– Max, muszę wiedzieć, co rośnie w tym jeziorze. I muszę to wiedzieć dzisiaj.
Max wpuścił ją do środka i zamknął drzwi przed lodowatym wiatrem.
– Jak się Noah dzisiaj czuje?
– Zbadałam go od stóp do głów i wygląda na to, że jest absolutnie zdrowy, poza zatkanym nosem. Zostawiłam go w łóżku z sokiem i środkami na wydzielanie śluzu.
– A fosforescencja? Pobrałaś próbkę do posiewu?
– Tak, natychmiast ją wysłałam. – Zdjęła płaszcz. Maksowi udało się w końcu uruchomić piec i teraz w domku panował upał. Niemal wolała przenikający do kości wiatr na dworze. Tutaj, w otoczeniu wszystkich sprzętów Maksa, w powietrzu pełnym dymu, wydawało jej się, że się udusi.
– Waśnie zaparzyłem kawę – powiedział. – Siadaj, jeśli znajdziesz jakieś wolne krzesło.
Rozejrzała się po wywołującym klaustrofobię wnętrzu i poszła za Maksem do kuchni.
– Opowiedz mi o wynikach badań próbek wody. Tych, które pobrałeś, zanim zamarzło jezioro.
– Dziś rano je dostałem.
– Dlaczego mnie nie zawiadomiłeś od razu?
– Bo nie ma o czym. – Przerzucił stos papierów na blacie kuchennym i podał jej wydruk z komputera.
– Proszę. Końcowe wyniki badań laboratoryjnych. Rzuciła okiem na długą listę mikroorganizmów.
– Większość tych nazw nic mi nie mówi – oznajmiła.
– Bo nie są patogenami, nie wywołują chorób u ludzi. Na tej liście masz typowe bakterie i algi, jakie znajdziesz w każdym północnym zbiorniku wodnym. Poziom pałeczek okrężnicy jest nieco podwyższony, co zapewne wskazuje, że czyjeś szambo przecieka z brzegu lub do jednego ze strumieni wpadających do jeziora. W sumie jednak jest to dość przeciętne spektrum bakterii.
– Żadnego fosforyzującego Vibrio?
– Nie. Jeśli Vibrio nawet było w tym jeziorze, nie przeżyło długo, co czyni z niego mało prawdopodobne źródło zakażenia. Prawdopodobnie Vibrio nie jest patogenem, ale przypadkową bakterią. Niegroźną, jak wszystkie inne, które nosimy w organizmie.
Westchnęła.
– To samo powiedzieli mi w Stanowym Wydziale Zdrowia.
– Dzwoniłaś do nich?
– Z samego rana. Wpadłam w taką panikę z powodu Noaha.
Podał jej kawę. Wypiła łyk i odstawiła filiżankę, zastanawiając się, czy Max użył do jej zaparzenia butelkowanej wody, czy bezmyślnie nabrał wody z kranu.
Z jeziora.
Jej spojrzenie powędrowało za okno, ku czystej białej płaszczyźnie. Jezioro Locust. Na wiele sposobów ten zbiornik wodny określał codzienny tryb ich życia. W lecie pływali i kąpali się w jego wodach, łowili w jego głębinach ryby. W zimie ślizgali się po jego powierzchni na łyżwach, uszczelniali domy przed bezlitosnym wiatrem, wyjącym nad jego lodem. Bez jeziora Tranauility byłoby tylko jeszcze jedną doliną w lesie.
Odezwał się biper w jej kieszeni. W okienku pojawił się numer, którego nie znała, z numerem kierunkowym do Bangor.
Zadzwoniła z telefonu Maksa. Odezwała się pielęgniarka ze Stanowego Centrum Medycznego.
– Doktor Elliot? Doktor Rothstein prosiłby do pani zadzwonić. W sprawie tego pacjenta po kraniotomii, tego, którego nam pani przysłała w zeszłym tygodniu. Pana Emersona.
– I jak się Warren czuje po operacji?
– No cóż, psychiatra i opiekun społeczny odwiedzili go kilkakrotnie, ale nic nie pomaga. Dlatego do pani dzwonimy. Myśleliśmy, że skoro jest pani pacjentem, to może pani będzie wiedziała, co zrobić w tej sytuacji.
– Jakiej sytuacji?
– Pan Emerson odmawia przyjmowania lekarstw. Co gorsza, przestał jeść. Pije jedynie wodę.
– Czy podał jakąś przyczynę?
– Tak. Mówi, że czas umrzeć.
Warren Emerson wydawał się mniejszy, niż gdy go widziała ostatni raz, jakby życie opuszczało go powoli, niby powietrze uchodzące z balonu. Siedział na krześle koło okna, wpatrzony w parking na dole, gdzie pokryte śniegiem samochody przypominały miękkie bochenki chleba. Nie odwrócił się, gdy weszła do pokoju – dalej wyglądał przez okno. Zmęczony człowiek, skąpany światłem szarego dnia. Ciekawa była, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z jej obecności.
– To niczego nie zmieni – odezwał się. – Więc możecie po prostu zostawić mnie w spokoju. Gdy czas nadchodzi, to po prostu nadchodzi.
– Ale pański czas jeszcze nie nadszedł – powiedziała Claire.
W końcu odwrócił się i jeśli jej widok go zdziwił, nie okazał tego po sobie. Miała wrażenie, że jest już poza dziwieniem się. Poza przyjemnością czy bólem. Z obojętnością patrzył, jak się do niego zbliża.
– Pańska operacja udała się – oznajmiła. – Wycięli guz i prawdopodobnie jest on łagodny. Może pan mieć nadzieję na całkowite wyzdrowienie. Na normalne życie.
Wydawało się, że jej słowa nie wywierają na nim żadnego wrażenia. Po prostu znowu odwrócił się ku oknu.
– Człowiek taki jak ja nie może mieć normalnego życia.
– Jesteśmy w stanie kontrolować ataki. Być może uda nam się nawet zupełnie…
– Wszyscy się mnie boją.
To stwierdzenie, wypowiedziane z taką rezygnacją, wszystko wyjaśniało. To była ta choroba, na która nie ma lekarstwa, choroba, z której nigdy nie wyzdrowieje. Nie mogła zaproponować mu żadnej operacji, która usunęłaby z jego życia strach i wstręt bliźnich.
– Widzę to w oczach ludzi – powiedział. – Za każdym razem, gdy ich mijam na ulicy lub ocieram się o nich w sklepie. Zupełnie jakbym był trędowaty. Nikt mnie nie dotyka. Nikt mnie nie dotknął od trzydziestu lat. Tylko lekarze i pielęgniarki. Ludzie, którzy nie mają wyboru. Widzi pani, jestem trujący. Jestem niebezpieczny. Wszyscy trzymają się ode mnie z daleka, bo wiedzą, że jestem miejscowym potworem.
– Nie, nie jest pan potworem. Oskarża się pan o to, co stało się wiele lat temu, ale, moim zdaniem, nie stało się to z pańskiej winy. To była choroba. Nie miał pan kontroli nad tym, co pan robił.
Nie spojrzał na nią i nie była nawet pewna, czy ją usłyszał.
– Panie Emerson?
Wciąż patrzył przez okno.
– Miło, że mnie pani odwiedza – powiedział cicho. – Ale nie musi pani kłamać, pani doktor. Wiem, co zrobiłem. – Zaczerpnął powietrza i wolno je wypuścił, a przy tym westchnieniu wydawał się jeszcze kurczyć. – Jestem bardzo zmęczony. Codziennie zasypiam, mając nadzieję, że już się nie obudzę. I codziennie rano otwieram oczy rozczarowany. Ludzie uważają, że utrzymanie się przy życiu wymaga walki. Ale wie pani, to jest łatwe. Dopiero umieranie jest naprawdę trudne.
Nic na to nie mogła odpowiedzieć. Spojrzała na stojącą przy oknie nietkniętą tacę z obiadem. Pierś kurczaka w zimnym już sosie, wzgórek ryżu, ziarna błyszczące jak małe perełki. I chleb, podstawa życia. Życia, którego Warren Emerson już nie chciał. Nie mogę sprawić, byś zechciał żyć, pomyślała. Mogę karmić cię na siłę, wtłaczać płynne pożywienie rurką prowadzącą przez nozdrza do żołądka, ale nie mogę tchnąć radości życia w twoje płuca.
– Doktor Elliot?
Claire odwróciła się i zobaczyła stojącą w drzwiach pielęgniarkę.
– Doktor Clevenger z patologii próbuje panią złapać telefonicznie. Jest na trzeciej linii.
Claire wyszła z pokoju Warrena Emersona i podniosła słuchawkę wewnętrznego telefonu w dyżurce pielęgniarek.
– Mówi Claire Elliot.
– Cieszę się, że panią złapałem – powiedział Clevenger. – Doktor Rothstein mówił mi, że ma pani przyjechać, pomyślałem więc sobie, że może chciałaby pani wpaść na patologię i obejrzeć te slajdy. Doktor Rothstein też jest już w drodze.
– Jakie slajdy?
– Z guza pani pacjenta po kraniotomii. Tydzień trwało, zanim udało mi się w pełni uchwycić tkankę. Dopiero dziś dostałem slajdy.
– Czy to oponiak?
– Nic podobnego.
– Więc co to jest?
W jego głosie usłyszała nutę podniecenia.
– Żeby uwierzyć, będzie to pani musiała zobaczyć na własne oczy.
Fern Cornwallis uniosła wzrok na transparent zwisający z krokwi sali gimnastycznej i westchnęła.
SZKOŁA ŚREDNIA KNOX – NIE MA LEPRZEJ!
To ironia, że uczniowie z takim wysiłkiem przygotowali transparent, wdrapali się na niesamowicie wysokie drabiny, by go powiesić, ale zapomnieli sprawdzić ortografię. Dawało to zły obraz szkoły, nauczycieli i samej Fern, ale ściąganie transparentu i poprawianie napisu było niewykonalne. Nikt tego i tak nie zauważy, gdy przygasną światła, muzyka zadudni, a w powietrzu zacznie unosić się gęsty obłok nastoletnich hormonów.
– Na dzisiejszy wieczór zapowiedziano śnieg – powiedział Lincoln. – Może to jednak odwołasz?
Hormonów. Fern odwróciła się i poczuła skurcz żołądka, jak zawsze, gdy na niego patrzyła. To niesamowite, że nie dostrzegał tęsknoty w jej oczach. Mężczyźni są tacy ślepi.
– Już dwukrotnie przekładaliśmy termin – odparła. – Dzieciom należy się jakaś nagroda, choćby za to, że przetrwały ten okropny miesiąc.
– Mówią, że spadnie od dziesięciu do piętnastu centymetrów śniegu, a najgęstsza zadymka nadejdzie około północy.
– Zabawa do tej pory już się skończy. Wszyscy będą w domu.
Lincoln kiwnął głową, ale najwyraźniej jej słowa go nie uspokoiły. Rozejrzał się po sali, udekorowanej niebieskimi i białymi wstążkami z bibułki i srebrnymi balonikami. Chłodne kolory zimy. Kilka dziewczynek – dlaczego to zawsze dziewczynki wykonują całą robotę? – nakrywało stół, przyniósłszy wazę z ponczem owocowym, tace ciasteczek, papierowe talerze i serwetki. W odległym kącie kudłaty chłopak ustawiał sprzęt grający, wysyłając przenikliwe dźwięki ze wzmacniacza.
– Proszę, ścisz to! – krzyknęła Fern, przyciskając dłoń do czoła. – Te dzieciaki sprawią, że ogłuchnę.
– To byłoby błogosławieństwo, biorąc pod uwagę muzykę, jaką grają.
– Tak, miejski rap w głębi lasu. Może wszyscy zamienią się w kupę liści.
– Wiesz, ile ich tu dziś będzie?
– Na pierwszej zabawie w roku? Spodziewam się pełnej sali. Cztery poziomy minus trzydziestu ośmiu rozrabiaków, którzy zostali zawieszeni.
– Już tylu?
– Zajęłam tu zdecydowane stanowisko, Lincoln. Jeden fałszywy ruch i wylatują stąd na tydzień. Bez prawa wejścia nawet na teren szkoły.
– To mi ułatwi pracę. Wyznaczyłem Dolana i Pete’a Sparksa do nocnego patrolu, więc co najmniej dwóch z nas będzie tu miało wszystko na oku.
Głośny trzask tacy zwrócił ich uwagę. Ciasteczka rozsypały się na podłogę. Dziewczyna o blond włosach patrzyła z niedowierzaniem na bałagan. Odwróciła się na pięcie ku stojącej w pobliżu brunetce.
– Podstawiłaś mi nogę!
– Wcale nie.
– Przez cały czas na mnie wpadasz!
– Słuchaj, Donna, nie jestem winna temu, że nie potrafisz chodzić, nie potykając się o własne nogi!
– Dosyć! – powiedziała Fern. – Sprzątnijcie ten bałagan albo obie zostaniecie zawieszone!
Spojrzały na nią dwie gniewne twarze. Odezwały się niemal równocześnie:
– Ale pani dyrektor, ona…
– Słyszałyście, co powiedziałam.
Dziewczyny wymieniły nienawistne spojrzenia i Donna wypadła z sali.
– Widzisz, do czego doszło. – Fern westchnęła. – Widzisz, z czym mam do czynienia? – Spojrzała w górę, na wysoko umieszczone okna sali gimnastycznej. Na ciemniejące światło dnia.
Zaczęły padać pierwsze płatki śniegu.
Właśnie zmroku Doreen Kelly bała się najbardziej, bo z nadejściem ciemności wszystkie jej lęki zdawały się wydostawać na wolność ze szczelnie zamkniętych więzień. W słońcu dnia wciąż mogła czuć chwilowe przypływy nadziei, choć były one zaledwie westchnieniem, mogła na nich budować wymyślone scenariusze, w których była znów młoda, urocza i tak nieodparta, że na pewno ściągnie Lincolna do domu, jak to już jej się kilkanaście razy udało. Chodziło tylko o to, żeby zachować trzeźwość. Och, tyle razy próbowała utrzymać się na dobrej drodze! Wielokrotnie udawało jej się przekonać Lincolna, że tym razem odstawiła alkohol na dobre. Ale potem nadchodziło znane pragnienie, jakby swędzenie w gardle, domagające się ukojenia, i w końcu siła woli zawodziła, ulgę niósł słodki smak kawy z brandy na języku, i wkrótce leciała w dół, niezdolna powstrzymać upadku. A najbardziej bolesne nie było wcale poczucie, że przegrała, ani utrata godności. Najbardziej bolało to pełne rezygnacji spojrzenie Lincolna.
Wróć do mnie. Wciąż jestem twoją żoną. Obiecałeś mnie kochać i chronić. Wróć choć jeszcze jeden raz.
Na dworze szare światło popołudnia gasło, a razem z nim gasły nadzieje, które przez cały dzień pielęgnowała. Nadzieje, które – jak wiedziała w swych co bardziej przytomnych chwilach – nie miały podstaw. Z zapadnięciem mroku nadchodziła jasność spojrzenia.
I rozpacz.
Usiadła przy kuchennym stole i nalała sobie pierwszego drinka. Gdy tylko brandy spłynęła jej do żołądka, poczuła, jak ciepło zaczyna krążyć w żyłach, niosąc ze sobą pożądane znieczulenie. Wypiła drugą szklaneczkę i poczuła, że znieczulenie obejmuje wargi, twarz. I lęki.
Przy czwartym drinku nic już nie bolało, rozpacz zniknęła. Co więcej, z każdym łykiem czuła się bardziej pewna siebie. Raz przecież sprawiła, że się w niej zakochał. Może jej się udać jeszcze raz. Wciąż miała dobrą figurę. Lincoln jest mężczyzną, nie? Da się skusić. Wystarczy przyłapać go w chwili słabości.
Wstała chwiejnie i nałożyła płaszcz.
Na dworze zaczynało padać. Miękkie, koronkowe płatki spływały gdzieś z czarnego nieba. Śnieg był jej sprzymierzeńcem – czy może być lepsza ozdoba włosów niż parę błyszczących płatków śniegu? Wejdzie do domu z rozpuszczonymi długimi włosami, policzkami zaróżowionymi od mrozu. On zaprosi ją do środka – będzie musiał ją zaprosić – i być może przebiegnie między nimi iskra pożądania. Tak, tak, tak to sobie wyobrażała, z płatkami śniegu we włosach.
Ale jego dom był za daleko, by dotrzeć tam pieszo. Trzeba było znaleźć samochód.
Poszła w stronę sklepu „Cobb i Morong”. Do zamknięcia została godzina i trwał wieczorny szczyt: w drodze do domu ludzie kupowali jeszcze jeden karton mleka na wszelki wypadek, jeszcze jeden kilogram cukru. Zgodnie z oczekiwaniami Doreen przy chodniku przed sklepem stało kilka samochodów, niektóre miały włączone silniki i ogrzewanie. Nie ma nic równie przygnębiającego w zimną noc jak wsiąść do samochodu i stwierdzić, że silnik nie chce zapalić.
Doreen szła wzdłuż ulicy, przyglądając się samochodom, wybierając ten najlepszy. Nie furgonetka – to nie jest samochód dla damy; nie volkswagen, bo miała ważniejsze rzeczy na głowie niż mocowanie się z drążkiem zmiany biegów.
Zielony sedan. To samochód akurat dla niej.
Rzuciła okiem na sklep, zobaczyła, że nikt nie wychodzi, i szybko wśliznęła się za kierownicę. Fotel był miękki i ciepły, nawiew z wentylatora skierowany akurat na kolana. Wrzuciła bieg, nacisnęła gaz i ruszyła, podskakując na krawężniku. Coś w bagażniku głośno stuknęło.
Już odjeżdżała, gdy jakiś głos na ulicy zawołał:
– Hej! Hej, to mój samochód!
Dopiero kilka przecznic dalej udało jej się odkryć, jak włącza się światła, jeszcze jedną przecznicę zajęło włączenie wycieraczek. W końcu zaczęła widzieć drogę przed sobą. Dodała gazu i sedan zatańczył na świeżym śniegu. Słyszała, jak w bagażniku toczą się jakieś przedmioty, jak na ostrym zakręcie dzwoni szkło. Dotarła do domu Lincolna i poślizgiem wjechała na podjazd.
W domu było ciemno.
Wysiadła z samochodu, potykając się weszła na ganek i walnęła pięścią w drzwi.
– Lincoln! Lincoln! Muszę z tobą porozmawiać! Wciąż jesteś moim mężem!
Waliła i stukała, ale żadne światła się nie zapaliły, a drzwi były zamknięte na klucz. Ta świnia zabrała jej klucz, więc nie mogła wejść do środka.
Wróciła do samochodu i siedziała tam dłuższą chwilę z włączonym silnikiem i ogrzewaniem. Śnieg wciąż padał, cicho osiadając na szybie. Lincoln nie pracował na ogół w sobotnie wieczory, więc gdzie jest? Myślała o wszystkich miejscach, w których mógłby być, i czuła palący ból. Nie była głupia, wiedziała, że Fern Cornwallis zawsze miała Lincolna na oku. Zapewne są także inne kobiety, dziesiątki kobiet, dla których policjant w mundurze staje się pokusą nie do odparcia. Coraz bardziej zdenerwowana, zaczęła kiwać się na siedzeniu i jęczeć. Wróć do domu, wróć do domu. Wróć do mnie.
Nawet ogrzewanie nie wystarczyłoby przegnać chłód wkradający się w jej ciało, w jej duszę. Tęskniła za brandy, za pożądanym ciepłem alkoholu w żyłach. Nagle przypomniała sobie brzęk szkła w bagażniku. Proszę, niech to będzie coś, co da się wypić. Coś mocniejszego niż lemoniada z bąbelkami.
Niepewnie wysiadła z samochodu, okrążyła go i otworzyła bagażnik. Przez chwilę nie mogła skupić wzroku, a nawet potem zastanawiała się, czy to nie halucynacje. Takie piękne, takie zielone. Jak słoiki szmaragdów świecące w ciemnościach. Wyciągnęła rękę, by jeden podnieść, ale odwróciła się, słysząc odgłos silnika samochodowego.
Oślepiły ją zbliżające się światła. Niepewnie uniosła rękę, by osłonić oczy.
Ktoś wysiadł z samochodu.
Doktor Francis Clevenger był miniaturowym mężczyzną o drobnych kościach i twarzy jak jaskółka. Laboratoryjny kitel wyglądał na nim jak zbyt duży ojcowski płaszcz. Dzięki temu i absolutnie pozbawionej zarostu twarzy wyglądał na znacznie młodszego niż w rzeczywistości, bardziej na bladego nastolatka niż uznanego patologa. Na widok Claire i doktora Rothsteina, neurochirurga, który operował Warrena Emersona, żwawo podniósł się z krzesła.
– Te slajdy są niesamowite – powiedział. – To ostatnia rzecz, jaką bym się spodziewał na nich zobaczyć. No, popatrzcie tylko! – Wskazał dwuokularowy mikroskop.
Claire i Rothstein usiedli po przeciwnych stronach mikroskopu i przytknęli oczy do soczewek.
– No i co widzicie? – spytał Clevenger, niemal tańcząc z podniecenia.
– Mieszankę komórek – powiedział Rothstein. – Chyba astrocytów. I coś, co mi wygląda na zbliznowaciałą tkankę.
– To początek. Doktor Elliot, a pani widzi coś godnego uwagi?
Claire nastawiła mikroskop i przyjrzała się tkance. Była w stanie zidentyfikować większość komórek na podstawie tego, co zostało jej w głowie z zajęć z histologii w akademii medycznej. Rozpoznała gwiaździste astrocyty i makrofagi – załogę sprzątaczy, których zadaniem jest oczyszczenie organizmu po infekcji. Zobaczyła również to, co przedtem Rothstein: fragmenty ziarniny, czyli zbliznowaciałej tkanki, prawdopodobnie pozostałość po ostrym stanie zapalnym.
Sięgnęła po pokrętło ustawiające slajd i przesunęła pole widzenia, odkrywając nowe komórki. Pojawił się nieznany jej wzorzec, jakaś włóknista materia grubości kilku komórek, tworząca mikroskopijną ściankę.
– Widzę tu otorbienie – powiedziała. – Warstwę zbliznowaciałej tkanki. Czy to jakaś cysta? Jakiś proces zapalny, otoczony i otorbiony przez jego układ odpornościowy?
– Ciepło, ciepło. Pamiętacie tomografię?
– Tak, wyglądało na to, jakby Warren miał wyodrębniony guz ze zwapnieniami.
– Po przewiezieniu pacjenta zrobiliśmy rezonans magnetyczny – powiedział Rothstein. – Wykazał właściwie to samo. Patologiczne zmiany chorobowe, otorbione, ze zwapnieniami.
– Właśnie – potwierdził Clevenger. – A to, co doktor Elliot przed chwila zidentyfikowała, to ścianka torbieli. Ziarnina utworzona przez układ odpornościowy organizmu, otaczający i wyodrębniający gniazdo zapalne.
– Gniazdo zapalne wywołane przez jaki organizm? – spytał Rothstein, podnosząc głowę, by spojrzeć na Clevengera.
– Tu właśnie jest cała zagadka.
Claire powoli przesuwała slajd, znów zmieniając pole widzenia. To, co pojawiło się w jej okularze, było tak zdumiewające, że zamarła.
– Cóż to takiego, u licha?
Clevenger wydał z siebie odgłos niemal dziecięcej radości.
– Znalazła pani!
– Tak, ale nie wiem, co to jest.
Rothstein znów nachylił się nad mikroskopem.
– Mój Boże. Ja też nie wiem, co to jest.
– Proszę nam to opisać, pani doktor – powiedział Clevenger.
Claire milczała przez chwilę, przesuwając slajd i powoli badając całe pole. To, co zobaczyła, przypominało dziwnie pokrętną architekturę, częściowo zwapniała.
– To jakaś zwyrodniała tkanka. Nie wiem, czy to jest jedna całość, czy co – wygląda, jakby jakiś organizm zamarł w formie harmonijki, a następnie spetryfikował się.
– Dobrze. Dobrze! – wykrzyknął Clevenger. – Podoba mi się to określenie – spetryfikował. Jak skamielina.
– Tak, ale czego?
– Obejmijcie spojrzeniem większe pole.
Zmniejszyła stopień powiększenia, usiłując objąć wzrokiem całość. Kształt przybrał pełniejszą formę, stał się ciasno zwiniętą spiralą. Nagłe uświadomienie sobie, na co patrzy, sprawiło, że Claire wyprostowała się i wlepiła wzrok w Clevengera.
– To jakiś pasożyt!
– Tak! Czy nie fajny?
– A co, do diabła, pasożyt robił w mózgu mojego pacjenta? – zapytał Rothstein.
Prawdopodobnie był tam od lat. Zaatakował szare komórki, wywołał chwilowe zapalenie mózgu. Układ odpornościowy podjął walkę jak z zapaleniem. Mamy zwiększoną liczbę białych ciałek, eozynofili, wszystkiego, co organizm gospodarza może wykorzystać do walki. W końcu gospodarz wygrywa, a jego organizm otorbia robaka, otacza ziarniną, tworząc rodzaj cysty. Pasożyt ginie. Jego część ulega zwapnieniu – spetryfikowaniu, jeśli wolicie. Lata później mamy właśnie to. – Ruchem głowy wskazał mikroskop. – Martwy pasożyt, złapany w torbę z ziarniny. To jest prawdopodobnie przyczyna jego ataków. Złożony efekt tej torbieli z martwym robakiem i blizny.
– O jakim pasożycie mówimy? – spytała Claire. – Jedyny, jakiego znam, który atakuje mózg, to tasiemiec.
– No właśnie. Nie jestem w stanie ostatecznie zidentyfikować tego gatunku, jest w zbyt zaawansowanej fazie zwyrodnienia. Ale niemal na pewno mamy do czynienia z cysticerkozą, wywołaną przez larwę Taenia solium. Tasiemca uzbrojonego.
Rothstein nie wyglądał na przekonanego.
– Wydawało mi się, że Taenia solium występuje jedynie w krajach Trzeciego Świata.
– Najczęściej tak. Spotykamy go w Meksyku, Ameryce Południowej, czasami w Afryce i Azji. Dlatego byłem taki podniecony, gdy zobaczyłem ten slajd. To niewiarygodne, żeby tu, w północnym Maine, znaleźć przypadek cysticerkozy. To warte artykułu w „The New England Journal of Medicine”. Musimy się teraz dowiedzieć, kiedy i gdzie pacjent miał kontakt z wągrami tasiemca uzbrojonego.
– W jego historii nie ma nic o podróżach za granicę – wyjaśniła Claire. – Powiedział mi, że całe życie mieszkał w tym stanie.
– Co czyni z tego tym bardziej niezwykły przypadek. Zrobię badania na antyciała, by potwierdzić, czy to właściwa diagnoza. Jeśli to Taenia solium, analiza serum i płynu mózgowo-rdzeniowego dokonana metodą enzymoimmunosorpcyjną, czyli test ELISA, będzie pozytywna. Czy jest coś w historii choroby o pierwotnej reakcji na infekcję? Jakieś objawy, które mogą nam powiedzieć, kiedy doszło do zarażenia?
– Konkretnie jakie objawy? – zapytał Rothstein.
– To mógł być obraz kliniczny nawet tak dramatyczny, jak wystąpienie zapalenia mózgu lub opon mózgowych. Lub nowe stadium rozwoju epilepsji.
– Pierwsze ataki miały miejsce, zanim skończył osiemnaście lat.
– To już jedna wskazówka.
– Jakie inne objawy mogły wystąpić?
– Być może subtelniejsze. To coś mogło udawać torbiel mózgową, wywoływać rozliczne zaburzenia psychiczne.
Claire przebiegł dreszcz.
– Agresywne zachowanie się? – spytała.
– Być może – powiedział Clevenger. – Nie jest konkretnie wymienione w moich źródłach, ale niewykluczone, że tak objawiłoby się ostre stadium choroby.
– Gdy Warren Emerson miał czternaście lat – powiedziała Claire – zamordował oboje swoich rodziców.
Mężczyźni wpatrywali się w nią ze zdumieniem.
– Nie wiedziałem – powiedział Rothstein. – Nie wspomniała pani o tym.
– Nie miało to znaczenia dla jego stanu zdrowia. A w każdym razie tak mi się wydawało. – Spojrzała w mikroskop, wciąż mając wyraźnie w oczach obraz pasożyta. Najpierw infekcja spowodowana jajami pasożyta, po której występują objawy zapalenia mózgu. Rozdrażnienie. Nawet agresja. – Wiele czasu minęło, od kiedy skończyłam akademię – powiedziała. – Niewiele pamiętam o Taenia solium. Jaki jest jego cykl życiowy?
– Taenia solium to tasiemiec, który zwykle żyje w jelitach nosiciela – wyjaśnił Clevenger. – Ludzie jedzą zarażoną, niedogotowaną wieprzowinę, w której są wągry. Wągry mają przyssawki, dzięki którym przyczepiają się do ścianki ludzkiego jelita cienkiego i tam zakładają sobie dom, przyswajając jedzenie. Tasiemce mogą tak mieszkać przez dziesięciolecia, nie dając żadnych objawów, i osiągać nawet do trzech metrów długości. Czasami bywają wydalane. Możecie sobie wyobrazić, jak to jest, obudzić się rano z takim robaczkiem obok w pościeli.
Claire i Rothstein wymienili pełne obrzydzenia spojrzenia.
– Boże drogi – mruknął Rothstaein.
– A jak larwa dostaje się do mózgu? – spytała Claire.
To się zdarza w różnych etapach cyklu życiowego tasiemca. Gdy osiągnie dorosłość w ludzkim jelicie, zaczyna produkować jaja. Jaja są wydalane, dostają się do ziemi i źródeł żywności. Ludzie je zjadają, jaja zapładniają się i przenikają przez ściankę jelita, a potem wraz z krwią wędrują do różnych organów, w tym do mózgu. Tam po paru miesiącach przeobrażają się w wągry. Jest to jednak ślepy zaułek, ponieważ nie mogą rosnąć w tak ograniczonej przestrzeni, bez możliwości odżywiania się. Zostają więc tam, aż umierają, tworząc małe, torbielowate kieszonki w mózgu. Przyczynę ataków tego pacjenta.
– Powiedział pan, że jaja dostają się do ziemi – powiedziała Claire. – Jak długo mogą przebywać poza organizmem nosiciela?
– Kilka tygodni.
– A w wodzie? Czy mogłyby przeżyć na przykład w jeziorze?
– Żaden mój podręcznik o tym nie mówi, ale chyba jest to możliwe.
– Czy metodą enzymoimmunosorpcyjną można potwierdzić obecność Taenia soliuml Ponieważ powinniśmy poddać temu badaniu jeszcze jednego pacjenta. Chłopca przebywającego w Stanowym Ośrodku dla Młodocianych.
– Myśli pani, że mamy w tym stanie jeszcze jeden taki przypadek?
– Być może nawet kilka w Tranquility. To by wyjaśniało, dlaczego tyle naszych dzieci nagle wykazuje agresywne zachowanie.
– Epidemia cysticerkozy w Maine? – Rothstein był sceptyczny.
Podniecenie Claire rosło.
– Obaj chłopcy, których przyjęłam do szpitala, mieli to samo odstępstwo od normy we wzorze białych ciałek: wysoki procent eozynofili. Wówczas myślałam, że to z powodu astmy lub alergii. Teraz zdaję sobie sprawę, że przyczyna była inna.
– Infekcja pasożytnicza – stwierdził Rothstein. – To podnosi liczbę eozynofili.
– No właśnie. A Warren Emerson może być źródłem infekcji. Jeśli w jego jelicie mieszka trzymetrowy tasiemiec, to znaczy, że od lat wydala z siebie jaja pasożyta. Przeciekające szambo zanieczyściłoby ziemię i wody gruntowe. Jaja dostają się do jeziora, narażając wszystkich kąpiących się. Wszystkich, którzy przypadkowo zachłysną się wodą.
– Ale to jest w gruncie rzeczy tylko długi ciąg „jeżeli” – powiedział Clevenger. – Buduje pani domek z kart.
Nawet czas się zgadza! Dzieciaki zarażają się w lecie, kiedy pływają w jeziorze. Powiedział pan, że przeobrażenie jaj w larwy trwa kilka miesięcy. Teraz mamy jesień i objawy właśnie zaczynają się ujawniać. Syndrom listopada. – Nagle przerwała i zmarszczyła brwi. – Nie rozumiem tylko, dlaczego tomografia mózgu nic nie wykazuje.
– Być może infekcja jest w zbyt wczesnym stadium – powiedział Clevenger. – W fazie ostrej wągry mogą być za małe, by się je dało zauważyć. No i nie ma jeszcze żadnej torbieli.
– No cóż, to się da sprawdzić prostym testem – powiedział Rothstein.
Claire kiwnęła głową.
– Jeśli którykolwiek wykaże antyciała Taenia solium, to moja teoria będzie czymś więcej niż domkiem z kart.
– Możemy zacząć od zbadania Warrena Emersona – rzekł Rothstein. – I tego chłopca w Ośrodku dla Młodocianych. Jeśli oba testy wypadną negatywnie, to pani teoria upada. Jeśli natomiast będą pozytywne…
Clevenger, naukowiec do szpiku kości, zatarł ręce na samą myśl o takiej ewentualności.
– Wtedy wyciągamy igły i opaski uciskowe, kochani – powiedział. – Bo będziemy musieli wkłuć się w bardzo wiele rąk.