Rozdział 4

Pani Horatio miała zamiar przeprowadzić doświadczenie na żabie.

– Gdy już przebije się ich rdzeń przedłużony, przestają cokolwiek czuć – wyjaśniła. – Igła wchodzi u podstawy czaszki. Należy nią nieco pokręcić, by zniszczyć wszystkie połączenia czuciowe, dochodzące do mózgu. To żabę paraliżuje i uniemożliwia wszelkie świadome ruchy, ale odruchy pozostają i można je badać. – Sięgnęła do słoja i wyciągnęła wiercącą się żabę. Drugą ręką ujęła igłę. Była olbrzymia.

Noah siedział nieruchomo w ławce w trzecim rzędzie. Starał się zachować niedbałą pozę i znudzony wyraz twarzy, choć w żołądku czuł ucisk i zbierało mu się na wymioty.

Słyszał, jak inni uczniowie, głównie dziewczęta, wiercą się na krzesłach. Po jego prawej stronie przerażona Amelia Reid zakryła usta dłonią.

Przesunął wzrokiem po klasie i w myślach formułował opinie na temat każdego ucznia. Łajza. Mięśniak. Wazeliniarz. Z nikim, poza Amelią Reid, nie miał ochoty spędzać czasu. Zresztą nikt z nich nie był także zainteresowany spędzaniem czasu z nim, ale tym się nie przejmował. Mamie być może odpowiada to miejsce, ale on nie ma zamiaru zostać tu na zawsze.

Skończyć szkołę, a potem wynosić się stąd, wynosić się stąd, wynosić się stąd.

– Taylor, przestań się wiercić i uważaj – powiedziała pani Horatio.

Noah spojrzał z ukosa i zauważył, że Taylor Darnell uchwycił ławkę obiema rękoma i wpatrywał się w klasówkę, na której pani Horatio czerwonym flamastrem napisała wielką dwójkę plus. Taylor pokrył całą kartkę gniewnymi czarnymi krechami. Koło upokarzającego stopnia napisał: „Śmierć pani Kurwatio”.

– Noah, uważaj.

Noah zarumienił się i skierował spojrzenie na katedrę. Pani Horatio uniosła żabę, by wszyscy mogli ją zobaczyć. Miało się wrażenie, że przeprowadzanie tego doświadczenia sprawia jej przyjemność. Z błyszczącymi oczyma i ściągniętymi wargami przyłożyła koniec igły punkcyjnej do głowy żaby i wcisnęła ją w rdzeń przedłużony. Tylne nogi żaby tłukły w blat, błoniaste stopy kurczyły się z bólu.

Amelia pisnęła i opuściła głowę, a jej blond włosy opadły kaskadą na ławkę. W całej klasie skrzypiały krzesła.

– Proszę pani, czy mogę wyjść? – zawołał ktoś z nutą desperacji w głosie.

– … Musimy energicznie poruszać igłą tam i z powrotem. Nie przejmujcie się tymi bijącymi nogami. To czysto odruchowa reakcja. Po prostu rdzeń kręgowy wysyła impulsy.

– Proszę pani, ja muszę do toalety…

– Za chwilę. Najpierw popatrzcie, jak to robię. – Pani Horatio pokręciła igłą i rozległ się lekki trzask.

Noah o mało nie zwymiotował. Starając się ze wszystkich sił zachować pozory chłodnej nonszalancji, odwrócił wzrok, zaciskając pod ławką dłonie. Nie rzygaj, nie rzygaj, nie rzygaj. Skupił się na blond włosach Amelii, które tak mu się podobały. Włosy królewny z bajki. Wpatrywał się w nie, myśląc, jak bardzo chciałby je pogłaskać. Nigdy nie odważył się przemówić do Amelii. Była jak dziewczynka w złotej bańce mydlanej, poza zasięgiem zwykłego śmiertelnika.

– No właśnie – powiedziała pani Horatio. – Tylko o to chodzi. Widzicie? Całkowity paraliż.

Noah zmusił się, by spojrzeć na żabę. Leżała na katedrze, nieruchoma i bezwładna. Jeśli wierzyć starej Horatio, wciąż żyła, ale nie dawała żadnych oznak życia. Przeszyło go uczucie nagłego i przejmującego współczucia dla żaby. Wyobraził sobie siebie, rozpłaszczonego na stole, z otwartymi oczyma, świadomego, ale niezdolnego się poruszyć. Igły paniki biegnące donikąd, po prostu wybuchające jak petardy w mózgu. On też poczuł się sparaliżowany i bez czucia.

– A teraz niech każdy dobierze sobie partnera do doświadczenia – powiedziała pani Horatio. – Zsuńcie razem ławki.

Noah przełknął ślinę i spojrzał kątem oka na Amelię. Bezradnie skinęła głową.

Przesunął swój stolik do jej stolika. Nie rozmawiali ze sobą – partnerstwo polegało wyłącznie na siedzeniu obok siebie, ale wszystko jedno, ważne, że była blisko. Wargi Amelii drżały. Chciał ją pocieszyć, ale nie wiedział jak, więc po prostu siedział, a jego twarz z przyzwyczajenia przybrała znudzony wyraz. Powiedz jej coś miłego, kretynie. Coś, co zrobi na niej wrażenie. Może nigdy nie będziesz miał następnej okazji!

Żaba wygląda na całkiem martwą – wykrztusił.

Wzdrygnęła się.

Pani Horatio szła przejściem między ławkami ze słojem pełnym żab. Zatrzymała się koło Noaha i Amelii.

– Weźcie jedną. Każda para pracuje na jednej żabie. Krew odpłynęła z twarzy Amelii. Wypadło na Noaha. Wsunął rękę do słoja i chwycił wyślizgującą się żabę. Pani Horatio rzuciła im na stolik igłę punkcyjną.

– Zaczynajcie – powiedziała i przeszła dalej.

Noah spojrzał na trzymane w dłoni zwierzątko. Wpatrywało się w niego wyłupiastymi oczyma. Ujął igłę i znów spojrzał na żabę. Te oczy błagały go: Pozwól mi żyć! Pozwól mi żyć! Odłożył igłę, bo znów zbierało mu się na wymioty, i popatrzył z nadzieją w oczach na Amelię.

– Może ty?

– Nie mogę – szepnęła. – Proszę, nie zmuszaj mnie.

Jedna z dziewczynek krzyknęła. Noah rzucił okiem w tamtą stronę: Lydia Lipman zerwała się z krzesła i uciekła od swego partnera, Taylora Darnella. Z głuchym stukotem drewna Taylor zawzięcie wbijał igłę w żabę. Krew rozpryskiwała się po stoliku.

– Taylor! Przestań, Taylor! – powiedziała pani Horatio. Nie przestawał. Stuk, stuk. Żaba przypominała już zielonego hamburgera.

– Dwa plus – mamrotał pod nosem. – Cały tydzień kułem do tego testu. Nie możesz dać mi dwa plus!

– Taylor, idź do gabinetu dyrektorki. Mocniej wbił igłę w żabę.

Nie możesz dać mi marnego dwa plus! Nauczycielka chwyciła go za przegub i usiłowała odebrać mu igłę.

– Idź do pani Cornwallis, natychmiast!

Taylor wyrwał się, zrzucając martwą żabę ze stolika. Poleciała łukiem na kolana Amelii, która z krzykiem zerwała się na równe nogi. Małe ciałko spadło na podłogę.

– Taylor! – krzyknęła pani Horatio. Znów chwyciła go za rękę, tym razem zmuszając do wypuszczenia z dłoni igły. – Natychmiast wyjdź z klasy!

– Odpierdol się!

– Coś ty powiedział?!

Wstał i cisnął krzesłem o podłogę.

– Odpierdol się!

– Zostajesz zawieszony! Od tygodnia zachowujesz się niegrzecznie i pokazujesz humory! Dosyć tego, kolego. Wynoś się z klasy!

Kopnął krzesło, które przeleciało wzdłuż przejścia i uderzyło w stolik. Pani Horatio złapała Taylora za koszulę i chciała odprowadzić go do drzwi, ale wyrwał się i pchnął ją z taką siłą, że upadła na katedrę, przewracając i rozbijając słój. Żaby wydostały się na wolność i rozpełzły na boki, tworząc zielony, drgający dywan.

Nauczycielka powoli wstała z podłogi. W jej oczach płonęła wściekłość.

– Postaram się, żebyś wyleciał ze szkoły!

Taylor sięgnął do plecaka.

Pani Horatio zamarła, patrząc na pistolet w jego dłoni.

– Odłóż to – powiedziała. – Taylor, odłóż to!

Strzał trafił ją w podbrzusze. Chwiejnie zrobiła krok w tył, trzymając się za brzuch, i upadła na ziemię z wyrazem niedowierzania na twarzy. Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Noah gapił się w przerażeniu na strumień jasnej krwi, płynący ku jego butom. W końcu przerażony krzyk którejś z dziewczynek przerwał ciszę i w jednej chwili rozpętał się chaos. Noah słyszał, jak trzaskają przewrócone krzesła, widział, jak uciekająca dziewczynka potyka się i pada na kolana w rozbite szkło. Powietrze wydawało się gęste od krwi i paniki.

Rozległ się kolejny strzał.

Noah rozejrzał się, jakby w zwolnionym tempie rejestrując miotające się tu i tam ciała, i zobaczył, jak Vernon Hobbs pada na stolik. Klasa wydawała się pełna rozwianych włosów i wierzgających nóg, ale Noah nie był w stanie się ruszyć.

Jego stopy tkwiły niczym przyklejone do podłogi w żywym koszmarze, a ciało odmawiało posłuszeństwa idącym z mózgu rozkazom: Uciekaj! Uciekaj!

Wrócił wzrokiem do Taylora Darnella i z przerażeniem zobaczył, że pistolet jest teraz wymierzony w głowę Amelii.

Nie, przemknęło mu przez mózg. Nie!

Taylor strzelił.

Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej na skroni Amelii ukazała się strużka krwi i spłynęła powoli na jej policzek, ale dziewczyna stała dalej, wpatrzona w pistolet niby zahipnotyzowane zwierzę.

– Proszę, Taylor – szeptała. – Proszę, nie…

Taylor znów uniósł broń.

Naraz nogi Noaha wyzwoliły się z koszmarnego paraliżu, a ciało zaczęło działać odruchowo. Jego mózg zarejestrował naraz całe mnóstwo szczegółów. Zobaczył, jak Taylor podrywa głowę i odwraca się w jego stronę. Pistolet powoli przesunął się łukiem w jego kierunku. Zobaczył jeszcze błysk zaskoczenia w oczach Taylora, gdy na niego skoczył.

Rozległ się kolejny strzał.


– Właśnie zauważyłam, że przyjęto do szpitala moją pacjentkę. Dlaczego nikt mnie nie zawiadomił?

– Gdy rejestratorka zobaczyła, że to Claire zadała jej pytanie, wydawała się kurczyć na krześle, Oooo… Jaką pacjentkę, pani doktor?

– Katie Youmans. Zobaczyłam nazwisko na drzwiach, ale nie ma jej w pokoju. Nie mogę także znaleźć jej karty w kartotece.

– Kilka godzin temu zgłosiła się na izbę przyjęć. Jest teraz na prześwietleniu.

– Nikt mnie nie zawiadomił. Rejestratorka spuściła wzrok.

– Doktor DelRay przejął nad nią opiekę.

Claire w milczeniu przyjęła tę nieprzyjemną wiadomość. Pacjenci często zmieniali prowadzących lekarzy, czasem z bardzo błahych powodów. Dwaj pacjenci Adama DelRaya przenieśli się pod opiekę Claire. Zdziwiło ją jednak, że akurat ta pacjentka postanowiła odejść do innego lekarza.

Szesnastoletnia Katie Youmans, nieco opóźniona w rozwoju, mieszkała ze swoim ojcem, gdy po raz pierwszy zjawiła się u Claire z powodu zapalenia pęcherza. Claire od razu zauważyła wiele mówiące siniaki na przegubach dziewczyny. Po trzech kwadransach rozmowy i badaniu Claire upewniła się w swoich podejrzeniach. Katie zabrano z domu ojca i umieszczono w rodzinie zastępczej.

Od tego czasu dziewczyna rozkwitła. Jej fizyczne i psychiczne rany zabliźniły się. Claire uważała przypadek Katie za osobisty sukces. Dlaczego dziewczyna chciała zmienić lekarza?

Znalazła Katie w pracowni rentgenowskiej. Przez niewielkie okienko widziała leżącą na stole dziewczynę z jedną nogą umieszczoną pod głowicą aparatu.

– Mogę wiedzieć, z jaką diagnozą ją przyjęto? – spytała technika.

– Powiedziano mi, że to zapalenie tkanki łącznej prawej stopy.

Claire wzięła kartę Katie i przeczytała notatkę przyjęcia do szpitala. Adam DelRay podyktował ją o siódmej rano.

Biała kobieta, lat szesnaście, dwa dni temu nadepnęła na gwóźdź. Dziś rano obudziła się z gorączką, dreszczami i obrzękiem stopy…

Claire przerzuciła historię i objawy, aż doszła do proponowanego leczenia.

Szybko chwyciła za telefon, by przez pager wezwać Adama DelRaya.

W chwilę później DelRay pojawił się w pracowni rentgenowskiej, jak zwykle sztywny i wyświeżony w długim białym kitlu. Choć zawsze był wobec Claire uprzejmy, nigdy nie okazał jej ani odrobiny ciepła, podejrzewała więc, że pod warstwą jankeskiej rezerwy płonie w nim męskie poczucie rywalizacji, a może nawet niechęci, odkąd dwóch jego pacjentów wybrało Claire.

Teraz DelRay z kolei przejął jej pacjentkę i to ona, Claire, musiała stłumić w sobie poczucie rywalizacji. Najważniejsze jest zdrowie Katie Youmans.

– Katie była moją pacjentką – powiedziała. – Znam ją dość dobrze i…

– Claire, to się zdarza. – Położył jej rękę na ramieniu w protekcjonalnym geście. – Nie bierz sobie tego do serca.

– Nie dlatego cię wezwałam.

– Po prostu było wygodniej, żebym to ja ją przyjął. Byłem na izbie przyjęć, gdy została przywieziona. A jej opiekunka uważała, że Katie potrzebny jest internista.

– Doskonale potrafię leczyć zapalenie tkanki łącznej, Adamie.

– A jeśli wywiąże się z tego zapalenie tkanki kostnej? Mogą wystąpić komplikacje.

– Chcesz powiedzieć, że lekarz rodzinny nie ma wystarczających kwalifikacji, by zająć się tą pacjentką?

– Opiekunka dziewczyny podjęła decyzję. Ja po prostu okazałem się pod ręką.

Claire była zbyt wściekła, by odpowiedzieć. Odwróciła się i spojrzała przez okienko na pacjentkę. Na swoją byłą pacjentkę. Nagle jej uwagę przyciągnęła kroplówka, do której podłączono Katie. Do torebki z dekstrozą i wodą doczepiono ręcznie napisaną karteczkę.

– Czy dano jej już antybiotyk?

– Właśnie podłączyli kroplówkę – powiedział technik z pracowni rentgenowskiej.

– Ależ ona jest uczulona na penicylinę! Dlatego właśnie cię wezwałam, Adam!

– Nic nie mówiła o uczuleniu.

Claire wbiegła do sąsiedniego pomieszczenia, złapała wlew kroplówki i zamknęła. Jeden rzut oka na Katie wystarczył: twarz dziewczyny była zaczerwieniona.

– Potrzebuję epinefryny! – zawołała Claire do technika. – I benadrylu dożylnie!

Katie wierciła się na stole.

– Dziwnie się czuję, pani doktor – mruknęła. – Tak mi gorąco. – Na jej karku wystąpiły czerwone plamy.

Technik rzucił okiem na dziewczynę, mruknął: „O, kurwa”, i szarpnął szufladę, szukając zestawu anafilaktycznego.

– Nic mi nie mówiła o uczuleniu – powtórzył DelRay obronnym tonem.

– Jest epinefryna. – Technik podał Claire strzykawkę.

– Nie mogę oddychać!

Wszystko będzie dobrze, Katie – uspokajała ją Claire, zakładając igłę. – Za moment poczujesz się lepiej… – Wbiła igłę w skórę dziewczyny i wstrzyknęła jej sto mililitrów epinefryny.

– Nie… mogę… oddychać!

– Dwadzieścia pięć miligramów benadrylu! – rzuciła Claire, – Adamie, daj jej benadryl!

DelRay wpatrywał się w osłupieniu w strzykawkę, którą technik wcisnął mu w dłoń. Automatycznie wstrzyknął lekarstwo w wenflon.

Claire wzięła stetoskop. W płucach dziewczyny słyszała gwizdy po obu stronach.

– Jakie ciśnienie krwi? – spytała technika.

– Osiemdziesiąt na pięćdziesiąt. Puls sto czterdzieści.

– Przenieśmy ją na ostry dyżur, natychmiast! Trzy pary rąk położyły dziewczynę na wózku.

– Nie mogę oddychać… Nie mogę oddychać…

– Jezu, ona strasznie puchnie!

– Ruszajmy! – zawołała Claire.

Wspólnie wypchnęli wózek z pracowni rentgenowskiej, i biegiem pokonali hol, okrążyli narożnik i przez podwójne drzwi z hałasem wpadli na ostry dyżur. Doktor McNally i dwie pielęgniarki w zaskoczeniu unieśli głowy.

– Szok anafilaktyczny! – zawołała Claire.

Reakcja była natychmiastowa. Przewieziono Katie do pokoju zabiegowego. Założono jej maskę tlenową, a do piersi przymocowano czujniki EKG. Po chwili w jej żyły sączyła się potężna dawka kortyzonu.

Z wciąż bijącym sercem Claire wyszła w końcu z izby przyjęć, zostawiając MacNally’ego i jego personel. Adam DelRay stał przy dyżurce pielęgniarek, energicznie wpisując coś do karty szpitalnej Katie. Gdy Claire podeszła, szybko ją zamknął.

– Nie mówiła, że ma uczulenie – powiedział.

– Jest ociężała umysłowo.

– Więc powinna nosić bransoletkę MedAlert. Dlaczego jej nie ma?

– Bo odmawia noszenia.

– Nie mogłem tego wiedzieć!

– Wystarczyło do mnie zadzwonić, gdy ją przywieziono. Wiedziałeś, że jest moją pacjentką i że znam jej historię. Wystarczyło zapytać.

– Opiekunka powinna była mnie uprzedzić. Nie mieści mi się w głowie, że ta kobieta nie pomyślałaby…

Przerwał mu głośny zgrzyt z radia pogotowia. Oboje unieśli głowy, by wysłuchać komunikatu.

– Szpital Knox, tu karetka siedemnaście, karetka siedemnaście. Mamy ofiarę postrzału, czas przybycia do szpitala za jakieś pięć minut. Czy mnie słyszycie?

Jedna z pielęgniarek wypadła z gabinetu zabiegowego i chwyciła mikrofon.

– Tu Knox, ostry dyżur. Co to za rana postrzałowa?

– W drodze kilka ofiar. Ta tutaj w stanie krytycznym. Pozostali w drodze.

– Ile? Powtarzam, ile?

– Nie wiadomo. Co najmniej trzy…

Na tej samej częstotliwości włączył się inny głos.

– Szpital Knox, tu karetka dziewięć. Jedziemy z raną postrzałową w ramię. Czy mnie słyszycie?

Pielęgniarka w panice złapała telefon i nacisnęła zero.

– Alarm! Ogłaszam alarm! To nie są ćwiczenia!

Pięciu lekarzy. Tylko tylu udało się znaleźć w budynku szpitala w tych gorączkowych chwilach przed przybyciem pierwszej karetki: Claire, DelRaya, McNally’ego z izby przyjęć, chirurga i jednego wystraszonego pediatrę. Nikt nie znał jeszcze żadnych szczegółów: ani gdzie doszło do strzelaniny, ani ile jest ofiar. Wiedzieli tylko, że stało się coś okropnego, a ten maleńki, prowincjonalny szpital nie jest przygotowany, by sobie z tym poradzić. Izbę przyjęć wypełnił hałas i bieganina personelu, gotującego się na przyjęcie rannych. Katie, której stan był już stabilny, wytoczono do holu, by zrobić miejsce w gabinecie zabiegowym. Trzaskały drzwiczki szafek, rozbłysły reflektory. Claire wieszała torebki z płynami do kroplówek, rozkładała na tacach instrumenty, otwierała paczki gazy i nici chirurgicznych.

Potężniejący w uszach ryk syreny pierwszej karetki na moment wyciszył izbę przyjęć. Po chwili wszyscy rzucili się do podwójnych drzwi, by przyjąć pierwszą ofiarę. Stojąc w grupie personelu, Claire zdawała sobie sprawę z panującej ciszy – wszyscy wsłuchiwali się w sygnał ambulansu.

Nagle syrena umilkła i w zasięgu wzroku pojawiło się migające czerwone światło.

Gdy karetka podjeżdżała tyłem do wejścia, Claire przepchnęła się naprzód. Otwarto tylne drzwi samochodu i wysunięto przez nie nosze z pierwszą ofiarą. Była to kobieta, już intubowana. Plaster, którym przytrzymano rurkę, zasłaniał dolną część twarzy. Opatrunek na podbrzuszu kobiety był przesiąknięty krwią.

Przewieziono ją prosto na salę urazową i przeniesiono na stół. Chór głosów wykrzykiwał coś równocześnie, gdy przecinano ubranie kobiety, podłączano EKG i tlen, na ramieniu mocowano aparat do mierzenia ciśnienia krwi. Na monitorze pracy serca pokazała się szybko biegnąca sinusoida.

– Skurczowe siedemdziesiąt! – zawołała pielęgniarka.

– Pobieram krew do zbadania grupy! – powiedziała Claire. Z tacki chwyciła szesnastojednostkowy dożylny kateter i założyła opaskę uciskową na rękę pacjentki. Żyła była słabo widoczna – pacjentka znajdowała się w szoku. Claire wkłuła się i wsunęła na miejsce plastikowy wenflon. Strzykawką pobrała krew, po czym przymocowała wlew kroplówki.

– Sól fizjologiczna w kroplówce podłączona! – zawołała.

– Skurczowe sześćdziesiąt, ledwo wyczuwalne!

– Mam wrażenie, że brzuch jest pełen krwi – powiedział chirurg. – Otworzyć tace z narzędziami chirurgicznymi i przygotować ssaki! – Spojrzał na McNally’ego. – Będziesz pierwszym asystentem.

– Ale trzeba ją przewieźć do sali operacyjnej…

– Nie ma czasu. Muszę znaleźć miejsce, skąd płynie ta krew.

– Straciłam tętno! – krzyknęła pielęgniarka.

Pierwsze cięcie było szybkie i brutalne – jedno długie pociągnięcie przez środek brzucha. Drugie, głębsze, przecięło warstwę podskórnego tłuszczu i otworzyło otrzewną.

Krew trysnęła, wylewając się na podłogę.

– Nie widzę, skąd pochodzi!

Ssak nie dość szybko usuwał krew. McNally w desperacji wcisnął w otwarty brzuch dwa sterylne ręczniki i wyciągnął nasiąknięte krwią.

– Dobra, chyba widzę. Kula naruszyła aortę…

– Jezu, ależ krwawi!

Rejestratorka krzyknęła przez drzwi:

– Przywieziono dwie kolejne ofiary! Właśnie wnoszą je do środka!

McNally rzucił Claire spojrzenie przez stół. W jego oczach widziała panikę.

– Ty się tym zajmij – rzucił krótko. – Idź, Claire. Żołądek podszedł jej do gardła. Pchnęła drzwi sali akurat wtedy, gdy pierwsze nosze znalazły się w jednym z gabinetów zabiegowych. Leżał na nich szlochający rudy chłopiec. Miał rozciętą koszulę, a przez bandaż na ramieniu przesączała się krew. Zaraz potem wniesiono drugie nosze z kilkunastoletnią blondyneczką. Połowa jej twarzy była zakrwawiona.

To dzieci, pomyślała Claire. To przecież dzieci. Boże, co się stało?

Najpierw podeszła do dziewczynki, płaczącej, ale mogącej ruszać wszystkimi kończynami. Na widok krwi na jej twarzy Claire o mało nie wpadła w panikę, myśląc, że to rana postrzałowa głowy. Zmusiła się do spokoju, ujęła dłoń dziewczynki i spytała ją o imię. Serce waliło jej jak młotem, ale wystarczyło parę zdań, by przekonać się, że Amelia Reid jest przytomna i w dobrym stanie umysłowym. Rana była powierzchowna, więc Claire szybko oczyściła ją i założyła opatrunek.

Gdy zwróciła się do rudego chłopca, okazało się, że zajmuje się nim już pediatra.

– Czy jeszcze ktoś jedzie? – spytała rejestratorkę.

– Nie. Być może ktoś jest jeszcze na miejscu…

W drzwiach izby przyjęć pojawił się drugi chirurg.

– Jestem! Kto mnie potrzebuje?

– Sala urazowa – powiedziała Claire. – Trzeba wspomóc doktora McNally’ego.

Skierował się w tamtą stronę, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, niemal go uderzając.

– Czy mamy już tę krew 0 Rh minus dla Horatio? – zawołała pielęgniarka do rejestratorki.

Horatio? Claire nie rozpoznała pacjentki pod plastrem, ale znała to nazwisko.

Dorothy Horatio, nauczycielka biologii mego syna. Rzuciła okiem na zegar. Było wpół do dwunastej – trzecia lekcja. Noah miał mieć biologię w klasie pani Horatio.

Przybył kolejny lekarz, kolejna para rąk – położnik z Two Hills. Rozejrzała się po pokoju i stwierdziła, że sytuacja jest pod kontrolą.

Podjęła jedyną decyzję, jaką może podjąć przerażona matka.

Wybiegła do samochodu.

Czterdzieści kilometrów dzielących ją od szkoły biegło pośród jesiennych pól, nad którymi snuły się pasma mgły. Gdzieniegdzie stały grupy sosen oraz zagrody o pokrzywionych gankach. Od ośmiu miesięcy codziennie pokonywała tę drogę, ale nigdy w takim tempie, z trzęsącymi się rękami i lękiem w sercu. Na ostatnie wzniesienie wjechała na gazie wciśniętym do dechy. Subaru minęło znajomy znak: WYJEŻDŻASZ Z TWO HILLS. WRÓĆ WKRÓTCE!

Sto metrów dalej stała druga, mniejsza tablica z obłażącą farbą:

WITAJCIE W TRANQUILITY NAD JEZIOREM LOCUST 910 MIESZKAŃCÓW Natychmiast po skręcie w School Road ujrzała migające światła kilku samochodów służb miejskich. Przy prowadzącej do szkoły bramie z czerwonej cegły stało parę wozów policyjnych i dwa wozy strażackie. Musiało tu dojść do prawdziwej katastrofy.

Claire wyskoczyła z samochodu i przebiegła przez trawnik, gdzie za rozciągniętą przez policję taśmą stało kilkudziesięciu zszokowanych uczniów i nauczycieli. Nie dostrzegła wśród nich Noaha.

Policjant z Two Hills zatrzymał ją przy drzwiach wejściowych.

– Nikomu nie wolno wchodzić.

– Ależ ja muszę!

– Tylko personel służb miejskich. Odetchnęła głęboko.

– Jestem doktor Elliot – powiedziała spokojniejszym tonem. – Lekarz z Tranquility.

Pozwolił jej iść dalej.

Weszła do szkoły. Budynek miał blisko sto lat. Wewnątrz unosił się odór spoconych nastoletnich ciał i kurzu wzniecanego tysiącami stóp, dudniących po schodach w górę i w dół. Wbiegła na pierwsze piętro.

Przez otwarte drzwi pracowni biologicznej, przegrodzone policyjną taśmą, widać było poprzewracane krzesła, potłuczone szkło i rozrzucone papiery. Pośród tego wszystkiego skakały żaby.

I krew – całe kałuże gęstniejącej już na podłodze krwi.

– Mama?

Na dźwięk tego głosu serce zabiło jej mocniej. Odwróciła się na pięcie – po drugiej stronie holu stał jej syn. W mroku długiego korytarza wydawał się zastraszająco mały, a jego pokryta krwią twarz była blada i zapadnięta.

Podbiegła do niego i objęła ramionami sztywne ciało, przyciągając Noaha, zmuszając do poddania się uściskowi. Czuła, jak najpierw rozluźniły się jego ramiona, potem oparł głowę na jej głowie i rozpłakał się. Z krtani chłopca nie wydobywał się żaden dźwięk, czuła tylko drżenie jego ramion i ciepłe łzy, spływające jej na kark. W końcu objął ją w pasie. Być może jego ramiona były już szerokie jak u mężczyzny, ale teraz lgnęło do niej dziecko, a strach był strachem dziecka, znajdującym ujście we łzach.

– Jesteś ranny? – spytała. – Noah, ty krwawisz. Jesteś ranny?

– Nic mu nie jest, Claire. To nie jego krew, tylko nauczycielki.

Uniosła głowę. W holu stał Lincoln Kelly, a ponury wyraz jego twarzy mówił o strasznych przeżyciach tego dnia.

– Właśnie rozmawialiśmy z Noahem o tym, co się stało. Miałem po ciebie dzwonić.

– Byłam w szpitalu. Wiem, że doszło do jakiejś strzelaniny.

– Twój syn wyrwał temu chłopakowi pistolet – powiedział Lincoln. – To było szaleństwo. I przejaw odwagi. Prawdopodobnie uratował życie kilku osobom. – Lincoln przeniósł wzrok na Noaha. – Powinnaś być z niego dumna – dodał miękko.

– Nie byłem odważny – wyrzucił z siebie Noah. Odsunął się od Claire i z zażenowaniem wycierał oczy. – Bałem się. Nie wiem, dlaczego się na niego rzuciłem. Chyba nie wiedziałem, co robię…

Ale zrobiłeś to, Noah. – Lincoln położył chłopcu rękę na ramieniu. Było to męskie błogosławieństwo, szybkie i konkretne. Wydawało się, że Noah czerpie siłę z tego prostego gestu. Matka nie może pasować na rycerza własnego syna, pomyślała Claire. Musi to zrobić inny mężczyzna. Noah wyprostował się powoli, już opanowany.

– Czy z Amelią wszystko w porządku? – spytał matki. – Zabrała ją karetka.

– W porządku. Tylko draśnięcie w twarz. Chłopcu też chyba nic nie będzie.

– A… pani Horatio? Pokręciła głową.

– Nie wiem – powiedziała cicho.

Odetchnął głęboko i przesunął dłonią po twarzy.

– Ja… muszę umyć twarz.

– Tak, powinieneś – odparł łagodnie Lincoln. – Nie śpiesz się, Noah. Twoja mama na ciebie zaczeka.

Claire śledziła wzrokiem oddalającego się syna. Gdy przechodził koło pracowni biologicznej, zwolnił, a jego wzrok wbrew woli skierował się ku otwartym drzwiom. Przez kilka sekund stał w miejscu, zahipnotyzowany straszliwym widokiem. I szybko ruszył do toalety dla chłopców.

– Kto to był? – spytała Lincolna. – Kto przyniósł do szkoły broń?

– Taylor Darnell.

– Och, nie. To mój pacjent.

– Tak nam powiedział jego ojciec. Paul Darnell twierdzi, że chłopca nie można obwiniać, bo ma zespół zaburzeń koncentracji i nie jest w stanie kontrolować tego, co robi. Czy to prawda?

– Zespół zaburzeń koncentracji nie prowadzi do aktów przemocy. Zresztą Taylor wcale na to nie cierpi. Nie mogę jednak nic powiedzieć o tym przypadku, Lincoln. Zdradziłabym tajemnicę pacjenta.

– No, w każdym razie coś z tym chłopakiem jest nie w porządku. Skoro jesteś jego lekarzem, może powinnaś go zobaczyć, zanim zostanie przewieziony do Ośrodka dla Młodocianych.

– Gdzie jest teraz?

Trzymamy go w gabinecie dyrektorki. – Lincoln zawahał się. – Tylko słowo ostrzeżenia, Claire. Nie zbliżaj się do niego.

Загрузка...