Czuła, jak ciemność zamyka się wokół niej, czuła szok wywołany lodowatymi objęciami wody omywającej jej ciało i nagle odzyskała przytomność, budząc się w rzeczywistości znacznie bardziej przerażającej niż jakikolwiek senny koszmar.
Czarne ciemności więziły ją w przypominającej trumnę ciasnej przestrzeni. Nie wiedziała, gdzie jest góra, a gdzie dół. Czuła jedynie, że woda wspina się wokół niej coraz wyżej, chlupiąc wokół jej pasa, zaraz potem wokół piersi. Machała rękoma w panice, instynktownie wyciągając szyję, by utrzymać głowę nad powierzchnią, ale stwierdziła, że jej ciało jest przypięte. Szarpała za przytrzymujący ją pas, ale nie mogła się uwolnić. Woda moczyła już jej kark. Oddechy zamieniły się w rozpaczliwe łykanie haustów powietrza, jakby pełnych paniki szlochów.
A później nagle wszystko wywróciło się do góry nogami.
Miała czas na jeden tylko głęboki wdech – zaraz potem przewróciła się na bok, a woda zalała jej głowę, wpływając do nozdrzy.
Połykająca ją ciemność była światem absolutnej, płynnej czerni. Claire rzucała się, schwytana pod wodą głową w dół. Płuca ją bolały, rozsadzał je ostatni zaczerpnięty haust powietrza.
Znów szarpnęła za pas na piersiach, ale nie chciał się rozluźnić, nie chciał jej wypuścić. Powietrze! Potrzebuję powietrza! W uszach waliły jej młoty, w mózgu rozbłyskiwały światła, ostrzegając o niedoborze tlenu. Traciła już siłę w kończynach, a jej wysiłki ograniczały się do bezużytecznego szarpania za więzy. Przez coraz gęstsze warstwy zagubienia zdała dobie sprawę, że ściska w dłoni coś twardego, coś, czego kształt rozpoznawała. Klamrę pasa bezpieczeństwa. Była w samochodzie. Zapięta pasami w samochodzie.
Rozpinała ten pas już tysiące razy, więc teraz jej palce automatycznie znalazły przycisk zwalniający. Przytrzymujące ją więzy zniknęły.
Kopała i machała rękoma i nogami, uderzając o ścianki samochodu. Oślepiona wodą, zdezorientowana w ciemnościach, nie potrafiła nawet powiedzieć, gdzie jest góra, gdzie dół. Palce, desperacko chwytające się wszystkiego, złapały kierownicę, otarły się o deskę rozdzielczą.
Potrzebuję POWIETRZA!
Jej płuca zaczynały się buntować i już, już miała wciągnąć wodę, gdy nagle obróciła się, a jej twarz wyskoczyła nad powierzchnię, w komorę powietrzną. Claire odetchnęła głęboko, raz, drugi i trzeci. Powietrza zostało zaledwie kilkanaście centymetrów, a i ta ilość szybko się zmniejszała. Jeszcze kilka oddechów i już nic nie zostanie.
Dzięki świeżemu dopływowi tlenu jej mózg znów zaczął funkcjonować. Zmusiła się do spokoju i myślenia. Samochód stoi na dachu. Trzeba znaleźć klamkę i otworzyć drzwi.
Wstrzymała oddech i zanurzyła się w wodę. Szybko namacała klamkę i szarpnęła. Poczuła, jak zamek odskakuje, ale drzwi nie chciały się otworzyć. Dach samochodu zbyt głęboko zapadł się w muł, który je zablokował.
Oddech!
Wynurzyła się znów w komorze powietrznej i stwierdziła, że zostało jej zaledwie kilka centymetrów. Wciągając do płuc resztki tlenu, desperacko próbowała zorientować się w postawionym na głowie świecie. Okno. Otworzyć okno.
Ostatni oddech, ostatnia szansa.
Znów zanurzyła się w wodę, szukając na oślep korbki. Palce miała już tak zdrętwiałe z zimna, że z trudem chwyciły rączkę. Każdy obrót zdawał się trwać całą wieczność, ale czuła, jak okno otwiera się, a szpara poszerza. Gdy już otworzyła je na całą szerokość, głód powietrza osiągnął stan alarmowy. Przepchnęła przez otwór głowę i ramiona i nagle znów nie mogła się ruszyć.
Kurtka! Zaczepiła się!
Rzucała się, usiłując się przepchnąć dalej, ale jej ciało tkwiło częściowo na zewnątrz, częściowo w środku samochodu. Sięgnęła do zamka błyskawicznego i rozpięła kurtkę.
W jednej chwili wyswobodziła się i gwałtownie wystrzeliła ku słabej jasności gdzieś w górze.
Przebiła się na powierzchnię, rozpryskując wodę jak milion diamentów w świetle księżyca. Wciągnęła powietrze w płuca i chwyciła najbliższą lodową krawędź. Trwała tak przez moment, dygocąc i charcząc w lodowatej nocy. Straciła już czucie w nogach, a ręce miała tak zdrętwiałe, że z trudem trzymała się lodu.
Usiłowała się nań wyczołgać, udało jej się podnieść nieco ramiona, ale natychmiast wpadła z powrotem do wody. Nie było czego się trzymać, za co chwyci, wszędzie tylko śliski lód, pokryty puszystym śniegiem. Bezradnie drapała rękami powierzchnię – brakowało punktu zaczepienia.
Znów spróbowała się wciągnąć na lód, ale ponownie ześliznęła się z pluskiem i zanurzyła się razem z głową. Wypłynęła, plując i kaszląc. Nogi miała niemal całkowicie sparaliżowane.
Nie uda jej się. Nie da rady wydostać się z wody.
Jeszcze kilkakrotnie próbowała wyczołgać się na lód, ale ubranie miała przemoczone, więc ściągało ją w dół, a dygotała tak silnie, że nawet nie była w stanie niczego się przytrzymać. Wszystkie kończyny opanowywał głęboki letarg. Były jak z drewna. Martwe. Czuła, że znów wpada w wodę, że ciemność wchłania ją, zaprasza do zimnego snu. Nie miała już energii na walkę. Nic nie zostało.
Zanurzyła się głębiej, a wyczerpanie opanowało ją całkowicie. Gdzieś w górze widziała z dziwną obojętnością blask księżyca, ale czuła, że ciemność wciąga ją w swoje objęcia. Nie czuła już zimna, tylko znużenie i nieuchronność tego, co się dzieje.
Noah.
Wydało jej się, że w kręgu światła u góry pojawiła się jego twarz z czasów, gdy był dzieckiem. Wołał do niej, wyciągał ramiona. Krąg światła rozpadł się nagle na odłamki srebra.
Noah. Myśl o Noahu.
Choć nie miała już siły, sięgnęła w górę, ku tej wyimaginowanej ręce. W jej uścisku rozpłynęła się jak woda. Jesteś za daleko. Nie mogę cię dosięgnąć.
Znów poczuła, że ześlizguje się w dół, wpada w mrok. Ręce Noaha znikły, ale wciąż wzywał ją jego głos. Jeszcze raz sięgnęła ku niemu w górę, zobaczyła rozjaśniający się krąg, srebrną aureolę tuż w zasięgu ręki. Jeśli uda mi się jej dotknąć, pomyślała, to dotknę raju. Walczyłaby tam dotrzeć, bijąc rękoma i nogami z wciągającą ją ciemnością, napinając wszystkie mięśnie w dążeniu ku światłu.
Jej ręka przebiła powierzchnię, rozbijając ją na krople głowa wychynęła po jeden łyk powietrza. Dostrzegła księżyc, tak piękny i jasny, że aż zabolały ją oczy, i poczuła, że zanurza się po raz ostatni z ramieniem wyciągniętym w stronę nieba.
Jakaś ręka chwyciła jej dłoń. Prawdziwa ręka, mocny uścisk wokół przegubu. Noah, pomyślała. Znalazłam swego syna.
Teraz ta ręka ciągnęła ją w górę, wyrywała z mroku. Patrzyła ze zdumieniem, jak światło znów jaśniej rozkwitło, a potem jej głowa wynurzyła się. Patrzył na nią nie Noah, ale dziewczyna. Dziewczyna o długich włosach, błyszczących srebrem w świetle księżyca.
Mitchel Groome wylał pół kanistra benzyny na ciało Maksa Tutwilera, choć właściwie zniszczenie zwłok nie było ważne. Ta jaskinia pozostawała nieznana przez tysiąclecia, więc szczątków Maksa nikt prędko nie znajdzie. Ponieważ jednak i tak musiał zlikwidować kolonię robaków, równie dobrze może za jednym zamachem pozbyć się także ciała.
Założył maskę, chroniącą go przed oparami benzyny, powiesił na szyi lampę górniczą, by rozjaśnić ciemności jaskini. Nie śpieszył się, opróżniając trzy kanistry benzyny. Nie musiał się śpieszyć – samochód lekarki zostanie znaleziony dopiero za dnia, a nawet gdyby znaleźli go wcześniej, nikt nie powiąże Groome’a z jej śmiercią. Jeśli na kogokolwiek miałyby się skierować podejrzenia, to raczej na Maksa, którego nagłe zniknięcie tylko je umocni. Groome nie lubił improwizować; nie planował takiego posunięcia, nie planował zabijania kogokolwiek. Nie brał jednak także pod uwagę tego, że Doreen Kelly ukradnie mu samochód.
Jedno morderstwo czasami pociąga za sobą kolejne.
Skończył ochlapywanie ścian i rzucił pusty kanister w płytką kałużę benzyny pośrodku jaskini. Tuż nad nią znajdowała się największa kolonia robaków. Wydawało się, że czują nadciągającą zagładę, bo wierciły się desperacko w unoszących się oparach. Nietoperze już dawno odleciały, zostawiając swoich bezkręgowych towarzyszy ich losowi. Groome jeszcze raz rozejrzał się po jaskini, upewniając się, że o niczym nie zapomniał. Ostatnie pudełko okazów oraz naukowe notatki Maksa spoczywały bezpiecznie w bagażniku samochodu, czekającego teraz na początku szlaku. Wystarczy jedna zapałka, a jaskinia stanie w płomieniach.
Cały gatunek, poza okazami hodowanymi obecnie w laboratoriach Anson Biologicals, wyginie. Hormon wydzielany przez te robaki jest wart fortunę w kontraktach Ministerstwa Obrony, ale jedynie wówczas, gdy pozostanie wyłączną tajemnicą Anson Biologicals.
Po zniszczeniu jaskini tylko Anson będzie w posiadaniu robaków. Dla całej reszty świata przyczyna tej i wszystkich poprzednich epidemii agresji pozostanie tajemnicą.
Wyczołgał się ku wyjściu, zostawiając za sobą cienką linię dopalacza. Kucnął w pierwszej komorze, zapalił zapałkę i przytknął płomień do ziemi. Linia ognia spłynęła do wejścia do tunelu, a następnie z głośnym „szuuu” druga komora buchnęła ogniem. Groome poczuł podmuch powietrza, gdy tlen został wciągnięty jako paliwo dla ognia. Wyłączył lampę i przez chwilę przyglądał się płomieniom, wyobrażając sobie, jak robaki czernieją, a ich spalone ciała odpadają od sufitu. Myślał także o ciele Maksa, zmienionym w niedającą się zidentyfikować kupkę kości i popiołu.
Wycofał się z jaskini, zagłębiając stopy w lodowatym strumieniu, i zasłonił wejście gałęziami. Gęsto rosnące drzewa przesłonią blask płomieni. Przebrnął przez wodę i wdrapał się na brzeg. Wciąż był nieco oślepiony ogniem, jego oczy nie dostosowały się jeszcze do ciemności. Włączył lampę, by oświetlić sobie drogę do samochodu.
Dopiero gdy lampa rozbłysła, ujrzał stojących wśród drzew policjantów z wyciągniętą bronią.
Czekających na niego.
Warren Emerson otworzył oczy i pomyślał: nareszcie umarłem. Ale dlaczego jestem w niebie? To odkrycie bardzo go zdziwiło, ponieważ zawsze zakładał, że jeśli istnieje jakieś życie po śmierci, on znajdzie się w ciemnym i okropnym miejscu. Jego egzystencja będzie zaledwie kontynuacją ponurego istnienia na ziemi.
Tu zaś były kwiaty. Całe ich bukiety.
Zobaczył czerwone róże. Orchidee niczym białe motyle, które przysiadły na gałązkach na oknie. I lilie o zapachu słodszym niż najsubtelniejsze perfumy. Patrzył ze zdumieniem, bo nigdy jeszcze nie widział czegoś tak pięknego.
Potem usłyszał skrzypnięcie krzesła przy łóżku. Siedziała na nim kobieta, która się do niego uśmiechała. Kobieta, której nie widział od lat.
Włosy miała bardziej srebrne niż czarne, a wiek wyrył głębokie zmarszczki na jej twarzy. Tego jednak Warren nie dostrzegał. Patrząc w jej oczy, widział jedynie roześmianą, czternastoletnią dziewczynkę. Dziewczynkę, która zawsze kochał.
– Cześć, Warren – wyszeptała Iris Keating. Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.
– Żyję – powiedział.
Usłyszała pytanie w jego głosie i przytaknęła z uśmiechem.
– Tak. Niewątpliwie żyjesz.
Spojrzał na rękę trzymającą jego dłoń. Przypomniał sobie, jak wiele lat temu splatały się ich palce, gdy oboje byli młodzi, gdy siadywali razem nad jeziorem. Jak bardzo zmieniły się nasze dłonie, pomyślał. Moje są pełne blizn i stwardniałe; jej powykręcane przez artretyzm. Ale znów trzymamy się za ręce, a ona wciąż jest moją Iris.
Spojrzał na nią przez łzy. I stwierdził, że jednak nie jest jeszcze gotów umrzeć.
Lincoln wiedział, gdzie ją znajdzie, i rzeczywiście tam była. Siedziała na krześle przy łóżku syna. Claire w nocy wstała ze swego własnego szpitalnego łóżka i w szlafroku, i kapciach poszła do pokoju Noaha. Siedziała tu wciąż, otulona kocem, w popołudniowym słońcu wyglądając na bladą i zmęczoną. Niech Bóg strzeże tego, kto odważy się wejść między niedźwiedzicę a jej małe, pomyślał Lincoln.
Usiadł na krześle po drugiej stronie łóżka. Ich spojrzenia spotkały się nad śpiącym Noahem. Bolało go, że Claire wciąż jest nieufna, wciąż mu nie wierzy, ale rozumiał, dlaczego tak jest. Zaledwie dzień wcześniej groził jej odebraniem tego, co kochała najbardziej na świecie. Teraz patrzyła na niego z zaciętym i równocześnie pełnym lęku wyrazem twarzy.
– Mój syn tego nie zrobił – powiedziała. – Dziś rano wszystko mi opowiedział. Przysiągł, że mówi prawdę, i ja mu wierzę.
Skinął głową.
– Rozmawiałem z Amelią Reid. Tamtego wieczoru byli razem aż do po dziesiątej. Potem odwiózł ją do domu.
A wtedy Doreen już nie żyła.
Claire wypuściła wstrzymywane powietrze, a napięcie wyraźnie ją opuściło. Opadła na oparcie krzesła i opiekuńczo położyła Noahowi rękę na głowie. Pod dotykiem głaszczących go po włosach palców otworzył oczy i spojrzał na matkę. Żadne z nich się nie odezwało – ich ciepłe uśmiechy przekazały wszystko, co mieli sobie do przekazania.
Mogłem im obojgu oszczędzić tej męki, pomyślał Lincoln. Gdybym tylko znał prawdę. Gdyby Noah od razu się przyznał, że spędził wieczór z Amelią. Ale on chronił dziewczynę przed gniewem ojczyma. Lincoln znał charakter Jacka Reida i rozumiał, dlaczego Amelia mogła się go bać.
A jednak mimo strachu dziewczyna była gotowa podzielić się prawdą z Claire. Wieczorem, chwilę przed tym, jak wściekłość J.D. wybuchnęła morderczym atakiem, Amelia wyśliznęła się z domu i ruszyła jasną, mroźną nocą do domu Claire. Jej droga wiodła wzdłuż Toddy Point Road.
Koło pochylni dla łodzi.
Wyprawa dziewczyny uratowała życie Claire. Co więcej, Amelia równocześnie uratowała swoje własne.
Noah znów zasnął.
Claire spojrzała na Lincolna.
– Czy słowo Amelii wystarczy? Czy ktokolwiek uwierzy czternastoletniej dziewczynce?
– Ja jej wierzę.
– Wczoraj mówiłeś, że masz dowody. Krew…
– Znaleźliśmy krew także w bagażniku samochodu Mitchella Groome’a.
Znaczenie jego słów dotarło do niej dopiero po chwili.
– Krew Doreen?
Potwierdził.
– Sądzę, że Groome miał zamiar rzucić podejrzenie na ciebie, nie na Noaha, gdy mazał krwią zderzak furgonetki. Nie wiedział, którym samochodem jeździłaś tego wieczoru.
Przez chwilę milczeli. Zastanawiał się, czy tak właśnie skończy się wszystko między nimi – milczeniem z jej strony, tęsknotą z jego. Tyle jeszcze powinien jej powiedzieć o Mitchellu Groomie. Były rzeczy, które znaleźli w jego bagażniku: słoje z okazami i ręcznie pisane przez Maksa notatki. Tak Anson Biologicals, jak Sloan-Routhier wyparły się wszelkich związków z oboma mężczyznami, więc Groome, wściekły z powodu takiej zdrady, groził, że pociągnie za sobą farmaceutycznego giganta. Lincoln przyszedłby opowiedzieć Claire to wszystko i wiele więcej, ale zamiast tego siedział w milczeniu, a własna niedola tak mu ciążyła, że nawet oddychanie wydawało się trudne.
– Claire? – odezwał się z cieniem nadziei w głosie.
Podniosła na niego wzrok i tym razem nie odwróciła go.
– Nie mogę cofnąć zegara – rzekł. – Nie mogę wymazać bólu, jaki ci sprawiłem. Mogę powiedzieć jedynie, że jest mi przykro. Naprawdę bardzo chciałbym znaleźć jakiś sposób, byśmy wrócili do… – Pokiwał głową. – No wiesz, tak jak byliśmy.
– Nie jestem pewna, co to znaczy, Lincoln. Tak jak byliśmy.
Zastanawiał się przez chwilę.
– No, przede wszystkim – powiedział – byliśmy przyjaciółmi.
– Tak, to prawda – przyznała.
– Dobrymi przyjaciółmi. Czyż nie? Uśmiechnęła się słabo.
– W każdym razie dość dobrymi, żeby spać ze sobą. Czuł, że się rumieni.
– Nie o tym mówię! Nie chodzi tylko o spanie ze sobą. Chodzi o… – Spojrzał na nią z bolesną uczciwością. – Chodzi o świadomość, że mamy przed sobą jakąś szansę. Szansę, że będę cię widział co rano po przebudzeniu. Mogę poczekać, Claire. Mogę żyć z niepewnością. Nie jest to łatwe, ale mogę znieść tę niepewność, tak długo, jak długo istnieje szansa, że będziemy razem. To wszystko, o co proszę.
Coś zamigotało w jej oczach. Łzy wybaczenia? Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po twarzy. Była to delikatna pieszczota kochanki. Jeszcze lepiej, był to dotyk przyjaciela.
– Wszystko jest możliwe, Lincoln – powiedziała. I uśmiechnęła się.
Gwizdał nawet, wychodząc ze szpitala. I czemuż by nie? Niebo było błękitne, słońce świeciło, a pokryte szadzią gałęzie wierzb dźwięczały i mieniły się niczym wiszące kryształy. Za dwa tygodnie nadejdzie najkrótszy dzień w roku. A potem dni znów zaczną się wydłużać, ziemia zacznie się obracać ku światłu i ciepłu. Ku nadziei.
Wszystko jest możliwe.
Lincoln Kelly był cierpliwym człowiekiem i umiał czekać.