Rozdział 23

Claire siedziała w ciemnym szpitalnym pokoju Noaha, słuchając, jak jej syn rzuca się na łóżku. Od przeprowadzenia punkcji nieustannie walczył przeciw więzom i udało mu się dwukrotnie wyrwać kateter. Doktor Thayer w końcu poddał się prośbom pielęgniarek i pozwolił podać Noahowi środek nasenny. Jednak mimo lekarstwa, mimo zgaszonych świateł chłopiec nadal nie spał, rzucał się i przeklinał. Wyczerpywało ją samo słuchanie tej nieustannej walki.

Krótko po północy do pokoju wszedł Lincoln. Widziała, jak otwierają się drzwi, jak z holu wpada struga światła, i rozpoznała jego sylwetkę, gdy na moment zawahał się w progu. Wszedł i usiadł na krześle po drugiej stronie łóżka.

– Rozmawiałem z pielęgniarką – powiedział. – Twierdzi, że jego stan jest stabilny.

Stabilny. Claire pokręciła głową nad wyborem tego słowa. Znaczyło to jedynie niezmieniony, stały – dobry czy zły. Także i o rozpaczy można powiedzieć, że jest stanem stabilnym.

– Wydaje się spokojniejszy – zauważył Lincoln.

– Nafaszerowali go środkami uspokajającymi. Musieli, po punkcji.

– Czy są już wyniki?

– Nie ma zapalenia mózgu ani opon mózgowych. W płynie mózgowo-rdzeniowym nie znaleziono nic, co by wyjaśniało jego zachowanie. A teraz diabli wzięli także i teorię o pasożytach. – Odchyliła się na oparcie, śmiertelnie zmęczona, i roześmiała się gorzko. – Nikt nie potrafi mi tego wyjaśnić. Skąd w jego drogach oddechowych wzięła się dżdżownica? To nie ma żadnego sensu, Lincoln. Dżdżownice nie świecą. Nie używają ludzi jako nosicieli. Gdzieś musi tkwić błąd…

– Powinnaś pójść do domu. Potrzebujesz snu – powiedział.

– Nie, potrzebuję odpowiedzi. Potrzebuję mojego syna. Potrzebuję go takiego, jakim był przed śmiercią ojca, przed tymi wszystkimi kłopotami, kiedy mnie jeszcze kochał.

– Kocha cię, Claire.

– Nie jestem już tego pewna. Od tak dawna nie dał mi tego odczuć. W każdym razie odkąd przenieśliśmy się tutaj. – Wciąż wpatrywała się w Noaha, przypominając sobie te wszystkie chwile z jego dzieciństwa, gdy patrzyła, jak śpi. Gdy jej miłość do niego była niemal obsesyjna. Nawet desperacka. – Nie wiesz, jaki był przedtem – powiedziała. – Widziałeś go tylko w najgorszych momentach. Najbrzydszych. Jako podejrzanego o dokonanie przestępstwa. Nie potrafisz sobie wyobrazić, jaki ciepły i kochający był jako dziecko. Był moim najlepszym przyjacielem… – Uniosła dłoń i otarła oczy, wdzięczna ciemnościom. – Czekam, żeby taki właśnie chłopiec do mnie wrócił.

Lincoln wstał i podszedł bliżej.

– Wiem, że myślisz o nim jako o najlepszym przyjacielu, Claire – powiedział – ale nie jest on twoim jedynym przyjacielem.

Pozwoliła się objąć ramionami, pocałować w czoło, ale równocześnie myślała: Nie potrafię ci już ufać ani znaleźć w tobie oparcia.

Nie mam już nikogo oprócz siebie. I mego syna.

Chyba wyczuł dzielącą ich barierę, bo powoli wypuścił Claire z objęć. Bez słowa wyszedł z pokoju.

Przez całą noc siedziała przy łóżku Noaha, drzemiąc na krześle, budząc się co chwila, gdy pielęgniarki przychodziły sprawdzić stan chłopca.

Gdy otworzyła oczy, był zaskakująco jasny ranek, a jej myśli przyjęły bardziej skrystalizowaną formę. Noah w końcu zapadł w spokojny sen. Choć Claire także udało się zasnąć, jej umysł nie wypoczywał. Co więcej, przez całą noc usilnie pracował, próbując wyjaśnić zagadkę dżdżownicy i sposobu, w jaki dostała się ona do organizmu Noaha. Teraz, stojąc przy oknie i wpatrując się w śnieg, dziwiła się, jak mogła przegapić tak oczywistą odpowiedź.

Z dyżurki pielęgniarek zatelefonowała do Stanowego Centrum Medycznego i poprosiła o połączenie z doktorem Clevengerem z patologii.

– Próbowałem do pani wczoraj dzwonić – powiedział. – Zostawiłem wiadomość na sekretarce automatycznej.

– Czy chodziło o test ELISA Warrena Emersona? Bo ja dzwonię w tej właśnie sprawie.

– Tak, mamy wyniki. Niestety, muszę panią rozczarować – są negatywne, jeśli chodzi o Taenia solium.

– Rozumiem.

– Nie jest pani zdziwiona? Ja jestem.

– Czy test może dać błędny wynik?

– To możliwe, ale mało prawdopodobne. Dla pewności zrobiliśmy test także temu chłopcu, Taylorowi Darnellowi.

– I wynik też był negatywny.

– Ach, więc już pani wie.

– Nie, nie wiedziałam. Zgadłam.

– No i w ten sposób domek z kart, o którym mówiliśmy parę dni temu, po prostu się zawalił. Żaden pacjent nie ma przeciwciał na tasiemca uzbrojonego. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego dzieciakom odbija. Wiem, że to nie z powodu cysticerkozy. Nie potrafię także wyjaśnić, skąd w mózgu pana Emersona wzięła się ta torbiel.

– Uważa pan jednak, że jest to jakiś rodzaj larwy?

– Albo to, albo jakiś przedziwny artefakt barwnika laboratoryjnego.

– Czy mógłby to być inny pasożyt – nie Taenial Jaki?

– Taki, który dostaje się do organizmu nosiciela przez nos. Może zwinąć się w jednej z zatok i tam trwać, aż w końcu zostaje usunięty lub zginie. Wszelkie biologiczne toksyny, jakie wydziela, zostają wchłonięte wprost przez błony zatokowe do krwiobiegu nosiciela.

– Ale czy nie byłoby to widoczne na tomografie?

– Nie, na tomografie nikt nie zwróciłby na to uwagi, ponieważ wyglądałoby całkowicie niewinnie, po prostu jak cysta śluzowa. – Tak jak u Scotty’ego Braxtona.

– Skoro chowa się w zatoce, skąd wzięłoby się w mózgu Warrena Emersona?

– Niech pan weźmie pod uwagę, że między mózgiem a zatoką czołową jest tylko cienka ścianka kostna. Pasożyt mógł ją zerodować.

Wie pani, to efektowna teoria. Nie ma jednak pasożyta, który pasowałby do tego obrazu klinicznego. W podręcznikach nic takiego nie znalazłem.

– A może tego nie ma w podręcznikach?

– To znaczy, że mówi pani o całkowicie nowym pasożycie? – Clevenger roześmiał się. – Chciałbym! To by oznaczało wykopanie naukowego garnka złota. Moje imię zyskałoby nieśmiertelność. Taenia clevengeria. Ładnie brzmi, prawda? Niestety, mam jedynie zwyrodniałą, niedającą się zidentyfikować larwę pod mikroskopem. I ani śladu żywego egzemplarza do pokazania i opisania.

Tylko dżdżownicę.


W drodze powrotnej do Tranquility zdała sobie sprawę, że w tej układance wciąż brakuje jej kilku kawałków. Max Tutwiler będzie musiał ich dostarczyć. Da mu szansę wyjaśnienia wszystkiego w cztery oczy. Ostatecznie jest jej przyjacielem i wątpliwości powinna interpretować na jego korzyść. Była żoną naukowca i znała gorączkę, która tych ludzi czasami ogarnia, ten niezwykły przypływ podniecenia, gdy czują, że są na tropie odkrycia. Tak, rozumiała, dlaczego Max schował okaz, dlaczego chciał trzymać sprawę w sekrecie aż do upewnienia się, że to nieznany dotąd gatunek. Nie mogła jednak zrozumieć ani tym bardziej wybaczyć faktu, że ukrył informacje przed nią i lekarzami Noaha. Informacje, który mogły w istotny sposób zaważyć na zdrowiu jej syna.

Z każdym kilometrem jej gniew rósł.

Najpierw z nim porozmawiaj, napominała się. Możesz się mylić. To może nie mieć nic wspólnego z Maksem.

Gdy dojechała do Tranquility, była zbyt spięta, by odkładać spotkanie na później. Chciała to z nim załatwić od razu.

Pojechała wprost do domku Maksa.

Jego samochodu nie było. Zaparkowała na podjeździe i szła ku werandzie, gdy zobaczyła odchodzące w prawo ślady butów. Poszła za nimi w las, aż do miejsca, gdzie poruszony śnieg wymieszany był z ziemią. Przykucnęła i ręką w rękawiczce grzebała w ziemi, aż na głębokości niecałych dwudziestu centymetrów dotarła do warstwy miękkiej próchnicy i martwych liści. Podniosła garść tej mieszaniny i zobaczyła coś błyszczącego, wijącego się na dłoni. Dżdżownica. Odrzuciła ją i zawróciła.

Na werandzie rozejrzała się za szpadlem – wiedziała, że gdzieś musi być. Stał rzeczywiście, oparty o stos drewna koło siekiery, jeszcze z ziemią przywartą do ostrza.

Drzwi nie były zamknięte. Pchnęła je i od razu zrozumiała, dlaczego Max nie zadbał o zabezpieczenie wejścia. W domku niemal nic nie było. To, co zostało – meble, sprzęty kuchenne – zapewne stanowiło stałe wyposażenie. Przeszła przez sypialnię i kuchnię i znalazła zaledwie kilka rzeczy Maksa: pudło z książkami, kosz z brudną bielizną i nieco jedzenia w lodówce. Oraz topograficzną mapę potoku Meegawki, przypiętą do ściany. Wróci po te rzeczy, pomyślała, a ja będę tu na niego czekać.

Jej spojrzenie padło na pudło z książkami. Na firmową etykietkę, przyklejoną do kartonu: ANSON BIOLOGICALS.

To samo laboratorium przeprowadzało analizę krwi Scotty’ego i Taylora i podało, że wyniki badań na toksyny są negatywne. Fałszywe wyniki? – zastanawiała się. A jeśli tak, to co próbowali ukryć? Anson Biologicals dało także pieniądze Zespołowi Pediatrycznemu z Two Hills na pobranie próbek krwi od nastolatków w okolicy. Dlaczego interesowało się dziećmi z Tranquility?

Wyjęła telefon komórkowy i zadzwoniła do Anthony’ego w laboratorium szpitala Knox.

– Co pan wie o Anson Biologicals? – spytała. – Jak to się stało, że podpisali kontrakt z naszym szpitalem?

– To było dosyć dziwne. Dawniej wysyłaliśmy wszystkie nasze analizy do BloodTeku w Portland. A potem nagle, jakieś dwa miesiące temu, przenieśliśmy się do Anson.

– Kto podjął taką decyzję?

– Nasz główny patolog. Zmiana miała sens, ponieważ Anson zaoferowało niższe ceny. Szpital nie mógł się oprzeć. Prawdopodobnie oszczędzamy w ten sposób dziesiątki tysięcy dolców.

– Czy mógłby pan się dowiedzieć o nich czegoś więcej? Muszę mieć informacje jak najprędzej. Można mnie złapać przez pager.

– A co konkretnie chciałaby pani wiedzieć?

– Wszystko. Czy są czymś więcej niż tylko laboratorium diagnostycznym. I jakie inne związki mają z Tranquility.

– Zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć.

Schowała telefon. Mimo włączonego ogrzewania elektrycznego w pokoju było zimno. Rozpaliła ogień w piecyku na drewno i zrobiła sobie śniadanie z mizernych zapasów Maksa. Kawa, grzanka z masłem i trochę pomarszczone jabłko. Gdy skończyła jeść, piec dawał już tyle ciepła, że poczuła się senna. Zadzwoniła do szpitala, dowiedzieć się o stan Noaha, i usiadła przy oknie. Czekała.

Nie mógł jej przecież unikać w nieskończoność.

Wydawało jej się, że minęła ledwo chwila, gdy nagle obudziła się na krześle. Kark ją rozbolał od niewygodnej pozycji w czasie snu. Była już trzecia po południu i poranne słońce zastąpiły nisko padające popołudniowe promienie.

Wstała i masując kark, snuła się bez celu po domku. Do sypialni, na powrót do kuchni. Gdzież on jest? Przecież musi chyba wrócić po brudne rzeczy.

Zatrzymała się w dużym pokoju. Jej wzrok padł na przypiętą do ściany mapę topograficzną. Podeszła do niej bliżej, nagle skupiając uwagę na Beech Hill, wysokość 298 metrów. Co takiego powiedziała Lois Cuthbert podczas zebrania mieszkańców? Miało to coś wspólnego ze światłami, które ludzie widzieli migające na wzgórzu, i z pogłoskami o satanistycznej sekcie, zbierającej się nocą w lesie.

Lois wyjaśniła pochodzenie świateł. To ten biolog, doktor Tutwiler, który w nocy zbiera salamandry. Parę tygodni temu niemal przejechałam go w ciemnościach, gdy wracał ze wzgórza.

Claire została jedynie godzina światła dziennego – będzie jej to musiało wystarczyć na znalezienie tego, czego szuka. Wiedziała już w każdym razie, gdzie zacząć.

Wyszła z domku i wsiadła do samochodu.

Śnieg ułatwi jej poszukiwania. Skręciła na drogę prowadzącą do Beech Hill. W pobliżu posiadłości Emersona zwolniła i zauważyła, że podjazd do jego domu nie został oczyszczony ze śniegu. Od czasu jej ostatniej wizyty w celu nakarmienia kota nie pojawiły się żadne nowe ślady opon. Pojechała dalej, mijając farmę. Za nią, na wzgórzu, nie było już żadnych domów, a droga zmieniała się w polną. Kilkadziesiąt lat temu wożono tędy drewno z wyrębu, teraz korzystali z niej jedynie myśliwi i turyści zmierzający do wieży widokowej na szczycie wzgórza. Pługi śnieżne nie oczyściły ano śniegu, który ostatnio padał, i subaru Claire ledwo przebijał się naprzód. Przed nią jechał tędy już inny samochód – widziała ślady opon.

Kilkaset metrów za farmą Emersona ślady skręcały nagle i kończyły się przy grupie sosen. Nie stał tam żaden samochód – ktoś, kto tu przedtem był, zdążył już odjechać. Zostawił jednak ślady w głębokim po kolana śniegu.

Wysiadła z samochodu, by się im przyjrzeć. Zrobiły je duże buty – męski rozmiar. Prowadziły do lasu i z powrotem, jakby ktoś kilkakrotnie zawracał.

Często słyszała, że zalegający śnieg jest najlepszym przyjacielem myśliwego. Teraz to ona była myśliwym. Nie bała się, że się zgubi. Na wszelki wypadek miała ze sobą latarkę punktową, a ślady doprowadzają z powrotem do samochodu. Usłyszała dochodzący z prawej szum wody i zdała sobie sprawę, że strumień płynie bardzo blisko. Ślady biegły równolegle do niego, wspinając się ku masywnej grupie skał.

Zatrzymała się i spojrzała w zachwycie w górę. Topiący się śnieg skapywał w dół i zamarzał ponownie, tworząc skomplikowaną, błękitną rzeźbę wodospadu. Stojąc u stóp tego dawnego zwaliska skalnego, usiłowała rozwiązać zagadkę nagłego zniknięcia śladów. Czyżby Max wdrapał się na skały? Wiatr wypolerował lód na lśniącą polewę. Byłaby to zdradziecko trudna wspinaczka.

Szum strumienia ponownie przykuł jej uwagę. Spojrzała w dół, tam gdzie płynąca woda rozpuściła śnieg, i w błocie zauważyła słabo odbity ślad obcasa. Jeśli Max przeszedł strumień w bród, dlaczego nie widać jego śladów na przeciwnym brzegu?

Zrobiła krok w strumień i poczuła, jak lodowata woda przesącza się przez sznurowanie jej botków. Jeszcze jeden krok, a woda dosięgła góry butów i moczyła jej już spodnie. Wtedy nagle zauważyła szczelinę w skałach.

Częściowo zasłaniał ją krzew, który w lecie zapewne pokrywał się obfitymi liśćmi. By do niej dotrzeć, musiała wejść w wodę po kolana. Wciągnęła się na skalną półkę, a potem przepchała przez niskie wejście do leżącej dalej szerszej komory.

Była akurat na tyle duża, że Claire mogła unieść głowę. Choć przez niewielki otwór wejściowy za nią wpadało bardzo mało światła, była w stanie rozróżnić szczegóły otoczenia. Słyszała kapiące krople wody i widziała małe strumyczki, spływające po ścianach jaskini. Światło dzienne zapewne wpadało tu jeszcze jakąś inną drogą. Czy dalej na przodzie był jeszcze jeden otwór? Zza niewyraźnego zarysu łukowego otworu docierała słaba poświata. Jeszcze jedna komora.

Przecisnęła się pod łukiem. W następnej chwili spadła z kamiennej półki i zaczęła się staczać w dół, aż zatrzymała się na mokrych kamieniach. Czaszkę rozsadzał jej ból. Przez chwilę leżała oszołomiona, czekając, aż w głowie jej się przejaśni, aż w oczach przestaną migać światełka. Coś na górze zafurkotało i odleciało, szybko bijąc skrzydłami. Nietoperze.

Powoli młoty walące w jej głowie uspokoiły się i pozostał jedynie tępy ból, ale światła wciąż migały psychodeliczną zielenią. Objawy odklejenia siatkówki, pomyślała z niepokojem. Zagrażająca ślepota.

Uniosła się na nogi, wyciągając rękę, by oprzeć się o ścianę jaskini. Jednak jej dłoń nie dotknęła skały, lecz czegoś śliskiego i uginającego się. Claire wrzasnęła i szarpnęła się w tył. Znów kilka nietoperzy, bijąc skrzydłami, wyleciało z jaskini.

Rusza się. Ściana się rusza.

To, czego dotknęła, było zimne. Nie było to futerko wiercącego się nietoperza. Wciąż czuła wilgoć na palcach. Wstrząsnęła się i zaczęła wycierać dłoń o spodnie, gdy zauważyła poświatę. Przywarła do skóry, w ciemnościach obrysowując kształt dłoni. Claire, zdumiona, uniosła wzrok ku sklepieniu jaskini i zobaczyła tysiące światełek, jakby miękkich zielonych gwiazdek na nocnym niebie. Tylko że te gwiazdki ruszały się, niby rozkołysane, delikatne fale.

Ruszyła naprzód, rozchlapując kałuże, i zatrzymała się pośrodku komory. Na chwilę musiała zamknąć oczy, bo kołysanie się tych gwiazd nad głową sprawiło, że i ziemia wydała jej się chwiać pod stopami.

Źródło, pomyślała w zdumieniu. Max znalazł źródło pasożytów, jaskinię, w której ten gatunek prawdopodobnie żył od tysiącleci. Ciepło wytwarzane przez gnijące organiczne szczątki, przez ciepłokrwiste ciała setek nietoperzy, utrzymywały ten świat w stałej temperaturze mimo zmieniających się cykli pogody na powierzchni.

Wyjęła latarkę i skierowała promień na skupisko zielonych gwiazd na ścianie. W kręgu światła gwiazdy zdawały się gasnąć, a zamiast nich ujrzała gromadę robaków, jakby meduzę o wielu ramionach, zwieszających się z wilgotnej skały i kołyszących łagodnie. Gdy wyłączyła latarkę, gwiazdy znów się pojawiły, dołączając do zielonej galaktyki.

Bioluminescencja. Robaki wykorzystywały bakterie Vibrio fischeri jako źródło światła. Gdy powódź zalewała jaskinię, larwy i Vibrio razem spływały do strumienia. Do jeziora Locust. Jesteśmy jedynie przypadkowymi gospodarzami, pomyślała. Letnia kąpiel, nieszczęśliwe zachłyśnięcie się wodą i larwa znajduje drogę przez górne drogi oddechowe do ludzkiego nosiciela. Tam usadawia się w jednej z zatok, rośnie i wydziela hormon, dojrzewając i umierając. To tłumaczyłoby pik na chromatogramie Taylora Darnella i Scotty’ego Braxtona: hormon wydzielany przez tego pasożyta.

Tutwiler i być może Anson wiedzieli o tym hormonie i tych robakach, ale jej nie powiedzieli. Zmusili ją i jej syna do przejścia przez piekło.

W nagłym przypływie wściekłości pochyliła się, chwyciła kamień i cisnęła nim w zielone gwiazdy. Odbił się od sklepienia, stuknął o ziemię i zatrzymał się z dziwnie metalicznym brzękiem. Nowa gromada nietoperzy wyfrunęła z jaskini.

Przez chwilę stała bez ruchu, usiłując zanalizować to, co właśnie usłyszała. Ostrożnie posuwając się w ciemnościach, skierowała się ku oddalonemu końcowi jaskini, gdzie słyszała brzęk. Nie było tu tak wiele robaków i w braku ich światła ciemność wokół niej wydawała się gęstnieć i niemal twardnieć.

Znów zapaliła latarkę i skierowała promień na ziemię. Coś błysnęło odbitym światłem. Pochyliła się, by lepiej widzieć, i rozpoznała filiżankę z turystycznej kuchenki.

Tuż obok zobaczyła męski but.

Szarpnęła się w tył z okrzykiem przestrachu. Promień latarki zachybotał w panice, gdy trafił na niewidzące oczy Maksa Tutwilera. Max siedział na ziemi, opierając się o ścianę jaskini, z wyciągniętymi przed siebie i rozrzuconymi nogami. Krwawa piana wypłynęła z jego ust na kurtkę. Tam łączyła się z ciemniejszą plamą krwi, która trysnęła z rany postrzałowej w gardle.

Cofnęła się, potykając, odwróciła i wpadła po kolana w kałużę wody.

Uciekać. Uciekać.

W jednej chwili stanęła na nogi i w panice zaczęła wdrapywać się po pochyłości do pierwszej komory. Nietoperze krążyły wokół niej. Przecisnęła się przez łukowe przejście i wpadła do komory wejściowej. Dyszała tak, że ten odgłos odbijał się echem od ścian. Jak przerażony owad, na czworakach, rzuciła się do wyjścia.

Szczelina jaśniała coraz bliżej.

Wreszcie głowa Claire wychynęła na światło dzienne. Kobieta rozpaczliwie wciągnęła do płuc powietrze i spojrzała w górę akurat w chwili, gdy na jej czaszkę spadł cios.

Загрузка...