupi, żeby urządzać jakieś kawały, będę strzelał. Ale jakim sposobem mógłby ktoś urządzić kawał? Przecież drzwi zamknąłem i zastawiłem stołem a przez okno nikt się nie dostanie, bo za wąskie i za wysoko położone”.

Tutaj następował koniec. Reszta zeszytu była oddarta.

– Więc tu straszy? – mruknął profesor.

Rozejrzał się w szpargałach i po chwili wyciągnął garść papierków, zapisanych tym samym pismem. Ale były podarte tak drobno, iż zaledwie pojedyncze wyrazy można było przeczytać. Kto je podarł i po co? Na jednym z tych świstków Skoliński odczytał słowo, które natychmiast skoncentrowało jego uwagę.

Było to słowo „ręcznik”. „Ręcznik ru” – dalszego ciągu nie mógł odnaleźć.

W jakim związku pozostawał ten ręcznik z treścią protokołu? Rozejrzał się po izbie i natychmiast spostrzegł zawieszony na wieszaku w kącie, brudny, żółto – szary ręcznik z frędzlami. Chciał podejść, ale naraz wydało mu się, że – lepiej nie.

Czy jednak było to złudzenie, czy też ten ręcznik ruszał się? Położył papiery na kolanach i dość długo śledził miarowy jego kurcz, podobny do kurczu dżdżownicy. A więc tu odbywała się ta praca, którą od razu wyczuł, wszedłszy do komnaty. To coś – to był właśnie ręcznik. Wstrętne zjawisko. Wyglądało, jakby ten ręcznik chciał zwymiotować i nie mógł. A przy tym wszystkim ruch jego był prawie niedostrzegalny. Gdyby nie te świstki, byłby go chyba nie zauważył.

Profesora przebiegł dreszczyk. Gdyby nie istotna, niekłamana groza, byłby przypuścił, że pada ofiarą sugestii. Ale uczucia, których doznawał, kazały mu od razu potraktować jak najpoważniej sytuację.

Wyjść? Tak, trzeba, będzie wyjść. Ale zwlekał. Opanowała go niechęć do wszelkich wyraźniejszych poruszeń, siedział cicho, starał się zajmować jak najmniej miejsca – i myślał. Lampa rzucała niezbyt jasne światło na pokój. Sprzęty trwały w niemym bezruchu. Jakiś bezwład ogarnął profesora. Czy mu się zdawało, czy też ten ręcznik poruszał się coraz gwałtowniej? Już teraz ruch jego nie mógł ulegać wątpliwości.

I był to ruch zły – ponad wszelką wątpliwość, zły.

Profesor był człowiekiem głęboko wierzącym, ale nieskorym do upatrywania we wszystkim manifestacji złego ducha. Niejednokrotnie brał udział w seansach spirytystycznych i widział zdumiewające objawy, nie przypisując im wcale sensu nadprzyrodzonego. Jednakże to, co się powoli i niepostrzeżenie stwarzało w tej komnacie, było w istocie swojej różne od seansów spirytystycznych.

Na seansach miało się wrażenie jakiejś siły niesamowitej, ale czysto mechanicznej. Zachodziły tam dziwaczne zdarzenia, ale ani złe, ani dobre… Tu zaś profesor wyczuwał konkretną i szaloną złość, czającą się gdzieś pod ścianami.

W powietrzu była złość i ohyda, była wyraźna i bezwzględna groźba. Czy rzeczywiście należało przypisać ją jakimś siłom di…

Skoliński spostrzegł ze zdumieniem, że… boi się pomyśleć to słowo. Było ono w tych warunkach tak wstrętne, że nie mógł… Ale to go przeraziło! Czyżby już lak dalece nie panował nad sobą, czy stał się naraz przesądny i zabobonny, jak chłop?

– Diabelskim – szepnął, aby się przezwyciężyć. – Diabelskim.

I kilkakrotnie jeszcze powtórzył, jakby chcąc przełamać narastający strach. – Diabeł, diabeł, diabelskim, diabelskim.

Lecz wtedy zdjęło go stokrotnie większe przerażenie. Wyobraził sobie siebie samego, jak siedzi na łóżku i drżącymi ustami powtarza to słowo, które brzmiało jak prowokacja. Czy nie zostało mu ono podszepnięte? Czy nie ku temu zmierzał cały porządek rzeczy w tej komnacie? A jednocześnie przeraził się jeszcze bardziej swojego strachu – że traci panowanie nad sobą i daje się ponieść niezrozumiałej panice.

– Spokojnie – szepnął – spokojnie.

Znów rozejrzał się ostrożnie i jakby z pewnym otępieniem po izbie.

Wszystko trwało w spokoju i ciszy – nic się nie zmieniło – tylko ręcznik pracował w kącie, kurcząc się, drżąc, natężony. Obecnie ruch jego był już zupełnie jawny i absolutnie nie mógł być wytłumaczony żadną normalną przyczyną. Miało się wrażenie, jak gdyby zdemaskował się, przestał się wstydzić. Był w tym bezwstyd. A zarazem ta wstrętna wzdymająca się płachta przypominała dziwnie ruch medium podczas seansu spirytystycznego a także – kobietę podczas połogu. Jak gdyby chciała wyrzucić coś z siebie, urodzić coś. Ale to nie było najgorsze.

Coś zaczynało się robić ze światłem.

Wprawdzie lampa paliła się normalnie, ale profesor zyskał naraz zupełną pewność, że ktoś dąży do tego, aby ona zgasła. Ktoś? Kto? Wyczuwał kogoś – czyjąś obecność. Musiała to być autosugestia, ale gotów był przysiąc, że ktoś oprócz niego przebywa w pokoju i nawet mógłby wskazać, gdzie w danej chwili ów ktoś się znajduje.

A może wyrzucić ten ręcznik? Wziąć w rękę i wyrzucić?

Nie, lepiej – nie.

Więc wyjść stąd? Wstać i wyjść.

Tak, ale lepiej – nie.

Siedział na łóżku, jak mysz pod miotłą. Coraz trudniej było mu się poruszać. Zdawało się, że każdy wyraźniejszy ruch ściągnie na niego uwagę. I tylko palcami gorączkowo przebierał drobne kawałeczki protokołu Rudziańskiego. Ach, co by dał za to, żeby wiedzieć, jak się skończyło z tamtym człowiekiem, który przed piętnastu laty tak samo siedział na łóżku – i czekał.

Ale z tych papierków niewiele można było odczytać. „Godz. 1 min. 40”…

„zwierzę”…

„sparaliżowan”…

„dmuchnął”…

„tądjesz”

., boję”

„czarne, czarnosine i prz

„ruszam się, wzd”

Wyobraźnia Skolińskiego pracowała, jak szalona. Usiłował z tych skrawków odtworzyć swoje losy. Co znaczyło to „ruszam się”? Zwierzę? Czarne zwierzę? A może te słowa wcale się nie łączyły? Wyjść! Uciec! Jezus Maria! I tu dopiero napadło go przerażenie, tak ostateczne, że zmartwiał. Poczuł, że już zanadto się boi, aby uciekać.

Mógł już tylko siedzieć – i czekać. Był jak ptaszek zahipnotyzowany przez węża – nie mógł uciekać.

Dwie lub trzy minuty, które przeżył teraz, były chyba najcięższe w jego życiu. Okropna bezsilność, ściśnięcie gardła, zimno, skulenie pleców, natężenie nieomal paralityczne muskułów – a z tym wszystkim świadomość, że bez nadziei ratunku jest wydany na pastwę i musi nastąpić to, co ma nastąpić.

Ostatnim wysiłkiem porwał się z łóżka i wypadł z komnaty. Gdy wybiegał miał wrażenie, że coś wyłania się z kąta i usiłuje prędko dopaść go z boku, ukośnie – ale nie oglądał się. Zatrzasnął drzwi.

Jak tylko znalazł się za drzwiami ponurej izby, nerwy naprężone do ostateczności znowu go poniosły. Zaczął biec przez ciemną sień i jakieś pokoje – byle dalej – aż wreszcie przysiadł na podłodze pod ścianą, zupełnie wyczerpany.

Cały zamek wydawał mu się teraz objęty władaniem nieczystych mocy, a z ciemności wyzierał strach. Upłynęło ze trzy kwadranse, zanim zdołał jako tako się opanować.

Był szalenie zmęczony. Z głową opartą na dłoni, wpół leżąc na zimnych kamieniach, zastanawiał się nad sposobami natychmiastowej ucieczki z zamku, gdy nagle posłyszał ciche stąpania w przyległej galerii. Zajrzał przez drzwi. Na końcu galerii, w miejscu gdzie małe kręte schodki wiodły do sieni, ujrzał zgarbioną sylwetkę Cholawickiego. W spodniach i w koszuli, boso, sekretarz przeszedł parę razy tam i z powrotem, po czym przystanął, opierając się łokciem o mur.

Wyglądało, jakby podsłuchiwał. Aha. Profesor zrozumiał teraz, czemu Cholawicki zatrzymał go na zamku i umieścił na noc akurat w tej komnacie.

Skolińskiemu zachciało się śmiać. Wykorzystał moment, kiedy sekretarz zniknął w głębi sionki i co prędzej oddalił się w przeciwną stronę. Było mu niesłychanie trudno zorientować się w labiryncie krętych przejść zamkowych. Marzył o tym, żeby znaleźć jakieś bezpieczne ustronie na resztę nocy i jakiś mebel, na którym by można było odpocząć. Dopiero z nastaniem świtu mógł wydostać się z zamku, nie budząc nikogo i nie wywołując sensacji.

Zapuścił się w wąski korytarz bardzo ciemny. Minął jakąś wnękę – i naraz opanowało go przeświadczenie, że ktoś idzie za nim.

Natychmiast stanął. Nie, nie mógł to być Cholawicki. Więc kto? Profesor zatrzymał oddech i czekał…

Tamten także czekał.

Profesor ruszył naprzód – i on ruszył, Skoliński przyśpieszył kroku – i on Przyśpieszył kroku. Słychać było wyraźnie jego oddech. Kiedy profesor gwałtownie skręcił w boczną salę, on także skręcił.

Ale w tym wszystkim było coś niedorzecznego, szalonego albo pijanego. Ruchy nieznajomej postaci były niepewne, nieskoordynowane, gwałtowne i zataczające się jednocześnie – jakby małego dziecka.

Czy to był człowiek? Profesor znowu uczuł obrzydzenie i zgrozę, sięgające mu do gardła, gdy naraz postać dopadła go i lepką, małą dłonią chwyciła za rękę.

A jednocześnie wstrząsnął nią atak starczego, suchego kaszlu.

Ten kaszel nie był obcy profesorowi. Słyszał go już w pociągu. Domyślił się, że to książę.

A tymczasem książę trzymając go kurczowo za rękę, usiłował gwałtownie stłumić kaszel i wtulał głowę w jego marynarkę. Na koniec odzyskał możność mówienia.

– Kto ty?! – dopytywał się natarczywie, trzymając profesora kurczowo. – Kto ty?!

Trząsł się. W słabej poświacie z okna widać było jego twarz i profesor spostrzegł, że ma przed sobą zupełnego szaleńca. Książę wpatrywał się w niego trwożnie, całą mocą i groźnie machał palcem przed jego nosem.

– Niech książę się nie lęka – rzekł łagodnie. – Proszę się uspokoić!

– Kto cię przysłał?

– Nikt mnie nie przysłał.

– Nie kłam. Przyznaj się, że jesteś przysłany… No, daj znak, daj znak! To on cię przysłał. Daj znak!

– Jaki znak?

– Zrobię wszystko! Wszystko wypełnię – szeptał żarliwie – tylko daj znak, żebym wiedział, że to od niego! Tyle lat czekałem!

– Ja nie znam żadnego znaku!

– Nieprawda! Poprzedniej nocy widziałem go. Ukazał mi się. Wiem, że już zlitował się nade mną. Daj znak i powiedz, że mi przebaczył, że już koniec, że zwalnia mnie, że nie będzie już męczył…

– Niech książę się uspokoi – rzekł profesor, usiłując mówić w sposób łagodny i przekonywający. – Trzeba się uspokoić. Jestem zupełnie zwykłym człowiekiem. Zaprosił mnie pan Cholawicki na wieczór. Zasiedziałem się, ale już wy chodzę. Zaraz wyjdę.

– Cholawicki cię zaprosił? Aha, sekretarz?! No, to godzisz na moje życie? Przyznaj się, godzisz na moje życie? Zależy ci na moim życiu, co? Aha, to sekretarz cię zaprosił i ty mówisz, że nie godzisz na moje życie?

Odpychał go kurczowo, albo przyciągał do siebie, zaciśniętymi palcami wpijając się w przeguby rąk.

– Ależ niech książę się uspokoi, nie znam prawie pana Cholawickiego.

– To skończony drań – rzekł nagle wariat zupełnie innym tonem i niespodziewanie przyciągnął do siebie profesora nieomal ojcowskim ruchem.

– Jeżeli go nie znasz, to uważaj!

– Cóż jemu może zależeć na śmierci księcia? – rzucił od niechcenia pyta nie profesor.

– Co?! A to dobre sobie! Prosta rzecz! Dlatego, że ja nie chcę umierać. Jemu się nudzi tutaj i śpieszy mu się… śpieszy mu się do… no, wszystko jedno – książę mrugnął filuternie – a ja nie mogę jakoś umrzeć! Rzeczy wiście, tu jest dość nudno, smutno, ponuro, ciemno, a nawet strasznie i nie można się dziwić, że człowiek młody, elegancki, przystojny, przyjemny… A ja nie mogę opuszczać zamku.

– Czemu?

– Nie mogę. Nie mogę przed czasem. Tu jest coś… Ja muszę być przy tym. Tu się odbywa pewna sprawa… pewna sprawa… tam, tam – wskazał w kierunku starej kuchni – i ja muszę być… aż do końca… aż do ostatniego tchu… póki nie zostanę zwolniony… Ale przyznaj się, że wiesz lepiej ode mnie. Czemu udajesz?! Przyznaj się, że on cię przysłał! Daj znak!

– Dlaczego mnie męczysz? – krzyknął z rozpaczą. – Czy on nie rozumie, że jeśli tu jeszcze każe mi czekać, Henryś zabije mnie, bo mu się nudzi?! Czyż on zupełnie nie ma litości nade mną? Powiedz mu to – powiedz mu to ode mnie!

Odepchnął go i z tym jękiem na ustach, zniknął w pomroce sal.

Blady świt wstawał i spędzał złoża ciemności, kryjące się jeszcze po kątach i wnękach. Profesor powrócił do starej kuchni, nie napotkawszy nigdzie Cholawickiego. Izba w świetle dziennym wyglądała przyjemnie i jasno. Nocne przeżycia wydały mu się nierealne. Zgasił lampę, ściągnął z łóżka materac, przeniósł go do jednej z dalej położonych komnat i w ubraniu, wyczerpany zupełnie, natychmiast prawie zasnął.

Był tak zmęczony, iż nie liczył się już z komplikacjami na wypadek, gdyby sekretarz odkrył jego przygodne legowisko. Na szczęście nie spał długo. Po paru godzinach zbudził się. Spojrzał na zegarek. Była ósma rano.

Pośpiesznie wrócił do starej kuchni, przezwyciężywszy wstręt, położył się na łóżku i czekał przybycia Cholawickiego. Chciał wpoić w sekretarza mniemanie, że wcale się stąd nie ruszał przez całą noc.

Загрузка...