Rozdział 14

Dlaczego mi nie powiedziałeś? Dlaczego trzymałeś to w tajemnicy?

Lincoln przeszedł przez pokój, by zamknąć drzwi. Dopiero wtedy odwrócił się do Claire.

– To było dawno temu. Nie widziałem sensu w wyciąganiu starych historii.

– Ależ to historia tego miasteczka! Biorąc pod uwagę, co zdarzyło się w ciągu ostatniego miesiąca, nie sposób jej uznać za nieistotną!

Położyła mu na biurku fotokopie artykułów z „Tranquility Gazette”.

– Popatrz tylko. W 1946 roku zamordowano siedmioro ludzi, a jednej dziewczyny z Bostonu nigdy nie odnaleziono. Najwyraźniej agresja nie jest w tym miasteczku niczym nowym. – Postukała palcem w plik papierów. – Przeczytaj to, Lincoln. A może znasz wszystkie szczegóły?

Usiadł ciężko, patrząc na stertę kartek.

– Tak, znam większość szczegółów – powiedział cicho. – Słyszałem te historie.

– Kto ci powiedział?

– Jeff Willard. Był szefem policji, gdy dwadzieścia dwa lata temu dostałem tu pracę.

– Przedtem nigdy o niczym nie słyszałeś?

– Nie. A przecież tu się wychowałem. Nic o tym nie wiedziałem, póki Wilard mi nie powiedział. Ludzie po prostu o tym nie rozmawiają.

– Wolą udawać, że tu nigdy nic się nie stało.

Musimy myśleć o swojej reputacji. – Uniósł wzrok i wreszcie spojrzał jej w oczy. – To miejscowość letniskowa, Claire. Ludzie przyjeżdżają tutaj, by uciec od miasta, od przestępczości. Nie śpieszy nam się, by opowiadać całemu światu, że my też mamy swoje problemy. Naszą własną epidemię morderstw.

Usiadła. Ich oczy były teraz na tej samej wysokości.

– Kto o tym wie?

– Ludzie, którzy tu wtedy byli. Starsi, ci, co teraz mają po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. Ale ich dzieci już nie. Nie moje pokolenie.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Trzymali to w tajemnicy przez te wszystkie lata?

– Rozumiesz chyba dlaczego? Chronią w ten sposób nie tylko miasteczko. Także rodziny. Dzieciaki, które popełniły wszystkie te przestępstwa, były stąd. Ich rodziny wciąż tu mieszkają i być może wciąż się wstydzą. Wciąż cierpią z powodu następstw.

– Tak jak Warren Emerson.

– No właśnie. Popatrz, jak on żyje. Mieszka sam, nie ma przyjaciół. Nigdy więcej nie popełnił żadnego przestępstwa, a jednak wszyscy go unikają. Nawet dzieciaki, które nie mają pojęcia, dlaczego powinny trzymać się od niego z daleka. Po prostu wiedzą od dziadków, że Emersona trzeba unikać. – Spojrzał na fotokopie. – Takie więc jest tło życia twego pacjenta. Warren Emerson jest mordercą. Nie był zresztą jedyny.

– Musiałeś dostrzec podobieństwa, Lincoln.

– Okay, przyznaję, że jest ich kilka.

– Zbyt wiele, by je wymieniać. – Sięgnęła po fotokopie i znalazła numer październikowy. – W 1946 roku zaczęło się od bójek w szkole. Dwaj chłopcy zostali wydaleni. Potem mamy w miasteczku tłuczenie szyb, niszczenie domów – znów oskarżono o to nastolatków. W końcu, w ostatnim tygodniu października, piętnastoletni chłopiec zarąbuje siekierą swoich rodziców. Młodsza siostra w obronie własnej wypycha go przez okno. – Uniosła głowę, by na niego spojrzeć. – I dalej jest coraz gorzej. Jak to wyjaśnisz?

– Gdy zdarza się zbrodnia, Claire, ludzką rzeczą jest pytać dlaczego. Ale prawda jest taka, że nie zawsze wiemy, czemu ludzie się zabijają.

Prześledź kolejność wydarzeń. Najpierw mamy ciche, spokojne miasteczko. Potem nagle dzieciaki zaczynają rozrabiać. Bić się. Po kilku tygodniach już zabijają. Miasto wrze, ludzie żądają, żeby coś zrobić. I nagle wszystko się uspokaja, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Miasto z powrotem zapada w sen. – Zamilkła, patrząc na tytuły. – Jeszcze jedna rzecz jest dziwna, Lincoln. W miastach najbardziej niebezpieczną porą roku jest zawsze lato, gdy upał rozdrażnia wszystkich dokoła. Gdy robi się zimno, przestępczość spada. Ale tu jest inaczej. Agresja zaczyna się w październiku i osiąga szczyt w listopadzie. – Uniosła wzrok. – W obu przypadkach zabójstwa zaczęły się na jesieni.

Drgnęła nagle, zaskoczona świergotem pagera we własnej kieszeni. Zerknęła na wyświetlony na ekranie numer i sięgnęła po telefon Lincolna. Odebrał technik radiolog.

– Właśnie skończyliśmy tomografię mózgu pani pacjenta, Warrena Emersona. Doktor Chapman jest już w drodze, żeby ją odczytać.

– Czy coś widać?

– Niewątpliwie odbiega od normy.

Doktor Chapman przypiął zdjęcia tomograficzne do podświetlanego ekranu i przekręcił kontakt. Światło zapaliło się, rozjaśniając poprzeczne cięcia przez mózg Warrena Emersona.

– O tym właśnie mówię – powiedział. – Tutaj, wchodzi w lewy płat czołowy. Widzi pani?

Claire podeszła bliżej. Chapman wskazywał małe, koliste skupienie tkanki, umiejscowione z przodu mózgu, tuż za łukiem brwi. Wydawało się twarde, nie torbielowate. Rzuciła okiem na pozostałe zdjęcia, ale nie zauważyła innych skupisk. Jeśli był to guz, to niewątpliwie umiejscowiony.

– Jak pan sądzi? – spytała. – To oponiak?

Kiwnął głową.

– Najprawdopodobniej. Widzi pani, jakie gładkie ma brzegi? Oczywiście będzie potrzebna biopsja, by stwierdzić, czy nie jest złośliwy. Ma jakieś dwa centymetry średnicy i dosyć grubą otoczkę. Wydzielony przez tkankę włóknistą. Przypuszczam, że da się go usunąć w całości.

– Czy to może być przyczyną ataków Warrena?

– Od jak dawna je ma?

– Od czasów, gdy był nastolatkiem. Czyli od niemal pięćdziesięciu lat.

Chapman rzucił jej zaskoczone spojrzenie.

– I nigdy nie wykryto tego guza?

– Nie. Ponieważ przez większość życia miewał ataki, Pomeroy zapewne uznał, że nie warto tego bliżej badać.

Chapman pokręcił głową.

– W takim razie muszę przemyśleć moją diagnozę. Przede wszystkim rzadko spotyka się oponiaka u młodych dorosłych. Poza tym oponiak wciąż rośnie. Albo więc nie to jest przyczyną jego ataków, albo to nie oponiak.

– A co jeszcze mogłoby to być?

– Glejak. Przerzut jakiegoś innego guza. – Wzruszył ramionami. – Może to być nawet stara, otorbiona cysta.

– To skupisko wygląda na twarde.

– Jeśli przyczyną była na przykład gruźlica lub jakiś pasożyt, organizm uruchomiłby reakcję zapalną. Otoczyłby to lub związał tkanką bliznowatą. Sprawdzała pani, czy pacjent nie ma gruźlicy?

– Dziesięć lat temu próby były negatywne.

– No cóż, w końcu jest to jednak wciąż rozpoznanie patologiczne. Ten pacjent potrzebuje kraniotomii i usunięcia guza.

– Zapewne oznacza to, że musimy przewieźć go do Bangor?

– Tutaj, u nas, nie wykonujemy kraniotomii. Nasi lekarze zazwyczaj odsyłają pacjentów neurochirurgicznych do Clarence’a Rothsteina w Stanowym Centrum Medycznym.

– Polecałby go pan?

Chapman kiwnął głową i wyłączył podświetlarkę.

– Ma bardzo dobrą rękę.


Brokuły na parze, ryż i żałosny kawałeczek dorsza.

Louise Knowlton nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie w stanie patrzeć, jak jej syn powoli się zagładzą. Stracił kolejny kilogram, ale w jego ponurym spojrzeniu i atakach rozdrażnienia przejawiało się napięcie. Nie był to już jej pogodny Barry.

Louise spojrzała ponad stołem na męża i w oczach Mela odczytała tę samą myśl: To ta dieta. Zachowuje się tak z powodu diety.

Louise wskazała na talerz frytek, który dzieliła z Melem.

– Barry, kochanie, wyglądasz na głodnego! Kilka frytek ci nie zaszkodzi.

Barry nie zwracał na nią uwagi. Skrobał widelcem po talerzu, a od tego dźwięku ciarki przechodziły po plecach.

– Barry, przestań!

Spojrzał na nią. Nie było to zwykłe spojrzenie, lecz najzimniejszy, najbardziej pozbawiony wyrazu wzrok.

Drżącymi rękami Louise wyciągnęła w jego kierunku talerz frytek.

– Proszę cię, Barry – zamruczała. – Zjedz choć jedną. Zjedz je wszystkie. Poczujesz się o wiele lepiej, jeśli po prostu coś zjesz.

Aż szarpnęła się, zaskoczona, gdy Barry odepchnął krzesło i wstał. Bez słowa odszedł i zatrzasnął za sobą drzwi pokoju. Chwilę później usłyszeli nieprzerwaną strzelaninę gry wideo. Ich syn rozwalał całe zastępy wirtualnych wrogów.

– Czy coś się dziś wydarzyło w szkole? – spytał Mel. – Chłopaki znów mu dokuczali?

– Nie wiem – westchnęła Louise. – Nic już nie wiem. Siedzieli wsłuchani w potęgujący się ryk karabinów, w krzyki i jęki wirtualnych ofiar, umierających w jakimś piekle Super Nintendo.

Louise spojrzała na stos rozmiękłych frytek i wzdrygnęła się. Po raz pierwszy w życiu odsunęła od siebie niedokończony obiad.


Stereo Noaha grało na cały regulator, gdy Claire wróciła do domu. Ból głowy, który przybierał na sile przez całe popołudnie, opasał jej czaszkę ciasną obręczą, wbijając szpony w czoło. Odwiesiła płaszcz i zatrzymała się u stóp schodów, słuchając bezlitosnego walenia bębnów i głosu piosenkarza. Nie rozumiała ani jednego słowa. Jak mam śledzić, jakiej muzyki słucha moje dziecko, skoro nawet nie wiem, o czym mówią piosenki?

Tak nie mogło dłużej trwać. Nie była w stanie znieść hałasu, nie dzisiaj.

– Noah, ścisz to! – zawołała w górę schodów.

Muzyka grała dalej, nie cichnąc. Nie do zniesienia.

Weszła na piętro, a jej irytacja przeradzała się w gniew.

Drzwi pokoju syna były zamknięte na klucz. Walnęła w nie pięścią, krzycząc:

– Noah!

Trwało chwilę, zanim otworzył. Muzyka runęła na nią, obmyła ją falą hałasu. Noah opierał się o framugę. Jego koszula i spodnie były tak obszerne, że wisiały na nim niby jakieś uroczyste szaty.

– Ścisz to! – krzyknęła.

Przekręcił potencjometr i muzyka nagle zamarła. Cisza aż zadzwoniła jej w uszach.

– Co ty wyprawiasz, chcesz ogłuchnąć? A po drodze doprowadzić mnie do szału?

– Nie było cię w domu.

– Byłam w domu. Wolałam, ale mnie nie słyszałeś.

– No to teraz cię słyszę.

– Za dziesięć lat nie będziesz słyszał niczego, jeśli dalej będziesz puszczał muzykę tak głośno. Nie mieszkasz pod tym dachem sam.

– Jakże mogę o tym zapomnieć, skoro ciągle mi przypominasz? – Opadł jak kamień na krzesło i okręcił się przodem do biurka. Tyłem do niej.

Stała, patrząc na niego. Choć przerzucał kartki czasopisma, wiedziała po napiętych mięśniach jego ramion, że tak naprawdę nie czyta. Zbyt był świadom jej obecności, jej gniewu.

Weszła do pokoju i ze znużeniem usiadła na łóżku.

– Przepraszam, że na ciebie wrzasnęłam – powiedziała po chwili.

– Ciągle teraz na mnie wrzeszczysz.

– Naprawdę?

– Tak. – Przewrócił kartkę.

– Przepraszam, Noah. Tyle rzeczy naraz mi się wali na głowę, że nie daję sobie z tym rady.

– Wszystko jest popieprzone, od kiedy przeprowadziliśmy się tutaj, mamo. Wszystko. – Zamknął czasopismo i oparł głowę na rękach. Jego głos był ledwo słyszalny. – Szkoda, że taty tu nie ma.

Przez chwile oboje milczeli. Słyszała, jak jego łzy padają na strony magazynu, słyszała, jak gwałtownie wciąga powietrze, starając się opanować.

Wstała i położyła mu ręce na ramionach. Wszystkie mięśnie miał napięte od powstrzymywania łez. Jesteśmy tacy podobni, pomyślała, oboje nieustannie walczymy, by zapanować nad emocjami, nie stracić kontroli. To Peter był tym otwartym członkiem rodziny, to on krzyczał z radości w wesołym miasteczku i wybuchał głośnym śmiechem w kinie. To on śpiewał pod prysznicem i uruchamiał alarm przeciwpożarowy przy próbach ugotowania czegokolwiek. To on nigdy nie wahał się powiedzieć: „Kocham cię”.

Jak bardzo byś się zasmucił, widząc nas teraz, Peter. Boimy się wyciągnąć do siebie rękę. Wciąż jesteśmy w żałobie, wciąż okaleczeni przez twoją śmierć.

– Też mi go brak – szepnęła. Objęła syna ramionami i oparła policzek na jego czuprynie, wdychając chłopięcy zapach, który tak kochała. – Też mi go brak.

Zadzwonił dzwonek do drzwi wejściowych.

Nie teraz. Nie teraz.

Trwała dalej bez ruchu, ignorując ten dźwięk, wyłączając cały zewnętrzny świat, skupiona tylko na cieple trzymanego w ramionach syna.

– Mamo – powiedział Noah, wysuwając się z jej objęć. – Mamo, ktoś dzwoni do drzwi.

Niechętnie rozwarła ramiona i wyprostowała się. Ta ulotna chwila, ta szansa minęła, i znów wpatrywała się w jego sztywny kark.

Zeszła na dół, zła na intruza, na jakieś nowe żądania, odciągające ją od syna. Otworzyła drzwi. Za nimi, w lodowatym wietrze, stał Lincoln z ręką w rękawiczce ponownie uniesioną do dzwonka. Nigdy dotychczas do niej nie zachodził, więc wizyta ta zdziwiła ją i zaskoczyła.

– Muszę z tobą porozmawiać – powiedział. – Mogę wejść? Nie rozpaliła jeszcze w kominku we frontowym pokoju, było więc tam zimno i przygnębiająco ciemno. Szybko włączyła wszystkie lampy, ale światło nie równoważyło chłodu.

– Po twoim wyjściu – zaczął – przemyślałem to, co powiedziałaś. Że przemoc w tym mieście rozwija się według pewnego wzorca. Że istnieje jakiś związek między rokiem 1946 a tym, co dzieje się teraz. Sięgnął do kurtki i wyjął plik fotokopii artykułów, który mu zostawiła. – Wiesz co? Odpowiedź jest właśnie tutaj.

– Jaka odpowiedź?

– Spójrz na pierwsza stronę. Październik 1946 rok.

– Czytałam już ten artykuł.

– Nie, nie chodzi mi o morderstwo, tylko o artykuł na dole strony. Pewnie go nawet nie zauważyłaś.

Wygładziła kartkę na kolanach. Artykuł, o którym mówił, był częściowo odcięty, fotokopia objęła jedynie jego górną część. Tytuł brzmiał: UKOŃCZONO NAPRAWĘ MOSTU NA RZECE LOCUST.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedziała.

– W tym roku musieliśmy naprawiać ten sam most. Pamiętasz?

– Tak.

– A dlaczego musieliśmy go naprawiać?

– Bo jest stary?

Przeczesał z irytacją włosy palcami.

– Myśl, Claire, myśl! Dlaczego trzeba było naprawiać most? Bo uszkodziła go powódź. Na wiosnę mieliśmy rekordowe opady, rzeka Locust wystąpiła z brzegów, zalała dwa domy i zerwała cały ciąg kładek dla pieszych. Zadzwoniłem po potwierdzenie do Amerykańskiego Centrum Kontroli Geologicznej. W tym roku mieliśmy największe opady od pięćdziesięciu dwóch lat.

Uniosła głowę, nagle pojmując, co próbuje jej powiedzieć.

– A zatem ostatni raz tak wielkie opady były…

– Na wiosnę 1946 roku.

Opadła na oparcie fotela, zaskoczona zbiegiem okoliczności.

– Deszcze – mruczała pod nosem. – Wilgotna ziemia. Bakterie. Grzyby…

– Właśnie, grzyby. Co z tymi niebieskimi?

Pokręciła głową.

– Max potwierdził ich tożsamość. Nie są bardzo toksyczne. Ale obfite deszcze przyczyniają się do rozwoju wielu grzybów. W rzeczywistości to właśnie pewien rodzaj grzybka powodował masowe występowanie tańca świętego Wita.

– Czy to rodzaj ataków?

– Medycznym określeniem tańca świętego Wita jest chorea. To pląsający, przypominający taniec ruch kończyn. Czasami donoszono o masowym jego występowaniu. Niewykluczone, że on właśnie leżał u podstaw oskarżeń o praktyki magiczne w Salem.

– Choroba?

– Tak. Po zimnej, mokrej wiośnie ten grzybek może atakować żyto. Ludzie je jedzą i zapadają na choreę.

– Czy my też mamy tu do czynienia z jakąś formą tańca świętego Wita?

– Nie, chodzi mi tylko o to, że w historii znajdujemy przykłady ludzkich chorób, wynikających z klimatu. Wszystko w przyrodzie jest ściśle ze sobą powiązane. Myślimy, że kontrolujemy środowisko, ale podlegamy wpływom wielu organizmów, z których istnienia nie zdajemy sobie nawet sprawy. – Przerwała, myśląc o negatywnych wynikach w hodowli bakterii Scotty’ego Braxtona. Jak na razie, nic nie wyrosło ani z jego krwi, ani z płynu mózgowo-rdzeniowego. Czy możliwe, że istnieje jakieś gniazdo infekcji, które przeoczyła? Organizm tak niezwykły, tak nieoczekiwany, że laboratorium uznałoby go za pomyłkę?

– U tych dzieci musi istnieć jakiś wspólny czynnik – powiedziała. – Na przykład dostęp do tego samego zainfekowanego pożywienia. Na razie mamy jedynie domniemany związek między opadami deszczu a agresją. Być może to tylko przypadek.

Przez chwilę siedział w milczeniu. Często przyglądała się jego twarzy, podziwiając rysującą się na niej siłę i spokojną pewność siebie. Dzisiaj dostrzegła w jego oczach także inteligencję. Zestawił dwie odległe od siebie informacje i zwrócił uwagę na prawidłowość, której ona nawet nie zauważyła.

– A zatem to, co musimy znaleźć – podsumował – to wspólny czynnik.

Kiwnęła głową.

– Czy możesz mi załatwić wizytę w Ośrodku dla Młodocianych? Żebym mogła porozmawiać z Taylorem?

– To nie będzie łatwe. Wiesz, że Paul Darnell wciąż cię obwinia.

– Ale Taylor nie jest jedynym dzieckiem, którego to dotknęło. Darnell nie może obwiniać mnie o wszystko, co w tym mieście idzie nie tak.

– Nie, nie może. – Lincoln wstał. – Potrzebujemy odpowiedzi przed zebraniem mieszkańców. Załatwię ci wizytę u tego chłopaka, Claire. Tak czy inaczej.

Przez okno frontowego pokoju widziała, jak idzie oblodzonym podjazdem do samochodu. Poruszał się wyważonym krokiem, stawiał stopy całą powierzchnią, naciskając podeszwy, by mocno trzymały się podłoża. Gdy dotarł do samochodu, otworzył drzwi i z jakiegoś powodu odwrócił się, by spojrzeć jeszcze na dom.

Na moment ich spojrzenia splotły się.

Z dziwnym poczuciem zdumienia pomyślała: Od jak dawna ten mężczyzna mnie pociąga? Kiedy to się zaczęło? Nie pamiętam. Była to jeszcze jedna komplikacja w jej życiu.

Odjechał, a ona stała przy oknie, wpatrzona w wyprany z koloru krajobraz. Śnieg, lód i nagie drzewa, wszystko powoli czerniało.

Na górze Noah znów włączył muzykę.

Odwróciła się od okna i zgasiła lampę. Wtedy nagle przypomniała sobie obietnicę złożoną Warrenowi Emersonowi. Jęknęła głośno.

Kot.

Było już ciemno, gdy w końcu pokonała zbocze Beech Hill i zaparkowała przed domem Emersona. Zatrzymała samochód koło stosu – drewna, absolutnie okrągłej wieży z ułożonych na sobie szczap. Pomyślała o długich godzinach, jakie musiało mu zająć układanie szczap z taką precyzją, starannością, z jaką zazwyczaj buduje się mur z kamienia. A potem będzie wieżę po trochu rozbierał, kawałek po kawałku, w miarę jak zima zacznie pochłaniać jego coroczne dzieło sztuki.

Wyłączyła silnik i spojrzała na stary dom. W środku nie świeciła się żadna lampa. Włączywszy latarkę, wspięła się po oblodzonych schodkach na ganek. Wszystko tu wydawało się zapadać. Miała dziwne wrażenie, że ona także przechyla się na bok, ześlizguje ku krawędzi, ku zapomnieniu. Warren powiedział jej, że drzwi nie będą zamknięte. Weszła do środka i zapaliła światło.

Jej oczom ukazała się kuchnia z wytartym linoleum i obitymi sprzętami. Ze środka podłogi patrzył na nią mały szary kot. Zaskoczyły się nawzajem, Claire i kotka, i na parę sekund obie zamarły w bezruchu.

W następnej chwili kot wystrzelił jak z procy i zniknął gdzieś w głębi domu.

Claire planowała zabranie Mony do schroniska na przechowanie. Warrena Emersona przewieziono już do Stanowego Centrum Medycznego na kraniotomię, więc spędzi w szpitalu co najmniej tydzień. Claire zaś nie uśmiechały się codzienne wyprawy tutaj tylko po to, by nakarmić kota. Ten najwyraźniej jednak miał inny pogląd na sprawę.

W miarę jak zapalając kolejne światła, przechodziła z pokoju do pokoju w poszukiwaniu niechętnej Mony, jej frustracja rosła. Podobnie do wielu innych domostw z tego okresu, także i to zbudowano dla wielkiej rodziny, było więc w nim dużo małych pomieszczeń. Ich klaustrofobiczny nastrój potęgowało jeszcze zagracenie wszystkich pokoi. Widziała sterty starych gazet i magazynów, stosy reklamówek, pojemniki pełne pustych butelek. W holu musiała bokiem przeciskać się między stosami książek. Takie gromadzenie przedmiotów świadczy zazwyczaj o chorobie umysłowej, ale Warren zorganizował swoje zbiory z logiczny sposób. Książki leżały oddzielnie od czasopism, torby z szarego papieru były złożone i związane sznurkiem. Być może zresztą była to jedynie doprowadzona do ekstremum jankeska oszczędność.

Nie brakowało tu kryjówek dla kota, który chce umknąć.

Obeszła wszystkie pomieszczenia na parterze, nigdzie nie widząc Mony. Zapewne kotka schowała się gdzieś na piętrze.

Claire ruszyła po schodach na górę, ale zatrzymała się w pół ruchu. Spociły jej się dłonie. Deja vu - pomyślała. Już to raz przeżyłam. Obcy dom, obce schody. Coś strasznego czeka na mnie na strychu…

Nie był to jednak dom Scotty’ego Braxtona, a na górze czaiło się jedynie przestraszone zwierzę.

Zmusiła się, by iść dalej, a dla podtrzymania słabnącej odwagi zaczęła wołać „kici, kici”. Na pierwszym piętrze było czworo drzwi, ale tylko jedne były otwarte. Jeśli kot uciekł na górę, to musi tam być.

Claire weszła do środka i zapaliła światło.

Jej wzrok natychmiast przyciągnęły czarno-białe fotografie. Kilkadziesiąt zdjęć wisiało na ścianie, stało na komodzie i nocnej szafce. Galeria wspomnień Warrena Emersona. Podeszła bliżej i patrzyła na uśmiechające się z fotografii trzy twarze – pary w średnim wieku i chłopca. Kobieta miała okrągłą, pospolitą twarz, a jej kapelusz przekrzywiony był pod śmiesznym, zwariowanym kątem. Stojącego obok mężczyznę też wydawało się to bawić – w jego oczach błyszczała wesołość. Oboje opierali ręce na ramionach stojącego między nimi chłopca, fizycznie niemal świadcząc, że należy do nich, że jest ich wspólną własnością.

A chłopiec o sterczących włosach i bez przednich zębów – to musiał być młody Warren, promieniejący radością pod okiem rodziców.

Przesunęła wzrokiem po innych fotografiach i na wszystkich zobaczyła te same twarze, w różnych porach roku, w różnych miejscach. Tutaj zdjęcie mamy, z dumą pokazującej upieczone ciasto. Tam zdjęcie ojca i syna z wędkami na brzegu rzeki. W końcu szkolna fotografia dziewczynki, najwyraźniej ukochanej Warrena, ponieważ na dole ktoś narysował serduszko i napisał w nim: Warren i Iris na zawsze. Claire widziała przez łzy nocną szafkę, stojącą na niej na wpół opróżnioną szklankę wody, łóżko, gdzie na poduszce leżało kilka siwych włosów. Łóżko Warrena.

Codziennie rano budzi się samotnie w tym pokoju, w obecności fotografii rodziców. I codziennie wieczorem zasypia, widząc ich uśmiechające się do niego twarze.

Płakała teraz za dzieckiem, jakim niegdyś był. Samotny mały chłopiec, uwięziony w ciele starego mężczyzny.

Wróciła do kuchni.

Nie było sensu biegać za kotem, który nie chciał dać się złapać. Po prostu zostawi jedzenie w misce i wróci kiedy indziej. Otwarła drzwi spiżarni i zobaczyła kilkadziesiąt puszek jedzenia dla kota, ustawionych równo na półkach. W kuchni niewiele było jedzenia dla człowieka, ale wypieszczonej Monie niewątpliwie niczego nie odmawiano.

„Dzisiaj spodziewa się tuńczyka”.

A zatem tuńczyk. Wyrzuciła zawartość puszki do miski i postawiła na podłodze, obok miseczki z wodą. Do następnej miseczki nasypała suchego kociego jedzenia na parę dni. Wymieniła piasek w kuwecie. A potem zgasiła światła i wyszła.

Siedząc już w samochodzie, ostatni raz spojrzała na dom. Warren Emerson mieszkał w tych ścianach przez większą część życia, bez ludzkiego towarzystwa, bez miłości. Prawdopodobnie umrze tu także samotnie w tym domu, i jedynie kot będzie świadkiem jego odejścia.

Otarła łzy z oczu. A potem zawróciła samochód i ciemną drogą ruszyła do domu.


Późnym wieczorem zadzwonił Lincoln.

– Rozmawiałem z Wandą Darnell – powiedział. – Wyjaśniłem jej, że być może istnieje biologiczna przyczyna postępowania jej syna. Że inne dzieci w miasteczku zachowują się podobnie i staramy się odkryć przyczynę tego stanu rzeczy.

– Jak na to zareagowała?

– Chyba jej ulżyło. To oznacza, że istnieje coś, czemu można przypisać winę. Nie rodzina. Nie ona sama.

– Doskonale ją rozumiem.

– Wyraziła zgodę na twoją rozmowę z synem.

– Kiedy?

– Jutro. W Stanowym Ośrodku dla Młodocianych.


Wzdłuż ścian cichej sypialni stał długi rząd łóżek. Poranne słońce padało przez umieszczone wysoko okna; jasny kwadrat światła kładł się na szczupłych ramionach chłopca. Taylor siedział na łóżku z podkurczonymi nogami i opuszczoną głową. Nie przypominał chłopca, którego widziała cztery tygodnie wcześniej, przeklinającego i rzucającego się. To dziecko zostało złamane, jego nadzieje i marzenia rozpadły się w proch i pył, pozostała jedynie fizyczna skorupa.

Nie uniósł głowy, gdy kroki Claire rozległy się na drewnianych deskach podłogi. Stanęła obok łóżka.

– Cześć, Taylor. Czy możemy porozmawiać? Chłopiec uniósł jedno ramię. Był to ledwo widoczny gest, ale przynajmniej stanowił coś w rodzaju przyzwolenia.

Sięgnęła po krzesło. Jej wzrok przesunął się po małym sosnowym stoliku koło łóżka. Był to bardzo zniszczony mebel, o powierzchni pokrytej wyciętymi czteroliterowymi słowami i inicjałami niezliczonych młodych mieszkańców. Ciekawa była, czy Taylor zostawił już swój ślad na tym trwałym świadectwie rozpaczy.

Przysunęła krzesło do jego łóżka i usiadła.

– Cokolwiek sobie dzisiaj powiemy, Taylor, zostanie między nami, dobrze? – Wzruszył ramionami, jakby nie miało to znaczenia. – Opowiedz mi, co się stało tamtego dnia w szkole. Dlaczego to zrobiłeś?

Oparł policzek na kolanach, jakby nagle nie miał już siły trzymać głowy prosto.

– Nie wiem dlaczego.

– Pamiętasz tamten dzień?

– Mhm.

– Wszystko?

Przełknął ślinę z wysiłkiem, ale nic nie powiedział. Jego twarz nagle ściągnęła udręka i zamknął oczy, zaciskając mocno powieki. Zaczerpnął powietrza i to, co powinno było być wyciem bólu, okazało się wysokim, cienkim piskiem.

– Nie wiem. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem.

– Tamtego dnia przyniosłeś do szkoły broń.

– Żeby udowodnić, że mam pistolet. Nie wierzyli mi. Mówili, że zmyślam.

– Kto ci nie wierzył?

– J.D. i Eddie. Zawsze przechwalali się, że ich tata pozwala im strzelać ze swoich pistoletów.

Znowu synowie Jacka Reida. Wanda Darnell mówiła, że wywierają zły wpływ. I miała rację.

– Więc przyniosłeś broń do szkoły – powiedziała Claire. – Czy zamierzałeś jej użyć?

Pokręcił głową.

– Po prostu miałem ją w plecaku. Ale potem dostałem dwóję z testu. A pani Horatio zaczęła na mnie wrzeszczeć o tę głupią żabę. – Zaczął się kołysać, obejmując kolana, a szloch dławił go w gardle. – Chciałem ich wszystkich pozabijać. Po prostu nie mogłem się powstrzymać. Chciałem, żeby wszyscy za to zapłacili. – Przestał się kiwać i zamarł bez ruchu, wpatrzony gdzieś w przestrzeń. – Teraz już wściekłość mi minęła. Ale jest za późno.

– Być może to nie twoja wina, Taylor.

– Wszyscy wiedzą, że to ja zrobiłem.

– Powiedziałeś przed chwilą, że nie byłeś w stanie się powstrzymać.

– A jednak to wciąż moja wina…

– Taylor, spójrz na mnie. Nie wiem, czy ktoś powiedział ci o twoim przyjacielu, Scottym Braxtonie.

Powoli uniósł wzrok.

– Przytrafiło mu się to samo. I jego matka nie żyje.

Wyraz szoku na twarzy Taylora powiedział jej, że chłopiec słyszy tę nowinę po raz pierwszy.

– Nikt nie potrafi wytłumaczyć, co spowodowało wybuch i dlaczego rzucił się na nią. Nie tylko tobie się to przydarzyło.

– Mój tata mówi, że to dlatego, że pani przestała dawać mi lekarstwo.

– Scotty nie brał żadnych leków. – Przerwała, patrząc mu uważnie w oczy. – A może brał?

– Nie.

– To bardzo ważne. Musisz powiedzieć mi prawdę, Taylor. Czy któryś z was coś zażywał?

– Mówię prawdę.

Patrzył jej prosto w oczy. Uwierzyła mu.

– A co ze Scottym? – zapytał. – Czy Scotty też tu przyjedzie?

Oczy zapiekły ją od nagłych łez.

– Przykro mi, Taylor – powiedziała cicho. – Wiem, że byliście dobrymi przyjaciółmi…

– Najlepszymi. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.

– Był w szpitalu. I coś się stało. Próbowaliśmy go uratować, ale było… nie było nic…

– Nie żyje, tak?

Bezpośrednie pytanie wymagało szczerej odpowiedzi.

– Niestety – przyznała cicho.

Ukrył twarz w podkurczonych kolanach. Jego słowa przerywał szloch.

– Scotty nigdy nie zrobił nic złego! Był takim ciamajdą. Tak go zawsze nazywał J.D.: głupi ciamajda. Nigdy się za nim nie ująłem. Powinienem był coś powiedzieć, ale nigdy… bo ja…

– Taylor. Taylor, muszę ci zadać jeszcze jedno pytanie.

– … Bałem się.

– Spędzałeś ze Scottym dużo czasu. Dokąd chodziliście?

Nie odpowiedział, kołysał się tylko na łóżku.

– Naprawdę muszę to wiedzieć, Taylor. Gdzie zwykle chodziliście?

Wciągnął powietrze.

– Z… z innymi chłopakami.

– Gdzie?

– Nie wiem! Wszędzie.

– Do lasu? Do kogoś do domu?

Przestał się kiwać i przez chwilę sądziła, że nie usłyszał ostatniego pytania. W końcu podniósł głowę i spojrzał na nią.

– Nad jezioro.

Jezioro Locust. Było centrum wszystkiego, co działo się w Tranauility, miejscem pikników i wyścigów pływackich, ulubionym terenem wioślarzy i wędkarzy. Bez jeziora nie byłoby letnich przybyszów i strumienia pieniędzy. Samo miasteczko straciłoby rację bytu.

To wszystko ma coś wspólnego z jeziorem, pomyślała nagle. Woda i opady. Powódź i bakterie.

Noc, gdy świeciła się woda.

– Taylor – zapytała – czy ty i Scotty pływaliście w jeziorze?

– Codziennie – potwierdził.

Загрузка...