Rozdział 11

– Nie jestem specjalistą od grzybów – powiedział Max Tutwiler – ale być może będę umiał rozpoznać trującą odmianę. Claire wyjęła grzybek z torebeczki.

– Potrafisz powiedzieć, co to takiego?

Włożył okulary i przyglądał się okazowi w świetle naftowej lampy. Obracał go na wszystkie strony, przyglądając się dokładnie delikatnemu trzonowi i niebieskozielonemu kapeluszowi.

Deszcz ze śniegiem uderzał w okna domku, a wiatr jęczał w kominie. Prądu nie było już od godziny i w domku Maksa robiło się z minuty na minutę zimniej. Wydawało się, że z powodu nadciągającej burzy Lincoln nie może usiedzieć na miejscu. Claire słyszała, jak chodzi po pokoju, czyści zimny piec na drewno, mocniej dociąga okna. Odruchowe czynności mężczyzny, który zaznał ciężkich zim. Wrzucił do pieca gazety i drobne gałązki na rozpałkę, a po chwili dodał większe polano, ale drewno było świeże i dawało więcej dymu niż ciepła.

Max nie wyglądał dobrze. Siedział owinięty w koc, trzymając pod ręką pudełko chusteczek do nosa. Szczękająca zębami ofiara nieszczęsnej zimowej grypy i domku pozbawionego ogrzewania.

W końcu spojrzał na Claire załzawionymi oczyma.

– Gdzieście znaleźli ten grzybek?

– Nad strumieniem, w górę od Skał.

– Których skał?

– Tak się nazywa to miejsce – Skały. Tam najczęściej zbierają się miejscowe dzieciaki. Tego lata znaleźli mnóstwo tych grzybów. Nigdy przedtem ich nie zauważyli. Ale to był w ogóle dziwny rok.

– W jakim sensie? – spytał Max.

– Na wiosnę mieliśmy te wszystkie powodzie. A potem najgorętsze lato, jakie zapisano w kronikach.

Max pokiwał głową – Globalne ocieplenie. Oznaki tego są wszędzie. Lincoln spojrzał na okno oblepione mokrym śniegiem i roześmiał się.

– Nie dzisiaj.

– Trzeba patrzeć szerzej – powiedział Max. – Wzorce pogodowe zmieniają się na całym świecie. Katastrofalne susze w Afryce. Powodzie na naszym Środkowym Zachodzie. Nienormalne warunki wzrostowe powodują wzrost nienormalnych rzeczy.

– Na przykład niebieskich grzybów.

– Lub ośmionogich płazów. – Pokazał palcem półkę, na której stały słoje z okazami. Było ich osiem, a w każdym znajdował się jakiś przyrodniczy dziwoląg.

Lincoln podniósł jeden ze słojów i popatrzył na dwugłową salamandrę.

– O Jezu. Znalazł pan to w naszym jeziorze?

– W jednym z oczek wodnych.

– I, pana zdaniem, jest to wynik globalnego ocieplenia?

– Nie znam przyczyn tego zjawiska. Nie wiem także, jakie gatunki zostaną tym dotknięte w następnej kolejności. – Max wrócił wzrokiem do grzyba. – Nic dziwnego, że także i rośliny podlegają przemianom. – Odwrócił grzybek i powąchał. – Przez moje paskudne przeziębienie mam zatkany nos, ale chyba to czuję.

– Co?

– Zapach anyżu. – Wyciągnął w stronę Claire rękę z grzybkiem.

– Też go czuję. Co to znaczy?

Wstał i zdjął z półki Ilustrowany atlas grzybów.

– Ten gatunek rośnie w lasach liściastych i iglastych, od początku lata do końca jesieni. – Otworzył książkę na kolorowej tablicy grzybów. – Clitocybe odora. Lejkówka wonna. Zawiera nieco muskaryny, to wszystko.

– Czy to właśnie jest nasza toksyna? – spytał Lincoln. Claire ciężko oparła się na krześle i westchnęła z rozczarowaniem.

– Niestety, nie. Muskaryna daje głównie objawy żołądkowe lub kardiologiczne. Nie powoduje agresji.

Max włożył grzybek do torebeczki.

– Czasami – powiedział – nie ma wytłumaczenia dla agresji. I to właśnie jest w niej takie przerażające. To, że może być tak nieoczekiwana. Że często się zdarza bez najmniejszego powodu.

Wiatr załomotał drzwiami. Na dworze śnieg z deszczem przeszedł w śnieg, który wirował teraz za oknem gęstym białym tumanem. Piec na drewno dawał jedynie cień ciepła. Lincoln przykucnąłby sprawdzić ogień.

Piec zgasł.

– Lincoln i ja widzieliśmy coś dzisiaj na jeziorze – powiedziała Claire. – To było prawie jak halucynacja.

Siedziała z Maksem przed kominkiem w dużym pokoju, odwróciwszy się plecami do cieni. Namówiła go, żeby opuścił swój nieogrzany domek, i zaoferowała mu łóżko w gościnnym pokoju. Teraz, po kolacji, siedzieli przy ogniu i na zmianę nalewali do szklaneczek brandy. Ogień skakał wokół polan w kominku, ale mimo jasnego światła i buzujących płomieni chłód pokoju nie znikał. Na dworze miecione wiatrem płatki śniegu oblepiały szyby, a nagie gałązki forsycji stukały w okno.

– Co widzieliście na jeziorze? – zapytał.

– To pływało po powierzchni wody w pobliżu Skał. Jakby pas zielonego światła, dryfujący po jeziorze. Nie żadne ciało stałe, ale coś płynnego, co zmieniało kształty, jak plama oleju. – Łyknęła brandy i wpatrzyła się w ogień. – A potem zaczęło mocniej padać i krople rozbiły powierzchnię wody. I to zielone światło po prostu się rozpadło. – Spojrzała na niego. – Brzmi idiotycznie, nie?

– Może to jakiś wyciek chemiczny. Na przykład farba fluorescencyjna, która dostała się do jeziora. Albo też zjawisko biologiczne.

– Biologiczne?

Pomasował dłonią czoło, jakby chciał rozpędzić zaczynający się ból głowy.

– Istnieją bioluminescencyjne odmiany alg. Poza tym niektóre bakterie świecą w ciemnościach. Jest taki jeden gatunek, który wchodzi w symbiozę z kałamarnicą. Kałamarnica przyciąga partnerów, migając światłem wydzielanym przez organ świetlny, napędzany przez świecące bakterie.

Bakterie, pomyślała. Cała masa pływających bakterii.

– Poduszka Scotty’ego Braxtona była poplamiona jakąś substancją luminescencyjną – powiedziała. – Najpierw myślałam, że używał do czegoś takiej farbki, ale teraz zastanawiam się, czy przypadkiem nie były to bakterie.

– Wzięłaś próbkę na posiew?

– Pobrałam mu wydzielinę z nosa. Poprosiłam laboratorium, by zidentyfikowali wszystkie organizmy, jakie znajdą, więc to trochę potrwa. Co znalazłeś w wodzie jeziora?

– Żadna hodowla dotąd nie wróciła, ale może powinienem pobrać jeszcze jakieś próbki, zanim wyjadę.

– A kiedy wyjeżdżasz?

– Wynająłem domek do końca miesiąca, ale skoro pogoda tak się popsuła, być może wcześniej wrócę do Bostonu. Do centralnego ogrzewania. Mam już dość danych. Próbki z kilkunastu różnych jezior w stanie Maine. – Rzucił spojrzenie na okno, za którym padał coraz gęstszy śnieg. – Zostawię to miejsce bardziej odpornym osobnikom. Takim jak ty.

Płomienie przygasały. Wstała, wyjęła ze stosu drewna brzozowe polano i dorzuciła do kominka. Cienka jak papier kora natychmiast zapłonęła, trzeszcząc i rozsiewając iskry. Claire przez chwilę patrzyła w ogień, ciesząc się jego ciepłem, czując, jak rozgrzewa jej policzki.

– Wcale nie jestem taka odporna – powiedziała cicho. – Wcale nie jestem pewna, czy to jest moje miejsce.

Nalał sobie jeszcze brandy.

– Do tego miejsca trzeba się długo przyzwyczajać. Do odcięcia od świata. Do ludzi. Nie jest ich łatwo poznać. Jestem tu od miesiąca, a tylko ty zaprosiłaś mnie na kolację.

Usiadła i przyjrzała mu się z sympatią. Pamiętała własne przybycie do Tranquility. Po ośmiu miesiącach pobytu ilu ludzi właściwie znała? Ostrzegano ją, że tak będzie, że miejscowi nieufnie odnoszą się do przybyszów. Ludzie z różnych stron zjawiają się w Maine niby liście przywiane wiatrem, zostają na rok czy dwa, a potem znów gdzieś znikają. Nie zapuszczają tu korzeni, nie wiążą ich wspomnienia. Żadnej trwałości. Miejscowi to wiedzą, dlatego witają przybyszów podejrzliwie. Zastanawiają się, co przyciągnęło obcego właśnie tutaj, jakie sekrety kryje jego dotychczasowe życie. Niepokoją się, czy obcy nie wlecze za sobą tej zarazy, przed którą usiłuje uciec. Życie, które rozpadło się na kawałki w jednym mieście, często rozpada się tak samo w następnym.

Miejscowi widzą, jak to się rozwija. Najpierw nowy dom, kupiony z entuzjazmem, ogród o świeżo skopanych rabatkach żonkili, śniegowce i kurtki polarne firmy L. L. Bean. Mija zima lub dwie, żonkile kwitną, przekwitają, znów kwitną, nikt się nimi nie zajmuje. Rachunki za ogrzewanie ścinają z nóg. Okiennice wciąż są zamknięte, choć odwilż przyszła już miesiąc temu. Obcy zaczyna krążyć po mieście z bladą twarzą, opowiadać tęsknie o Florydzie, wspominać plaże, na których się wylegiwał, i marzyć o miastach, w których nie ma ani błota, ani śniegu. A dom, odnawiany z taką miłością, wkrótce zyskuje dodatkową dekorację: tablicę „Na sprzedaż”.

Przybysze skądinąd rzeczywiście nie gwarantują trwałości. Ona też nie była pewna, czy tu zostanie.

– A ty dlaczego tu przyjechałaś? – zapytał.

Opadła na oparcie krzesła i patrzyła, jak płomienie obejmują brzozową szczapę.

– Nie przeniosłam się tu ze względu na siebie, tylko ze względu na Noaha. – Uniosła wzrok w górę, ku pierwszemu piętru, gdzie znajdowała się sypialnia syna. Na górze panowała cisza, zresztą Noah przez cały wieczór zachowywał milczenie. Przy kolacji nie powiedział do gościa niemal słowa. A potem poszedł prosto do siebie i zamknął drzwi.

– To przystojny chłopak – zauważył Max.

– Jego ojciec był bardzo przystojny.

– A matka to niby nie jest? – Szklaneczka Maksa była niemal pusta, a on sam wydawał się rozpalony w świetle kominka. – Uważam, że jest.

Uśmiechnęła się.

– Chyba się upiłeś.

– Nie, czuję się po prostu… wygodnie. – Odstawił szklaneczkę na stół. – To Noah chciał się przeprowadzić?

– Och, nie. Trzeba go było tu przyciągnąć za włosy, wbrew jego woli. Nie chciał zostawiać swojej starej szkoły ani przyjaciół. Ale właśnie dlatego musieliśmy wyjechać.

– Złe towarzystwo?

Kiwnęła głową.

– Wpakował się w kłopoty. Cała ich paczka. Byłam absolutnie zaskoczona, gdy to się stało. Nie byłam w stanie go kontrolować, upilnować. Czasami… – westchnęła – czasami wydaje mi się, że zupełnie go straciłam.

Brzozowa szczapa osunęła się w rozżarzone polana. Iskry wyskoczyły w górę i spokojnie spłynęły w popiół.

– Musiałam coś radykalnie zmienić – powiedziała. – To była moja ostatnia szansa. Jeszcze rok czy dwa i byłby za duży. Za silny.

– I zadziałało?

– Chodzi ci o to, czy kłopoty się skończyły? Oczywiście że nie. Zamiast tego spadły mi na głowę całkiem nowe. Ten trzeszczący stary dom. Praktyka medyczna, którą powoli, ale skutecznie tracę.

– Nie potrzeba im tu lekarza?

– Mieli lekarza w miasteczku, starego doktora Pomeroya, który zmarł rok temu. Mnie jakoś nie potrafią zaakceptować, nawet jako słabe zastępstwo.

– Na to trzeba czasu, Claire.

– Jestem tu od ośmiu miesięcy i nie mam żadnych zysków. Ktoś, kto ma mi coś za złe, wysyła anonimowe listy do moich pacjentów. Ostrzegając ich przede mną. – Spojrzała na butelkę brandy, pomyślała: Ach, do diabła z tym, i nalała sobie kolejną szklaneczkę. – Wpadłam z deszczu pod rynnę.

– Więc dlaczego zostajesz?

– Bo mam nadzieję, że coś się zmieni na lepsze. Że zima minie, znów nadejdzie lato i oboje będziemy szczęśliwi. W każdym razie takie jest moje marzenie. To marzenia dają nam siłę, by iść dalej. – Pociągnęła ze szklaneczki, zauważając, że płomienie stają się w miły sposób nieostre.

– A o czym marzysz?

– Że mój syn będzie mnie znów kochał, tak jak dawniej.

– Czyżbyś miała wątpliwości?

Westchnęła i podniosła szklaneczkę do ust.

– Rodzicielstwo – powiedziała – składa się wyłącznie z wątpliwości.

Leżąc w łóżku, Amelia słyszała odgłosy razów w pokoju matki, słyszała stłumiony szloch i gniewne pomruki, towarzyszące każdemu uderzeniu.

Głupia dziwka. Nigdy więcej mi się nie sprzeciwiaj, słyszysz? Słyszysz?

Amelia myślała o wszystkich rzeczach, które mogłaby zrobić – wszystkich rzeczach, które już robiła w przeszłości. Żadne nie skutkowały. Dwukrotnie wzywała policję, dwukrotnie policja aresztowała Jacka, ale po kilku dniach wracał, witany z radością przez matkę. Nie miało to żadnego sensu. Grace była słaba. Grace bała się zostać sama.

Nigdy, nigdy nie pozwolę, żeby mężczyźnie, który by mnie skrzywdził, uszło to na sucho.

Zakryła dłońmi uszy i wsunęła głowę pod poduszkę.


J.D. wsłuchiwał się w odgłosy razów i czuł, że się podnieca. Tak, tak właśnie należy je traktować, tato. Tak mi zawsze mówiłeś. Trzeba je trzymać krótko. Podturlał się do ściany, przyciskając ucho do tynku. Łóżko ojca stało dokładnie po drugiej stronie. Jak wielekroć przedtem, J.D. przysunął się jak najbliżej do ściany, by słyszeć rytmiczne skrzypienie. Doskonale wiedział, co się dzieje w tamtym pokoju. Jego tata był kimś, był człowiekiem innym niż wszyscy, i choć J.D. trochę się go bał, przede wszystkim go podziwiał. Podziwiał sposób, w jaki Jack sprawował kontrolę nad domem i nigdy nie pozwalał kobietom rządzić się i zadzierać nosa. Jack zawsze mówił, że tak właśnie zapisano w Biblii: mężczyzna ma być panem i opiekunem swego domostwa. Tak dyktuje rozsądek. Mężczyzna jest większy i silniejszy – najwyraźniej to on ma rządzić.

Odgłosy bicia ucichły i słychać było jedynie skrzypienie łóżka. Tak się to zawsze kończyło. Najpierw surowe przywołanie do porządku, a potem dobre, staroświeckie metody godzenia się. J.D. był coraz bardziej podniecony. Ból tam w dole stawał się nie do wytrzymania.

Wstał i wymacał drogę do drzwi wokół łóżka Eddiego. Eddie, ten głupol, spał głęboko. To przykre, gdy ma się za brata takiego słabeusza. Poszedł przez hol do łazienki.

W pół drogi zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami pokoju przyrodniej siostry. Przyłożył do nich ucho, zastanawiając się, czy Amelia śpi, czy też słucha skrzypienia łóżka rodziców. Słodka, mała, niedotykalna Amelia. Tuż obok, pod tym samym dachem. Tak blisko, że niemal słyszał jej oddech, niemal mógł wyczuć dziewczęcy zapach. Nacisnął klamkę i stwierdził, że drzwi są zamknięte. Zawsze je zamykała, od tamtej nocy, gdy wślizgnął się do pokoju, by popatrzeć, jak śpi, a ona obudziła się akurat wtedy, gdy rozpinał jej piżamę. Wrzasnęła, a tata wpadł do pokoju z naładowaną bronią, chcąc zastrzelić napastnika.

Gdy kobiety już przestały piszczeć, a J.D. wycofał się do własnego pokoju, usłyszał, jak tata mówi: „Ten chłopak zawsze chodził we śnie. Nie wiedział, co robi”. J.D. uznał, że mu się upiekło. Ale potem tata przyszedł do niego i tak go strzelił w pysk, że J.D. zobaczył wszystkie gwiazdy.

Następnego dnia Amelia wstawiła w swoje drzwi zamek.

J.D. zamknął oczy. Jego górną wargę zwilżył pot, gdy wyobrażał sobie swoją piękną siostrę w łóżku, z rozrzuconymi szczupłymi ramionami. Myślał o jej nogach, takich, jakie widział w lecie – długich i opalonych, z lekkim złotawym meszkiem na udach. Zaczynało mu się pocić czoło i dłonie. Serce waliło. Jego zmysły wyostrzyły się do tego stopnia, że słyszał, jak wokół niego mruczy noc, a pola energii krążą w elektrycznych błyskach.

Nigdy nie czuł się tak potężny.

Znowu chwycił klamkę i opór drzwi nagle go rozwścieczył. To ona go gniewała przez to zadzieranie nosa i okazywaną dezaprobatę. Sięgnął w dół i dotknął się, ale tak naprawdę dotykał jej, podporządkowywał ją sobie, zmuszałby robiła to, czego on sobie zażyczy. A chociaż jego ciało pragnęło seksu, to gdy się w końcu rozładował, oczyma duszy widział własne palce, niczym gruba lina zaciśnięte na szczupłej szyi Amelii.

Загрузка...