Rozdział 9

Marchewka, gotowane kartofle i mikroskopijny kawałek kurzej piersi.

Louise Knowlton spojrzała na niemal pusty talerz, który postawiła przed swoim synem, i jej matczyne serce ścisnęło się z żalu. Głodzi własne dziecko. Widziała to w jego twarzy, w pełnych głodu oczach, opuszczonych ramionach. Tysiąc sześćset kalorii dziennie! Jak w ogóle można na tym przeżyć!

Barry rzeczywiście tracił na wadze, ale za jaką cenę! Był zaledwie cieniem dawnego, krzepkiego, ważącego sto dwadzieścia kilogramów chłopca. I choć wiedziała, że powinien schudnąć, wiedziała także – właśnie ona, która znała go najlepiej – że jej ukochane dziecko cierpi.

Przed sobą postawiła talerz ze smażonym kurczęciem i całą górę racuszków. Solidny, zdrowy posiłek przed zimną nocą. Nad stołem spotkała wzrok męża. Mel w milczeniu kręcił głową. On także nie mógł znieść widoku głodnego syna.

– Barry, kochanie, może zjesz choć jeden racuszek? – zaproponowała Louise.

– Nie, mamo.

– To nie ma wiele kalorii. Możesz zdjąć sos.

– Nie chcę.

– Popatrz, jakie są kruche! To recepta od mamy Barbary Perry. Są pyszne, bo zrobione na tłuszczu z bekonu. Jeden mały gryz, Barry. Spróbuj tylko! – Wyciągnęła ku niemu racuszek. Nie mogła się powstrzymać, nie mogła zdławić impulsu, wzmocnionego przez czternaście lat macierzyństwa, który nakazywał jej karmić te różowe, głodne usta. To było coś więcej niż jedzenie – to była miłość w formie kruchego racuszka, pozostawiająca warstewkę tłuszczu na palcach. Czekałaby syn przyjął ten dar.

– Powiedziałem, że nie chcę! – wrzasnął.

Był to dla niej taki szok, jakby dał jej w twarz. Osłupiała Louise opadła na krzesło. Racuszek wysunął się z jej palców i wpadł w jeziorko sosu na talerzu.

– Barry – upomniał chłopca ojciec.

– Zawsze wpycha we mnie jedzenie! Nic dziwnego, że tak wyglądam! Spójrzcie na siebie!

– Twoja mama cię kocha. Popatrz, jaką przykrość jej sprawiłeś.

Louise drżały wargi. Starała się powstrzymać łzy. Patrzyła na obfitą kolację, stojącą na stole, rezultat dwóch godzin pracy w kuchni, dzieło miłości. Przecież tak kochała swego syna! Teraz zobaczyła, czym posiłek naprawdę był: zmarnowanym wysiłkiem grubej, głupiej matki. Zaczęła płakać, a jej łzy spadały na puree kartoflane.

– Mamo! – jęknął Barry. – Do licha. Przepraszam.

– Nieważne. – Uniosła rękę, by odgrodzić się od jego litości. – Rozumiem, Barry. Rozumiem i więcej tego nie zrobię. Przysięgam. – Wytarła łzy serwetką i na chwilkę udało jej się odzyskać godność. – Ale tak bardzo się staram… i… – Ukryła twarz w serwetce, a całe jej ciało drżało z wysiłku, by powstrzymać łzy. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Barry do niej mówi.

– Mamo? Mamo?

Wciągnęła głęboko powietrze i zmusiła się, by na niego popatrzeć.

– Dasz mi racuszka?

Bez słowa podała mu półmisek. Wziął racuszek, przekroił i posmarował masłem. Wstrzymywała oddech, gdy zatopił w nim zęby i na twarzy rozlała mu się błogość. Przez cały czas marzył o jedzeniu, ale odmawiał sobie tej przyjemności. Teraz poddał się, zjadł drugi racuszek, potem trzeci. Nie spuszczała z niego oka i czuła matczyną, głęboką i pierwotną satysfakcję.

Noah oparł się o ścianę budynku szkoły i zapalił papierosa. Nie palił już od kilku miesięcy, rozkaszlał się więc, bo płuca buntowały się przeciw dymowi. Wyobrażał sobie, jak te wszystkie trucizny, przed którymi zawsze ostrzegała go matka, wypełniają mu pęcherzyki płucne, ale uważał, że wobec ogólnego obrazu życia w tym koszmarnym miasteczku nie ma co się przejmować odrobiną trucizny. Zaciągnął się ponownie i znów rozkaszlał. W gruncie rzeczy wcale tego nie lubił, ale nie było co robić podczas przerw, od kiedy zakazano jeździć na deskorolkach. W każdym razie tutaj nikt go nie będzie nachodził.

Usłyszał miękki pomruk silnika i spojrzał ku ulicy. Przejeżdżał nią ciemnozielony samochód, tak wolno, że niemal niezauważalnie. Przydymione okna były zbyt ciemne, by można było przez nie zajrzeć do środka, więc Noah nie wiedział, czy za kierownicą siedzi mężczyzna, czy kobieta.

Samochód zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Noah wyczuwał, że kierowca przygląda mu się, tak samo jak on patrzy na niego.

Rzucił na ziemię papierosa i szybko przydeptał. Nie było sensu dać się złapać – ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, było kolejne zatrzymanie po lekcjach. Ponieważ dowód został zniszczony, odwrócił się i otwarcie zaczął gapić na niewidocznego kierowcę. Poczuł triumf, gdy samochód odjechał.

Noah spojrzał na zgniecionego, tylko w połowie wypalonego papierosa. Cóż za marnotrawstwo. Zastanawiał się, czy nie próbować uratować resztki, gdy rozległ się szkolny dzwonek, obwieszczając koniec przerwy.

Wtedy usłyszał krzyki. Dochodziły sprzed szkoły.

Okrążył narożnik budynku i zobaczył tłumek uczniów, zgromadzonych na frontowym trawniku i skandujących: „Walka kocic! Walka kocic!”.

To chyba warto zobaczyć.

Przepchnął się naprzód, usiłując dostrzec, co się dzieje, zanim wtrącą się nauczyciele. Dwie walczące dziewczyny niemal na niego wpadły. Noah wycofał się na bezpieczniejszą odległość, zdumiony zaciekłością walki. Było to gorsze niż jakakolwiek rozróba między dwoma chłopcami – rzeczywiście wyglądało jak walka kocic. Dziewczyny próbowały rozdrapać sobie nawzajem twarze, szarpały się za włosy. W uszach dźwięczały mu okrzyki tłumu. Rozejrzał się po kręgu widzów, dostrzegając ich rozgorączkowane twarze, czując pragnienie krwi.

Gdzieś w głębi zbudziło się w nim dziwne podniecenie. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści, a fala gorąca uderzyła do głowy. Obie dziewczyny były już zakrwawione i ten widok wprawił go w trans. Sprowokował. Znów przepchnął się do przodu, pracując łokciami, by znaleźć lepsze miejsce, i wściekł się, że nie jest w stanie dostać się do pierwszego rzędu.

– Walka kocic! Walka kocic!

Noah także zaczął skandować, a widok zakrwawionych twarzy podniecał go coraz bardziej.

I nagle zauważył stojącą na brzegu trawnika Amelię. Zamilkł natychmiast. Dziewczyna wpatrywała się w tłum z niedowierzaniem i przerażeniem.

Zawstydzony odwrócił się, zanim go dostrzegła, i uciekł do szkoły.

W toalecie dla chłopców długo wpatrywał się w swoje odbicie. Co im się tam wszystkim stało? – zastanawiał się. Co się stało ze mną?

Obmył twarz lodowatą wodą, ledwo czując jej temperaturę.

– Walczyły o chłopca – powiedziała Fern. – W każdym razie tak mi powiedziano. Zaczęło się od kilku obraźliwych uwag, a po chwili już rozdrapywały sobie twarze. – Pokręciła głową. – Po śmierci pani Horatio miałam nadzieję, że dzieciaki jakoś będą się wzajemnie wspierać. Pomagać sobie. Ale to już czwarta bójka w ciągu dwóch dni, Lincoln. Nie jestem w stanie ich opanować. Potrzebuję policjanta, który pilnowałby szkoły.

– Wydaje mi się, że to byłaby przesada – odrzekł, pełen wątpliwości – ale jeśli chcesz, powiem Floydowi Spearowi, by zaglądał tu parę razy w porze lekcji.

– Nie, nie rozumiesz. Potrzebujemy tu kogoś przez cały dzień. Nie wiem, co innego mogłoby zadziałać.

Lincoln westchnął i przeczesał palcami czuprynę. Fern wydawało się, że siwieje z dnia na dzień, tak samo jak ona. Dziś rano zauważyła u siebie siwe nitki w blond włosach i zdała sobie sprawę, że z lustra patrzy na nią twarz kobiety w średnim wieku. Jednak zmiany w twarzy Lincolna były w jakiś sposób boleśniejsze niż konfrontacja z własnym starzejącym się odbiciem, ponieważ tak wyraźnie pamiętała, jakim mężczyzną był w wieku dwudziestu pięciu lat: ciemnowłosym, ciemnookim, z twarzą już wtedy zdradzającą siłę i charakter. To były czasy, zanim Doreen przykuła jego uwagę. Fern patrzyła na coraz głębsze bruzdy na jego twarzy i myślała często: Ze mną byłbyś o wiele szczęśliwszy niż z nią.

Przeszli razem do jej gabinetu. Czwarta lekcja już się zaczęła, więc ich kroki niosły się echem po pustym holu. Z sufitu zwieszał się transparent: „Zabawa Dożynkowa – 20 listopada!”. Z klasy pana Rubio dochodził chór znudzonych głosów: Me llamo Pablo. Te llamas Pablo. Se Iloma Pablo…

Gabinet stanowił jej prywatne terytorium i odzwierciedlał sposób życia: wszystko tu było czyściutkie i na swoim miejscu. Książki stały równiutko, ukazując grzbiety, na biurku nie leżały żadne papiery. Wszystko pod kontrolą. Dzieci najlepiej rozwijały się w uporządkowanym otoczeniu i Fern była przekonana, że szkoła może właściwie funkcjonować jedynie dzięki absolutnemu porządkowi.

– Wiem, że proszę cię o uszczuplenie sił, jakimi dysponujesz – powiedziała – ale chcę, byś zastanowił się nad wyznaczeniem policjanta na posterunek w tej szkole.

– To oznacza zabranie kogoś z patrolu, Fern. Nie jestem pewien, czy istnieje taka konieczność.

– A co wy tam właściwie patrolujecie? Puste drogi! Problemy tego miasta skupiają się właśnie tutaj, w tym budynku. Tu właśnie potrzebny jest policjant.

W końcu kiwnął głową.

– Zrobię, co w mojej mocy – powiedział i wstał. Jego ramiona wydawały się pochylać pod ciężarem problemów. Przez cały dzień mocuje się z niepokojami w mieście, myślała z poczuciem winy, i nikt go nie chwali; napotyka jedynie żądania i krytykę. A potem nie ma do kogo wrócić do domu, nikogo, kto by go wsparł. Mężczyzna, który popełnia błąd i żeni się z niewłaściwą kobietą, nie powinien z tego powodu cierpieć przez resztę życia. Nie mężczyzna tak przyzwoity jak Lincoln.

Odprowadziła go do drzwi. Stali bardzo blisko, mogli się dotknąć. Pokusa, by wyciągnąć ręce i go objąć, była tak wielka, że Fern musiała zacisnąć pięści, by ją zwalczyć.

– Patrzę na to, co się dzieje – powiedziała – i zastanawiam się, co zrobiłam nie tak.

– Nic nie zrobiłaś nie tak.

– Od sześciu lat jestem dyrektorką i nagle muszę walczyć, by utrzymać w szkole porządek. By utrzymać własną posadę.

– Fern, naprawdę uważam, że to tylko chwilowa reakcja na strzelaninę. Dzieciaki potrzebują czasu, by dojść do siebie. – Poklepał ją uspokajająco po ramieniu i skierował ku drzwiom. – To minie.


I znów Claire wpatrywała się w gardło Mairead Tempie. Wydawało jej się już znajome – obłożony język, opuchnięte migdałki, języczek, mały, drgający kawałek różowego ciała. I ten zapach starej popielniczki, ten sam zapach, który przenikał kuchnię Mairead. Był wtorek, dzień wizyt domowych Claire, a Mairead była tego dnia jej przedostatnią pacjentką. Gdy praktyka lekarska się kurczy, gdy pacjenci odchodzą do innych lekarzy, trzeba chwytać się rozpaczliwych środków. Wizyta domowa w zadymionej kuchni Mairead Tempie stanowiła właśnie tego rodzaju rozpaczliwy środek. Wszystko, byle tylko pacjenci byli zadowoleni.

Claire wyłączyła latarkę punktową.

– Pani gardło wygląda tak samo. Jest nieco zaczerwienione.

– Wciąż mnie paskudnie boli.

– Posiew nic nie wykazał.

– To znaczy, że nie dostanę już więcej penicyliny?

– Bardzo mi przykro, ale nie ma to żadnego uzasadnienia. Mairead zacisnęła sztuczne szczęki i niechętnie spojrzała na Claire wyblakłymi oczami.

– A cóż to za leczenie?

– Powiem pani, Mairead. Najlepszym leczeniem jest zapobieganie.

– To znaczy?

– To znaczy… – Claire spojrzała na paczkę mentolowych papierosów, leżących na kuchennym stole. W reklamach tę markę paliły zazwyczaj wytworne, szczupłe kobiety w jedwabnych sukniach, za którymi ciągnęły się futrzane etole, a w tle majaczyli mężczyźni. – Chyba pora, żeby przestała pani palić.

– A co jest złego w penicylinie?

Claire zignorowała pytanie, zamiast tego skupiając uwagę na piecu na drewno, stojącym pośrodku przegrzanej kuchni.

– To także nie jest dobre dla pani gardła. Wysusza powietrze, napełnia kuchnię drażniącym dymem. Ma pani przecież piec olejowy, prawda?

– Drewno jest tańsze.

– Czułaby się pani lepiej.

– Drewno dostaję za darmo od siostrzeńca.

– No dobrze – westchnęła Claire. – Więc może przestanie pani palić?

– Więc może da mi pani penicylinę?

Patrzyły na siebie. Nad garścią tabletek po trzy dolary rodziła się między nimi wrogość.

W końcu Claire poddała się. O tej porze dnia nie miała już siły na sprzeczkę, nie z kimś tak upartym jak Mairead Tempie. Tylko ten jeden raz, mówiła sobie, szukając odpowiednich próbek antybiotyku.

Mairead dorzuciła do pieca. Buchnął dym, dodatkowo zaciemniając powietrze w pomieszczeniu.

Nawet Claire zaczynało drapać w gardle.

Mairead wzięła pogrzebacz i zaczęła poprawiać płonące polana.

– Słyszałam więcej o tych kościach – powiedziała. Claire wciąż odliczała tabletki. Dopiero gdy podniosła wzrok, zobaczyła, że pacjentka przygląda jej się badawczo. Mairead odwróciła się i zamknęła żeliwne drzwiczki pieca.

– Mówią, że to stare kości.

– Owszem.

– Jak stare? – Wyblakłe oczy znów wpatrywały się w nią uważnie.

– Stuletnie, może nawet starsze.

– Są tego pewni?

– Chyba nie mają wątpliwości. Dlaczego?

Mairead odwróciła wzrok.

– Nigdy nie wiadomo, co się tu dzieje. Nic dziwnego, że znaleźli kości na jej działce. Wie pani, kim ona jest, nie? I nie ona jedna. W ostatni Halloween rozpalili sobie wielkie ognisko na polu kukurydzy Warrena Emersona. Ten Emerson to kolejny taki.

– Kolejny jaki?

– Jak się ich nazywa, jeśli to mężczyźni? Czarownikami. Czarownik.

Claire wybuchnęła śmiechem. To był błąd.

– Niech pani popyta w mieście – upierała się Mairead, rozgniewana. – Wszyscy pani powiedzą, że tamtej nocy na polu Emersona płonęło ognisko. A zaraz potem te dzieciaki zaczęły rozróbę w mieście.

– To się może zdarzyć wszędzie. Dzieci zawsze rozrabiają w Halloween.

– To ich święta noc. Ich czarne Boże Narodzenie. Claire spojrzała Mairead Tempie w oczy i uświadomiła sobie, że nie lubi tej starej kobiety.

– Każdy ma prawo wierzyć, w co chce. Tak długo, jak długo nie czyni to krzywdy innym.

– No właśnie, o to chodzi, nie? Po prostu nie wiemy. Niech pani patrzy, co się tu od tamtej pory dzieje.

Claire zamknęła gwałtownie torbę lekarską i wstała.

– Rachel Sorkin pilnuje własnego nosa, Mairead. I uważam, że inni w miasteczku powinni robić to samo.

Znowu kości, myślała Claire, jadąc na ostatnią tego dnia wizytę domową. Wszyscy chcą wiedzieć, co to za kości. Czyje były, kiedy zostały pochowane. A dzisiaj nowe pytanie, które ją całkowicie zaskoczyło: dlaczego znaleziono je na terenie należącym do Rachel Sorkin.

To ich święta noc. Ich czarne Boże Narodzenie.

W kuchni Mairead Claire się roześmiała, ale teraz, jadąc przez coraz gęstszy mrok, nie widziała już nic zabawnego w tej rozmowie. Rachel Sorkin była outsiderką, czarnowłosą kobietą, która przybyła z daleka i mieszkała sama nad jeziorem. Tak przecież było od wieków – samotna młoda kobieta jest zawsze podejrzana i stanowi przedmiot plotek. W małym miasteczku jest anomalią wymagającą wyjaśnienia. Miejską syreną, nieodpartą pokusą dla skądinąd cnotliwych małżonków. Albo jędzą, której nie chce poślubić żaden mężczyzna. Albo pokrętną osobą o nienaturalnych zachciankach. A jeśli do tego jest atrakcyjna – jak Rachel – lub egzotyczna, bądź ma szczególne gusta i kaprysy, to podejrzliwość miesza się z fascynacją. Fascynacją, która może przerodzić się w obsesję u kogoś takiego jak Mairead Tempie, co to przez cały dzień duma w zadymionej kuchni, paląc niby to wytworne papierosy wywołujące jedynie bronchit i żółcące zęby. Rachel nie ma żółtych zębów. Rachel jest piękna, swobodna i nieco ekscentryczna.

A zatem Rachel musi być wiedźmą.

Warren Emerson zaś, który w noc Halloween rozpalił ognisko na polu, także musi być czarownikiem.

Choć nie było jeszcze ciemno, Claire włączyła reflektory i poczuła się nieco pewniej, widząc światełka tablicy rozdzielczej. Ta pora roku, myślała, budzi w nas wszystkich irracjonalne lęki. A nie nadszedł jeszcze jej najmroczniejszy moment. Gdy noce stają się coraz dłuższe i zaczyna padać coraz gęstszy śnieg, odcinając nas od zewnętrznego świata, naszym światem staje się ten ponury i samotny krajobraz. I to bezlitosnym – język czarnego lodu i dojmujące zimno nocy mogą stać się i sędzią, i katem.

Dojechała do skrzynki pocztowej z nazwiskiem Braxton i skręciła na żwirową drogę. Wokół domu pacjentki rozciągały się zaniedbane pola. Deski ścian były nagie, drewno aż srebrne na skutek działania pogody. Na frontowym ganku pół sągu drewna ułożono niedbale przy przekrzywionej balustradzie. Pewnego dnia wszystko to razem się zawali – balustrada, ganek, cały dom. Rozwiedziona, czterdziestojednoletnia Faye Braxton, która mieszkała tu z dwójką dzieci, miała tak samo chorą budowę jak ten dom. Oba jej biodra zniszczył artretyzm, nie była więc w stanie nawet wyjść z tego nieszczęsnego domostwa bez pomocy.

Z torbą lekarską w ręku Claire weszła po stopniach na ganek. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, że coś jest nie w porządku.

Na dworze było ledwie powyżej zera, a drzwi frontowe stały otworem.

Wsunęła głowę do środka i zawołała w ciemność:

– Pani Braxton? – Słyszała, jak na wietrze łomocze okiennica, i słyszała jeszcze coś – niewyraźny tupot stóp w pokoju na górze. Jedno z dzieci?

Claire weszła do środka i zamknęła drzwi przed zimnem. Nie paliła się żadna lampa, a słabe światło dnia ledwo przeświecało przez zasłony w dużym pokoju. Po omacku przeszła przez hol, szukając kontaktu. W końcu go znalazła i zapaliła światło.

U jej stóp na wytartym chodniku leżała naga lalka Barbie. Claire schyliła się po nią.

– Pani Braxton? Tu doktor Elliot.

Odpowiedziało jej milczenie.

Spojrzała na Barbie i zobaczyła, że połowa blond włosów została obcięta. Gdy odwiedzała ten dom trzy tygodnie temu, widziała podobną lalkę w objęciach siedmioletniej Kitty, córki Faye Braxton. Barbie miała wówczas na sobie różową balową suknię, a długie blond włosy były związane kawałkiem zielonej tasiemki.

Claire przebiegł dreszcz.

Znów to usłyszała: szybkie tup-tup-tup kroków na górze. Spojrzała ku schodom, ku pierwszemu piętru. Ktoś był w domu, a jednak ogrzewanie nie działało, panował lodowaty chłód i nie paliło się żadne światło.

Powoli wycofała się, odwróciła i wybiegła z domu.

Siedząc w samochodzie, zadzwoniła na policję z telefonu komórkowego.

Odebrał policjant Mark Dolan.

– Mówi doktor Elliot. Jestem w domu Braxtonów. Coś tu jest nie w porządku.

– O czym konkretnie pani mówi, pani doktor?

– Zastałam drzwi frontowe otwarte. Ogrzewanie jest wyłączone, nie pali się żadne światło. Ale słyszałam, jak ktoś chodzi na górze.

– Czy rodzina jest w domu? Sprawdziła pani?

– Wolę nie wchodzić na górę.

– Wystarczy, jeśli pani tylko zerknie. Mamy mnóstwo wezwań i nie wiem, kiedy uda mi się tam kogoś wysłać.

– Może pan jednak kogoś tu skieruje? Powtarzam, że coś jest zdecydowanie nie w porządku.

Dolan westchnął wymownie. Mogła go sobie niemal wyobrazić, siedzącego przy biurku i szyderczo wznoszącego oczy ku górze. Teraz, gdy głośno wyraziła swoje obawy, nie wydawały się one ważne. Może wcale nie słyszała kroków, tylko okiennicę trzaskającą na wietrze. Może rodzina gdzieś wyjechała. Policja przyjedzie i nic nie znajdzie, a jutro całe miasteczko będzie się śmiać z tchórzliwej pani doktor. Jej reputacja została w tym tygodniu już wystarczająco nadszarpnięta.

– Lincoln jest gdzieś w tamtej okolicy – powiedział w końcu Dolan. – Poproszę go, by tam wpadł, gdy będzie wolny.

Wyłączyła telefon, już żałując, że zadzwoniła. Znów wysiadła z samochodu i spojrzała na dom. Zmrok przeszedł w noc. Odwołam, co powiedziałam, i oszczędzę sobie wstydu, pomyślała i weszła do środka.

Stojąc u stóp schodów, spojrzała w górę, ku podestowi pierwszego piętra, ale nie usłyszała z góry żadnych dźwięków. Chwyciła się poręczy – dębowej i solidnej. To ją trochę uspokoiło. Ruszyła schodami w górę, powodowana dumą i silnym postanowieniem, że nie stanie się przedmiotem kpin całego miasteczka.

Na pierwszym piętrze zapaliła światło i spojrzała w głąb korytarza. Ściany były brudne od dotyku małych rączek. Wsunęła głowę do pierwszego pokoju po prawej.

Była to sypialnia Kitty. Na zasłonach tańczyły baletnice, a na łóżku leżały rzucone rzeczy dziewczynki: plastikowe spinki do włosów, czerwony sweterek w śniegowe gwiazdki, szkolny różowo-fioletowy plecak. Na podłodze leżał zbiór ukochanych lalek Kitty. Nie były to jednak wypieszczone obiekty miłości dziewczynki. Te Barbie spotkały się z potworną przemocą: ich ubrania zwisały w strzępach, ręce i nogi były wygięte we wszystkich kierunkach. Jedna lalczyna główka, oderwana od reszty ciała, spoglądała na nią niebieskimi oczyma.

Znów przeszedł ją dreszcz.

Wycofała się na korytarz i spojrzała na kolejne drzwi i leżący za nimi ciemny pokój. Coś błyszczało w ciemnościach, jakby dziwna poświata, jakby zielonkawa luminescencja cyferblatu. Weszła do pokoju i zapaliła światło. Zielony poblask znikł. Znajdowała się w zabałaganionym pokoju chłopca. Na łóżku i podłodze leżały rozrzucone książki i brudne skarpetki. Z kosza na śmiecie wysypywały się pomięte papiery i puszki po coli. Typowy bałagan, pozostawiony przez trzynastolatka. Zgasiła światło.

I znów zobaczyła to samo – zieloną poświatę. Rozchodziła się z łóżka.

Spojrzała na poduszkę, jakby skropioną jasną luminescencja, i dotknęła powłoczki – była chłodna, ale nie wilgotna. Teraz dostrzegła słabe ślady światła także na ścianie nad łóżkiem oraz jedną jasną szmaragdową plamę na prześcieradle.

Bum, bum, bum. Uniosła głowę i usłyszała szloch, cichy okrzyk dziecka.

Strych. Dzieci są na strychu.

Wyszła z pokoju chłopca, potykając się w progu o porzuconą tenisówkę. Schody na strych były wąskie i strome, musiała więc chwycić się chwiejnej poręczy. Na szczycie panowały nieprzeniknione ciemności.

Zrobiła krok do przodu. Wiszący łańcuszek, zapalający lampę, musnął ją po twarzy. Pociągnęła go i goła żarówka rozbłysła pod sufitem, oświetlając jedynie niewielki fragment strychu. W pełnym mroku wnętrzu była w stanie rozróżnić jedynie stare, połamane meble i kartonowe pudła. Wieszak na ubrania o haczykach wielkich jak rogi jelenia rzucał groźny cień na podłogę.

Coś ruszało się koło jednego z pudeł.

Szybko odrzuciła karton na bok. Za nim, zwinięta w kłębek na stosie starych płaszczy, leżała siedmioletnia Kitty. Skóra dziewczynki była lodowato zimna, ale Kitty żyła jeszcze. Z każdym oddechem z jej gardła dobywał się cichy jęk. Claire schyliła się, by ją podnieść, i zdała sobie sprawę, że ubranie dziewczynki jest czymś przesiąknięte. Przerażona uniosła dłoń do światła.

Krew.

Jedynym ostrzeżeniem było skrzypnięcie deski podłogowej. Ktoś za mną stoi.

Claire odwróciła się akurat w chwili, gdy cień rzucił się na nią. Cios trafił ją w pierś. Poleciała do tyłu pod ciężarem napastnika. Dłonie chwyciły ją za gardło. Usiłowała je odepchnąć, rozpaczliwie uderzając w lewą, potem w prawą, a przed oczami wirowały jej pełne cienia obrazy. Wieszak na płaszcze przewrócił się z hukiem. W migotliwym świetle żarówki dostrzegła twarz napastnika.

Chłopiec.

Zacisnął dłonie na gardle Claire. Przed oczami zaczęły jej latać ciemne plamy. Zauważyła jeszcze, że drapieżnie obnażył zęby, a oczy zwęziły mu się w szparki.

Wbiła mu palce w oko. Chłopiec zaskowyczał i puścił ją, odskakując. Zdążyła stanąć na nogi, gdy rzucił się na nią ponownie. Uchyliła się, więc przeleciał obok i wpadł między pudła, rozrzucając książki i narzędzia.

Oboje w tej samej chwili dostrzegli śrubokręt.

Równocześnie skoczyli ku niemu, ale on był bliżej. Chwycił go i uniósł wysoko nad głową. Wyrzuciła przed siebie obie ręce, by uchwycić nadgarstek chłopca przed zadaniem ciosu. Jego siła ją zaskoczyła. Aż przyklękła pod naporem. Ostrze śrubokrętu błysnęło tuż przed jej twarzą, choć walczyłaby je odepchnąć.

Przez dudniące tętno przedarł się nagle do jej uszu głos, wołający ją po imieniu.

– Pomocy! – krzyknęła z całych sił.

Na schodach zatupotały kroki. Nagle grożący jej śrubokręt zniknął. Chłopiec okręcił się w miejscu, kierując swą broń ku skaczącemu na niego Lincolnowi. Zobaczyła, jak obaj potoczyli się po podłodze, rozrzucając meble i kartony. Śrubokręt poturlał się gdzieś w cień. Lincoln przytrzymał chłopca twarzą w dół na podłodze i Claire usłyszała metaliczny szczęk zatrzaskujących się kajdanek. Mimo to chłopiec dalej walczył i kopał na oślep. Lincoln podciągnął go do słupa podtrzymującego dach i ciasno przywiązał do niego pasem.

Gdy w końcu zwrócił się ku Claire, oddychał ciężko, a na policzku puchł mu siniak. Po raz pierwszy zauważył leżącą między pudłami dziewczynkę.

– Ona krwawi! – powiedziała Claire. – Pomóż mi znieść ją na dół, tam jest światło!

Podniósł dziewczynkę i zaniósł do kuchni.

Zanim położył ją na stole kuchennym, przestała oddychać. Claire dała jej trzy szybkie oddechy i starała się wymacać puls w tętnicy szyjnej, ale nie mogła go wyczuć.

– Wezwij szybko karetkę! – zawołała do Lincolna. Położyła ręce na mostku dziewczynki i równomiernie zaczęła uciskać klatkę piersiową. Bluzka małej nasiąkła krwią, więc ręce Claire wciąż się ześlizgiwały. Przez materiał wypłynęła świeża krew. Ona ma tylko siedem lat. Ile krwi dziecko może stracić? Jak długo jeszcze uda mi się utrzymać przy życiu komórki jej mózgu?

– Karetka już jedzie – powiedział Lincoln.

Dobrze, teraz rozetnij jej bluzkę. Musimy zobaczyć, skąd Pochodzi krwawienie. – Claire przestała uciskać mostek dziewczynki, by znów trzykrotnie napełnić płuca małej powietrzem. Usłyszała darcie materiału i zobaczyła, że Lincoln odsłonił już klatkę piersiową dziecka.

– O Jezu – mruknął.

Krew sączyła się z kilku ran kłutych.

Znów położyła ręce na mostku dziewczynki i podjęła masaż serca, ale przy każdym ucisku z ran wypływało coraz więcej krwi.

Niedaleko odezwała się syrena, a przez kuchenne okno dostrzegli migające światło wjeżdżającego na podjazd przed domem ambulansu. Dwaj pielęgniarze z pogotowia wpadli do domu, rzucili okiem na leżące na stole dziecko i otworzyli walizkę ze sprzętem pierwszej pomocy. Claire dalej uciskała klatkę piersiową, pielęgniarze natomiast intubowali dziecko, wprowadzali dożylny kateter i podłączali EKG.

– Jest rytm? – spytała Claire, wstrzymując masaż.

– Częstoskurcz.

– Ciśnienie krwi?

Usłyszała „puff, puff” opaski ciśnieniomierza.

– Ledwie wyczuwalne przy pięćdziesięciu. Sól fizjologiczna podłączona dożylnie. Mam kłopoty z wprowadzeniem drugiego kateteru…

Kolejna syrena zawyła na podwórku i w domu znów zatupotały kroki. Policjanci Mark Dolan i Pete Sparks wpadli do kuchni. Dolan napotkał spojrzenie Claire i szybko odwrócił wzrok, czując jej wyrzut: Mówiłam, że coś jest nie w porządku!

– Na górze, na strychu, jest chłopak – powiedział Lincoln. – Już go skułem. Teraz musimy znaleźć matkę.

– Sprawdzę w stodole – zgłosił się Dolan.

– Faye porusza się na wózku inwalidzkim! – zaprotestowała Claire. – Nie mogłaby dostać się do stodoły. Musi być gdzieś w domu!

Dolan zignorował ją, odwrócił się i ruszył ku drzwiom.

Skupiła uwagę na dziewczynce. Teraz, gdy mieli wyczuwalny puls, mogła przestać uciskać klatkę piersiową. Widziała, że jej ręce aż lepią się od krwi. Słyszała, jak Lincoln i Pete sprawdzają pokoje w poszukiwaniu Faye, i słyszała trzask radia załogi pogotowia, gdy z urazówki szpitala Knox zadawano pytania.

– Jak duża utrata krwi? – pytał McNally przez radio.

– Całe ubranie jest przesiąknięte krwią – odrzekł pielęgniarz. – Co najmniej sześć ran kłutych klatki piersiowej. Mamy częstoskurcz przy stu sześćdziesięciu, ciśnienie krwi słabo wyczuwalne przy pięćdziesięciu. Jeden dożylny kateter. Nie jesteśmy w stanie wprowadzić drugiego.

– Oddycha?

– Nie. Została zaintubowana i dajemy jej tlen. Doktor Elliot jest tutaj z nami.

– Gordon – zawołała Claire – ona potrzebuje natychmiastowej torakotomii! Ściągnij chirurga i ruszmy ją stąd!

– Będziemy na was czekać.

Choć przeniesienie dziewczynki do karetki trwało zaledwie sekundy, Claire wydawało się, że wszystko dzieje się jak na zwolnionym filmie. Jej wzrok zaćmiewała panika: boleśnie małe ciałko, przymocowane do noszy, plątanina przewodów EKG i rurki dożylnej, napięte twarze pielęgniarzy, niosących biegiem nosze przez werandę, po schodkach i do karetki.

Claire i jeden z pielęgniarzy wskoczyli do samochodu za noszami. Zatrzaśnięto drzwi. Uklękła obok dziewczynki, trzymając torbę z tlenem i usiłując utrzymać równowagę, gdy jechali po wybojach podjazdu Braxtonów, a następnie skręcali na główną drogę.

Na monitorze pracy serca wystąpiły zaburzenia rytmu. Dwa przedwczesne skurcze komory. Po chwili trzy.

– Przedwczesny skurcz komorowy – powiedział pielęgniarz.

– Daj jej lidokainę.

Pielęgniarz zaczął wstrzykiwać lek, gdy karetka wpadła w dziurę. Poleciał do tyłu, po drodze zaczepiając ręką o wlew dożylny. Kateter wyśliznął się z żyły dziecka, a strumień soli fizjologicznej spryskał twarz Claire.

– Cholera, wyleciał mi wlew! – krzyknął pielęgniarz.

Monitor wydał sygnał alarmowy. Claire uniosła wzrok i zobaczyła na ekranie szereg przedwczesnych skurczów. Natychmiast podjęła masaż serca.

– Pośpiesz się z tym drugim podłączeniem!

Pielęgniarz otwierał już opakowanie i wyciągał świeży kateter. Założył opaskę uciskową na ramię Kitty i klepnął je kilka razy, starając się znaleźć żyłę.

– Nie mogę znaleźć! Straciła za dużo krwi!

Dziewczynka była w szoku. Jej żyły zwiotczały.

Zapiszczał alarm. Po ekranie monitora galopowały częstoskurcze.

Spanikowana Claire uderzyła mocno w pierś Kitty. Nie zadziałało.

Usłyszała zawodzenie defibrylatora. Pielęgniarz nacisnął już guzik zasilania i przystawiał elektrody do piersi Kitty. Claire odsunęła się, by mógł umieścić elektrody i włączyć prąd.

Na monitorze linia podskoczyła w górę, by po chwili powrócić do częstoskurczu. Claire i pielęgniarz odetchnęli z ulgą.

– To tętno się nie utrzyma – stwierdziła Claire. – Potrzebujemy wejścia do żyły.

Walcząc o utrzymanie równowagi w zarzucającym ambulansie, pielęgniarz założył opaskę uciskową na drugie ramię i poszukał żyły.

– Nie znajduję.

– Nawet przedłokciowej?

– Już jest pęknięta. Straciliśmy ją wcześniej, starając się wkłuć w drugą żyłę.

Spojrzała na monitor. Na ekranie znów pojawiły się częstoskurcze. Wciąż jeszcze całe kilometry dzieliły ich od szpitala, a tętno dziewczynki słabło. Musieli podłączyć się do żyły.

– Przejmij sztuczne oddychanie – powiedziała do pielęgniarza. – Wkłuję się w żyłę podobojczykową.

Zamienili się miejscami.

Claire przyklęknęła przy piersiach Kitty z bijącym sercem. Wpatrzyła się w obojczyk. Od wielu lat nie miała okazji, by wkłuwać się w centralną żyłę u dziecka. Będzie musiała wprowadzić igłę pod obojczykiem, mierząc jej czubkiem w dużą żyłę podobojczykową, ryzykując przebicie płuca. Ręce i tak jej drżały, a w podskakującej na wybojach karetce będą jeszcze mniej pewne.

Mała jest w szoku i umiera. Nie mam wyboru.

Otworzyła zestaw do iniekcji w centralną żyłę, przetarła skórę betadiną i nałożyła sterylne rękawiczki. Odetchnęła głęboko.

– Wstrzymać kompresję – poleciła. Przyłożyła koniec igły do ciała pod obojczykiem i przebiła skórę. Równomiernie naciskając, wprowadzała igłę coraz głębiej, równocześnie ostrożnie odciągając tłoczek strzykawki.

Nagle trysnęła ciemna krew.

Zapiszczał alarm.

– Szybciej! Jest w częstoskurczu! – powiedział pielęgniarz.

Boże, niech na drodze nie będzie żadnej dziury. Nie teraz.

Trzymając nieruchomo igłę, usunęła strzykawkę i przez otwór w igle przesunęła drucik, aż wszedł w żyłę podobojczykową. Drucik kierujący był na miejscu – najdelikatniejsza część operacji została zakończona. Teraz już szybko wprowadziła na miejsce kateter, wyciągnęła drucik i podłączyła wlew dożylny.

– Dobra robota, pani doktor!

– Lidokaina idzie. Wlew soli fizjologicznej całkowicie otwarty. – Claire zerknęła na monitor.

Wciąż w częstoskurczu. Sięgnęła po elektrody i właśnie przystawiała je do piersi Kitty, gdy pielęgniarz powiedział:

– Proszę poczekać.

Rzuciła okiem na monitor. Lidokaina zaczynała działać, częstoskurcze ustały.

Nagłe szarpnięcie hamującego ambulansu ostrzegło ich, że są na miejscu. Claire przytrzymała się, gdy samochód wykręcał i podjeżdżał tyłem do drzwi pogotowia.

Drzwi otwarły się nagle. McNally ze swoim personelem już czekał. Kilka par rąk sięgnęłoby wysunąć nosze z samochodu.

W pokoju urazowym czekał zaledwie minimalny zespół chirurgiczny, ale tylko tyle osób udało się McNally’emu zgromadzić w tak krótkim czasie: anestezjolog, dwie pielęgniarki z położnictwa i doktor Byrne, chirurg ogólny.

Byrne natychmiast wkroczył do akcji. Przeciął skalpelem skórę Kitty powyżej żebra i z niemal dziką siłą wsunął do środka plastikową rurkę płucną. Krew trysnęła przez rurkę do szklanego pojemnika. Rzucił okiem na gwałtowny strumień krwi.

– Musimy przeciąć klatkę piersiową – stwierdził.

Nie mieli czasu na rytualne mycie rąk. Podczas gdy McNally naciął ramię dziewczynki, by wprowadzić drugi kateter dożylny i zacząć podawać krew 0 Rh minus, Claire włożyła kitel chirurgiczny, naciągnęła sterylne rękawiczki i zajęła miejsce naprzeciw Byrne’a. Widziała po jego pobladłej twarzy, że się boi. Nie był specjalistą od chirurgii klatki piersiowej i najwyraźniej wiedział, że sprawa go przerasta. Ale Kitty umierała i nie było nikogo innego.

– Święta Mario, łaskiś pełna – wyszeptał i włączył piłę do przecinania mostka.

Claire skrzywiła się na dźwięk zawodzenia piły i zmrużyła oczy, wpatrując się przez pył kostny w poszerzającą się szczelinę w klatce piersiowej Kitty. Widziała jedynie krew, błyszczącą jak czerwona satyna w świetle reflektorów. Potężne krwawienie w klatce piersiowej. Byrne zakładał retraktory, poszerzając szczelinę, a Claire odsysała krew, przejściowo oczyszczając jamę.

– Skąd to płynie? – mruknął Byrne. – Serce wydaje się nieuszkodzone.

I takie malutkie, pomyślała Claire w udręce. To dziecko jest takie małe…

– Musimy usunąć stąd krew.

Claire wsunęła głębiej ssaki i nagle odsłoniła się rana w płucu, skąd tryskała krew.

– Widzę – powiedział i założył klamrę.

Pojawiło się kolejne miejsce krwawienia – świeża krew jasną strużką wyciekała w ciemniejsze jeziorko.

– Już dwa – oznajmił głosem pełnym napięcia i triumfu, zakładając drugą klamrę.

– Słyszę ciśnienie krwi! – oznajmiła pielęgniarka. – Skurczowe siedemdziesiąt!

– Wieszam drugą torbę z 0 Rh minus.

– Tam – wskazała Claire i Byrne zatamował trzecie miejsce krwawienia.

Claire znów usunęła ssakiem krew. Przez chwilę wpatrywali się w otwartą klatkę piersiową, czekając z lękiem, czy krew znów nie zacznie się zbierać. Wszyscy w pokoju milczeli. Upływały sekundy.

W końcu Byrne spojrzał na Claire przez stół.

– Słyszałaś to „Zdrowaś Mario”, które odmawiałem?

– Tak.

– Chyba zadziałało.

Gdy Claire w końcu wynurzyła się z sali urazowej, czekał na nią Pete Sparks. Ubranie miała poplamione krwią, ale wydawało się, że tego nie dostrzega. Tej nocy byli świadkami takiego koszmaru, że być może nie szokował ich już widok krwi.

– Jak dziewczynka? – zapytał.

– Przeżyła operację. Gdy tylko jej ciśnienie krwi będzie stabilne, przewiozą ją do Bangor. – Uśmiechnęła się, wyczerpana. – Chyba przeżyje, Pete.

– Przywieźliśmy tutaj chłopca – powiedział.

– Scotty’ego?

Kiwnął głową potakująco.

– Pielęgniarki umieściły go w tamtym gabinecie. Lincoln uważa, że powinna pani na niego rzucić okiem. Coś z nim jest nie w porządku.

Z rosnącym niepokojem przeszła przez hol i zatrzymała się w drzwiach gabinetu. Nic nie powiedziała, patrzyła tylko, a po plecach znów przebiegł jej dreszcz.

Niemal podskoczyła, gdy Pete powiedział cicho:

– Rozumie pani, o co mi chodzi?

– A co z jego matką? – spytała. – Znaleźliście Faye?

– Tak, znaleźliśmy.

– Gdzie?

– W piwnicy. Wciąż jeszcze była w wózku inwalidzkim. – Pete zerknął do gabinetu i, jak gdyby ogarnięty wstrętem na widok siedzącego w środku chłopca, cofnął się o krok. – Miała skręcony kark. Zepchnął ją ze schodów.

Загрузка...