Rozdział 20

Przez zamknięte drzwi J.D. obsypywał ją wyzwiskami, nazywając szmatą, tanią dziwką, kurwą. Amelia siedziała na łóżku, zatykając uszy rękoma, usiłując nie słyszeć głosu przyrodniego brata. Wiedziała, że jeśli mu odwrzaśnie, będzie jeszcze gorzej. Ostatnio J.D. wściekał się na wszystkich i szukał zwady z każdym, kto mu się nawinął pod rękę.

Wczoraj, gdy odesłano go ze szkoły do domu, popełniła błąd, nazywając go świnią. Uderzył ją tak mocno, że w uszach dzwoniło jej jeszcze parę godzin potem. Pobiegła, szlochając do matki, ale oczywiście Grace nic jej nie pomogła.

– Wiesz, jaki on jest – powiedziała tonem, który sugerował: „Mam własne kłopoty”. – Po prostu trzymaj się od niego z daleka.

Przez cały dzień Amelia siedziała zamknięta w swoim pokoju i próbowała skupić się na zadaniach domowych. Teraz jednak nie słyszała już nawet własnych myśli. Wcześniej J.D. pieklił się na dole, popychając Eddiego, wrzeszcząc na mamę, a nawet na Jacka. Może któregoś dnia Jack i J.D. pozabijają się nawzajem. Jaki ojciec, taki syn. Nie będzie płakać po żadnym z nich.

Ale teraz J.D. stał pod jej drzwiami i obrzucał ją wyzwiskami.

– Lubisz małe siusiaki? Dlatego to robisz z tym gnojkiem, Noahem Elliotem? Ja ci pokażę dużego kutasa! Pokażę ci, jak to się robi! Nie? Wolisz siusiaczka Noaha? – Roześmiał się i zaczął krzyczeć: „Siusiaczek, siusiaczek!”, aż w końcu nawet Jack miał dość i wrzasnął z dołu schodów:

– Zamknij się, J.D.! Usiłuję oglądać telewizję!

Na co J.D. pognał na dół, by pokłócić się z Jackiem. Z dużego pokoju dobiegały ją ich coraz bardziej podniesione głosy. Jedna wielka, szczęśliwa rodzina. Teraz ktoś zaczął przewracać sprzęty na podłogę. Amelia słyszała trzask mebli, brzęk rozbijanego szkła. O Boże, czy może być jeszcze gorzej? Teraz do awantury dołączyła się matka, płacząca nad rozbitą ukochaną lampą. Amelia spojrzała na rozłożone na łóżku podręczniki, na listę zadań, które powinna skończyć do poniedziałku, i zrozumiała, że nic z tego nie wyjdzie. Powinnam była pójść do szkoły na zabawę, pomyślała. Skoro nie mogę odrabiać lekcji, przynajmniej bym się zabawiła.

Tylko że zabawa wcale nie będzie fajna, bo nie będzie tam Noaha Elliota.

Słyszała, jak druga lampa rozbija się o podłogę.

– Dlaczego nic z tym nie zrobisz, Jack? – zawodziła Grace. – Dlaczego nigdy nie reagujesz?

Rozległ się głośny policzek i Grace wybuchnęła płaczem.

Amelia wrzuciła książki do plecaka, złapała kurtkę i wymknęła się z sypialni. Nie usłyszeli nawet, jak schodziła po schodach. Zerknęła do dużego pokoju: podłogę zaścielało rozbite szkło, a J.D., purpurowy i sapiący jak wściekły byk, stał przed ojcem i macochą.

Amelia wymknęła się przez drzwi frontowe w śnieżną noc.

Zaczęła iść wzdłuż Toddy Point Road, początkowo nie zastanawiając się dokąd, chcąc jedynie być jak najdalej od nich. Jednak gdy znalazła się w pobliżu pochylni dla łodzi, zimno zaczęło przenikać przez jej kurtkę, a topiący się śnieg spływał po twarzy. Musiała iść dokądś – błądzenie bez celu w taką noc było głupie i niebezpieczne. Przychodziło jej na myśl tylko jedno takie miejsce, dokąd naprawdę chciała pójść, jeden dom, gdzie na pewno zostanie powitana z radością.

Na myśl o tym serce zabiło jej żywiej. Ruszyła szybszym krokiem.

Od kiedy to uczennice noszą publicznie tak wymyślną bieliznę? – zastanawiał się Lincoln, przyglądając się uczniom na parkiecie. Pamiętał szkolne potańcówki z własnej młodości. Dziewczyny miały lśniące włosy, sukienki w pastelowych kolorach i minispódniczki. Dzisiejsze dziewczęta przypominały raczej zgromadzenie wysztafirowanych wampirzyc w czarnych koronkach na cieniutkich ramiączkach. Niektóre pomalowały na czarno także i usta, co na tle ich zimowo bladych twarzy, w półmroku sali gimnastycznej, dawało dość trupi efekt. Jeśli zaś chodzi o chłopców, cóż, kolczyki w uszach miewali teraz równie często jak dziewczęta.

– Przecież w takich strojach mogą jak nic złapać zapalenie płuc – powiedział stojący obok Pete Sparks. – Trudno mi uwierzyć, że matki pozwoliły im się tak ubrać.

– Założę się, że ich matki nie mają o tym pojęcia – rzekł Lincoln. Wiele dziewczyn, jak widział, pojawiało się w skromnych sukienkach, po czym znikało w toalecie, wracając w czymś ukazującym zdecydowanie więcej ciała.

Z głośników buchnęła nagle głośna muzyka. Po kilku minutach Lincoln marzył już jedynie o ucieczce.

Minął podwójne drzwi sali gimnastycznej i wyszedł we względną ciszę mroźnej nocy.

Śnieg padał łagodnie – tylko w świetle ulicznej latarni widać było jego wirujące płatki. Lincoln zatrzymał się w podcieniach sali, podniósł kołnierz i z ulgą wciągnął w płuca ostre, czyste powietrze.

Drzwi za nim otwarły się i znów zamknęły.

– Dla ciebie to też za wiele szczęścia? – usłyszał głos Fern.

Podeszła i zatrzymała się obok. Włożyła płaszcz, co znaczyło, że ma zamiar pozostać tu dłuższą chwilę.

– Czy czasem czujesz, że ciąży na tobie zbyt wielka odpowiedzialność, Lincoln? Nie miałbyś ochoty powiedzieć, że dość tego, i po prostu pójść sobie?

Roześmiał się niewesoło.

– Co najmniej dwa razy dziennie.

– A jednak wciąż tu jesteś. Spojrzał na nią.

– Ty także.

– Nie dlatego, że chcę. Dlatego, że nie widzę innego wyjścia. – Uniosła głowę, patrząc na padający śnieg. – Doreen na ciebie nie zasługuje – powiedziała cicho. – Nigdy nie zasługiwała.

– Nie można mówić, że ktoś zasługuje na dobry lub zły los, Fern.

A jednak powinieneś mieć lepszy. Przez te wszystkie lata patrzyłam, jak ona cię unieszczęśliwia, i myślałam, jakie to niesprawiedliwe. Jaka jest samolubna. Życie nie musi być niesprawiedliwe. Możemy wybrać szczęście. – Przerwała, przygotowując się na to, co zamierzała powiedzieć. Wiedział, co to jest; zawsze wiedział i zawsze unikał sytuacji, w których mógłby jej słowa usłyszeć, świadom, że ich następstwem będzie jej upokorzenie i jego przykrość. – Nie jest jeszcze dla nas za późno – powiedziała. Westchnął z żalem.

– Fern…

– Moglibyśmy zacząć tam, gdzie skończyliśmy. Przed Doreen.

– Nie możemy. – Pokręcił głową.

– Dlaczego nie?

Słyszał w jej głosie prawdziwą determinację. Zmusił się, by spojrzeć jej w oczy.

– Jest ktoś inny.

Cofnęła się w mrok, ale zdążył jeszcze dostrzec łzy w jej oczach.

– Chyba to przeczuwałam.

– Tak mi przykro.

– Nie, nie ma powodu, żeby ci było przykro. – Pokiwała głową i roześmiała się. – To po prostu historia mojego życia.

Patrzył, jak się odwraca. Wyprostowała ramiona, by odzyskać godność. Dlaczego to nie mogła być Fern? – zastanawiał się. Gdyby się w niej zakochał, gdyby się pobrali, żyliby zapewne w stosunkowo szczęśliwym związku. Była dość atrakcyjna i inteligentna. A jednak czegoś między nimi zawsze brakowało. Magii.

Z żalem patrzył, jak odchodzi i otwiera drzwi. W tym samym momencie buchnął z nich hałas, krzyki i tupot biegnących nóg.

– Cóż tam się dzieje? – zaniepokoiła się Fern i wbiegła do środka. Lincoln szedł tuż za nią.

Wewnątrz panowało totalne zamieszanie. Waza z ponczem przewróciła się i płyn w kolorze truskawek tworzył wielką plamę na podłodze. Muzyka wciąż grała ogłuszająco, ale połowa uczniów stłoczyła się w przerażeniu pod jedną ścianą. Pozostali stali kręgiem wokół głośników. Lincoln nie widział, co się dzieje w środku kręgu, ale usłyszał, jak głośnik pada na podłogę, a Pete Sparks i opiekunowie wołają:

– Przestańcie! Cofnąć się! Cofnąć się!

Lincoln przepychał się do środka, gdy kolejny wzmacniacz przewrócił się w płynący strumień ponczu. Rozległ się ogłuszający trzask i wszyscy zakryli uszy rękami, cofając się przed strzelającymi iskrami elektrycznymi.

W następnej chwili muzyka ucichła, a światła zgasły.

Ciemność trwała zaledwie parę sekund, ale w tej krótkiej chwili, zanim zapaliła się lampa awaryjna, tłum wpadł w panikę. Na Lincolna wpadały wrzeszczące dzieciaki, usiłujące dopaść wyjścia. Nie widział, kto na niego biegnie, słyszał jedynie odgłos kroków. Poczuł, że ktoś przewrócił się przy jego nogach, sięgnął więc ręką na oślep i podniósł jakąś dziewczynę za sukienkę.

Lampa awaryjna w końcu rozbłysła, ale był to jedynie słaby reflektor w odległym kącie sali gimnastycznej. Dawał akurat dość światła, by ogarnąć chaos biegających i dźwigających się na nogi postaci.

Scena, jaką Lincoln zarejestrował w następnym momencie, zmroziła go do szpiku kości. Pete Sparks padł na kolana i wydawał się zbyt oszołomiony, by zauważyć stojącego obok grubego chłopaka, który pochylił się i wyjął broń z jego kabury.

Lincoln stał za daleko, by rozbroić chłopca odpowiednim chwytem. Zrobił zaledwie dwa kroki w przód, gdy chłopiec zwrócił się w jego stronę, patrząc płonącymi wściekłością oczyma. Lincoln rozpoznał Barry’ego Knowltona.

– Odłóż to, chłopcze – powiedział spokojnie. – Po prostu połóż pistolet na podłodze.

– Nie. Nie, mam dość tego, że wszyscy robią ze mnie pośmiewisko!

– Możemy o tym porozmawiać, ale najpierw musisz położyć to na podłodze.

– Nikt nigdy ze mną nie rozmawia! – Barry obrócił się i omiótł wzrokiem obecnych. – Wy, dziewczyny, nigdy się nie wysilacie. Tylko się ze mnie nabijacie! Tylko to ciągle słyszę – śmiech. – Przeniósł wzrok w inną część sali. – Albo ty, wieprzu! Jak mnie nazwałeś? Gruba dupa? Powiedz to teraz! No dalej, powiedz to teraz!

Odłóż pistolet – powtórzył Lincoln, powoli sięgając po własną broń. Była to ostateczność – nie chciał zastrzelić chłopca. Musiał z nim porozmawiać. Negocjować. Wszystko, żeby tylko kule nie zaczęły gwizdać w powietrzu. W mroku rozlegał się odgłos kroków. Dostrzegł blond głowę Fern, wyprowadzającej grupę uczniów. Jednakże kilkadziesiąt osób wciąż tkwiło w pułapce pod przeciwległą ścianą i nie mogło uciec.

Znów zrobił krok do przodu. Chłopiec natychmiast zwrócił się w jego kierunku.

– Wiemy, o co ci chodzi, Barry – powiedział Lincoln. – Chodźmy do pokoju obok i pogadajmy, dobrze?

– Nazwał mnie grubą dupą. – W głosie chłopca słychać było udrękę. Rozpacz outsidera.

– Porozmawiajmy, tylko my dwaj – powtórzył Lincoln.

– Nie. – Chłopak odwrócił się ku uczniom skulonym pod ścianą. – Teraz moja kolej, żeby dyktować warunki.


Claire wyłączyła radio w samochodzie, więc ciszę przerywał jedynie szum wycieraczek, zsuwających z szyby płatki śniegu. Godzinną jazdę z Bangor odbyła pogrążona w myślach i zanim minęła granicę Tranauility, wszystko razem ułożyło się w całość. Jej teoria opierała się na Warrenie Emersonie.

Farma Emersona zajmowała dolną część stoku Beech Hill, jakieś półtora kilometra od jeziora w górę potoku. Leżała tak daleko, że wymagała własnej kanalizacji. Jeśli w trzewiach Warrena Emersona mieszkał dorosły pasożyt, byłby stałym źródłem jaj. Wystarczyłby przeciek w starym szambie, rok z powodzią, i jaja te zostałyby wymyte do pobliskiego potoku Meegawki.

Do jeziora.

Eleganckie, logiczne wyjaśnienie, pomyślała. To nie epidemia szaleństwa. Ani nie odwieczne przekleństwo, ciążące na tym miejscu. Po prostu mikroorganizm, larwa pasożyta, która umiejscowiła się w ludzkim mózgu, w miarę wzrostu wprowadzając zamieszanie. Do potwierdzenia tej diagnozy wystarczył pozytywny wynik analizy krwi w enzymatycznym teście immunoabsorbcyjnym. Jeszcze jeden dzień, a będą pewni.

Wycie syreny ostrzegło ją o zbliżaniu się wozu policyjnego. Rzuciła okiem w lusterko wsteczne i zobaczyła wóz patrolowy z Two Hills. Przemknął koło niej w kierunku Tranquility. Chwilę później minął ją drugi wóz jadący w tę samą stronę, a za nim karetka pogotowia.

Zobaczyła, że daleko przed nią samochody skręciły w drogę prowadzącą do szkoły.

Pojechała za nimi.

Była to jakby powtórka przerażającej sceny sprzed miesiąca: pojazdy służb miejskich zostawione byle gdzie przed salą gimnastyczną, na drodze grupki płaczących i kulących się nastolatków. Tylko że teraz z nocnego nieba prószył śnieg i migające światła na dachach pojazdów były stłumione, jakby widziane przez białą gazę.

Claire złapała torbę lekarską i pośpieszyła do szkoły. Kawałek od sali gimnastycznej zatrzymał ją uzbrojony po zęby Mark Dolan. Spojrzenie, jakie jej rzucił, potwierdziło tylko to, co już od dawna podejrzewała: że w pełni odwzajemnia jej niechęć.

– Wszyscy muszą się cofnąć – powiedział. – Mamy tam zakładników.

– Czy są ranni?

– Jeszcze nie, i sądzimy, że tak zostanie.

– Gdzie Lincoln?

– Próbuje zagadać chłopaka. A teraz proszę się cofnąć, pani doktor. Dalej od budynku.

Claire wycofała się do miejsca, gdzie zebrał się tłumek. Widziała, jak Dolan naradza się z komendantem policji z Two Hills. Teraz rządzili tu mężczyźni w mundurach, a ona była po prostu jeszcze jednym niepotrzebnym cywilem.

– Lincoln jest całkiem sam – odezwała się Fern. – A ci cholerni bohaterowie nic nie robią, żeby mu pomóc. – Blond włosy Fern były rozburzone, a kosmyki pokrywał śnieg. – Zostawiłam go tam – mówiła dalej cicho. – Nie miałam wyboru. Musiałam wyprowadzić dzieci…

– Kto jeszcze tam został?

– Co najmniej kilkudziesięciu uczniów. – Wpatrywała się w budynek, a topniejący śnieg skapywał z jej policzków. – Lincoln ma pistolet. Dlaczego go po prostu nie użyje?

Claire też spojrzała na salę gimnastyczną, dokładnie wyobrażając sobie, co się dzieje w środku. Niezrównoważony chłopiec. Sala z kilkudziesięcioma zakładnikami. Lincoln nie działałby pochopnie i na pewno nie zastrzeliłby chłopca z zimną krwią, gdyby znalazł jakieś inne wyjście. Dotychczas nie słychać jeszcze było strzelaniny, co znaczyło, że wciąż istnieje nadzieja na uniknięcie rozlewu krwi.

Rzuciła okiem na policjantów zgromadzonych za wozami patrolowymi, dostrzegła ich poruszenie, usłyszała podniecenie w ich głosach. Byli to małomiasteczkowi gliniarze, stojący w obliczu wielkomiejskiego problemu, i aż ich ponosiło, żeby podjąć działanie. Jakiekolwiek działanie.

Mark Dolan dał znak dwóm policjantom, stojącym już w pogotowiu po obu stronach drzwi do sali. Ponieważ jego szef znajdował się w środku, Dolan przejął dowodzenie i pozwalałby działanie dyktował mu testosteron.

Claire pobiegła przez śnieg ku samochodom. Dolan i komendant policji z Two Hills spojrzeli ze zdumieniem, gdy przypadła obok nich do ziemi.

– Ma pani się cofnąć! – powiedział Dolan.

– Chyba nie chcecie posłać do środka uzbrojonych mężczyzn?

– Ten chłopak ma pistolet.

– Dolan, przez pana zginą ludzie!

– Zginą, jeśli czegoś nie zrobimy – oświadczył komendant z Two Hills. Dał znak trzem policjantom, skulonym za sąsiednim samochodem.

– Wstrzymajcie się – powiedziała do Dolana. – Nie znacie sytuacji w środku…

– A pani zna?

– Nie było strzałów. Dajcie Lincolnowi szansę na negocjacje.

– Lincoln tu nie decyduje, pani doktor. A teraz niech pani zejdzie mi z oczu albo panią aresztuję!

Patrzyła przed siebie, na drzwi sali. Śnieg padał coraz gęstszy, zasłaniając widok na budynek, a przez cieniutką białą zasłonę policjanci wyglądali jak duchy, płynące ku wejściu.

Jeden z nich sięgnął do klamki.

Lincoln i chłopiec znaleźli się w sytuacji patowej. Stali twarzą w twarz w pełnej cieni sali, a światło odległej lampy awaryjnej przecinało ciemność między nimi. Chłopiec wciąż trzymał pistolet, ale dotychczas tylko wymachiwał nim wokół siebie, co wywoływało pełne przerażenia krzyki ze strony stłoczonych pod ścianą uczniów. Nie wycelował jeszcze broni w nikogo konkretnego, nawet w Lincolna, który trzymał rękę na kaburze, gotów w każdej chwili wyciągnąć broń. Tuż za chłopcem stały dwie dziewczynki, przez co każdy strzał był dość ryzykowny. Lincoln zaufał swojemu instynktowi, przekonany, że chłopca można jeszcze ułagodzić rozmową, że choć kieruje nim wściekłość, to przecież jakaś część jego istoty walczy o przejęcie kontroli, a spokojny głos mu w tym pomaga.

Powoli Lincoln opuścił rękę. Teraz stał przed Barrym z rękoma wzdłuż boków, w neutralnej pozycji. Okazując zaufanie.

– Nie chcę cię zranić, synu. I jestem pewien, że ty także nie chcesz nikogo skrzywdzić. Jesteś ponad to. Jesteś lepszy.

Chłopiec zawahał się. Zaczął przyklękać, by położyć pistolet na podłodze, ale zmienił zdanie i znów się wyprostował. Odwrócił się ku kulącym się w cieniu kolegom.

– Nie jestem taki jak wy. Nie jestem jak żaden z was!

– Więc to udowodnij – powiedział Lincoln. – Odłóż broń, synu.

Chłopiec spojrzał na niego. W tym momencie płomienie jego gniewu wydawały się migotać i przygasać. Wahał się między wściekłością a rozsądkiem, w spojrzeniu Lincolna zaś desperacko szukał pomocy.

Lincoln podszedł bliżej.

– Wezmę to – powiedział spokojnie.

Chłopiec kiwnął głową. Nie odrywając wzroku od jego twarzy, wyciągnął dłoń z pistoletem.

Drzwi otwarły się z trzaskiem, a zaraz potem rozległ się tupot szybko biegnących kroków. Mężczyźni wpadli do sali z kilku kierunków. Lincoln niewyraźnie tylko dostrzegał ich ruchy. Piszczący uczniowie rzucili się przed siebie, poszukując osłony. A pośrodku sali, złapany w światło reflektora, stał Barry Knowlton z wciąż wyciągniętą ręką, w której trzymał broń. W tym ułamku sekundy Lincoln z przeraźliwą jasnością zobaczył, co się stanie. Zobaczył chłopca, wciąż ściskającego pistolet, jak obraca się w stronę policjantów. Zobaczył mężczyzn kierowanych adrenaliną, unoszących broń.

– Wstrzymać ogień! – wrzasnął.

Jego głos zginął w ogłuszającym huku.

Odgłos strzałów na moment sparaliżował stojący na ulicy tłum. Potem wszyscy zareagowali równocześnie: policjanci rzucili się w stronę budynku, pozostali zaczęli histerycznie krzyczeć.

Z sali wybiegła jedna z nauczycielek.

– Potrzebujemy karetki! – krzyknęła.

Walcząc ze strumieniem wybiegających z sali dzieci, Claire usiłowała wepchnąć się do środka. Początkowo dostrzegła jedynie niewyraźne sylwetki uzbrojonych mężczyzn, papierowe serpentyny zwieszające się gdzieś z góry. Ciemność czuć było potem i strachem.

I krwią. Niemal weszła w kałużę krwi, przepychając się ku stojącym kręgiem policjantom. Pośrodku kręgu, na podłodze, siedział Lincoln, trzymając w ramionach chłopca.

– Kto wydał rozkaz? – zapytał stłumionym z wściekłości głosem.

– Posterunkowy Dolan uważał…

– Mark? – Lincoln spojrzał na niego.

– To była wspólna decyzja – oświadczył Dolan. – Komendant Orbison i ja… wiedzieliśmy, że chłopiec ma broń…

– Właśnie miał się poddać!

– Nie wiedzieliśmy!

– Wynoś się stąd! – powiedział Lincoln. – No już, wynoś się stąd!

Dolan odwrócił się i w drodze do wyjścia odepchnął na bok Claire.

Uklękła koło Lincolna.

– Karetka już czeka.

– Za późno – powiedział.

– Pozwól mi zobaczyć, czy mogę mu pomóc!

– Nic już nie możesz zrobić. – Spojrzał na nią ze łzami w oczach.

Sięgnęła po rękę chłopca, ale nie wyczuła pulsu. Wtedy Lincoln rozchylił ramiona i zobaczyła głowę Barry’ego. To, co z niej zostało.

Загрузка...