Hałas doprowadzał ją do szału. Amelia Reid oparła łokcie na biurku i objęła rękoma głowę, marząc o wyłączeniu wszystkich dźwięków, atakujących ją z różnych części domu. Z pokoju J.D. dochodził wrzask koszmarnej muzyki, waląc niby szatańskie bicie serca w ścianę jej pokoju. A z dużego pokoju na dole zalewał ją hałas nastawionego na maksymalną głośność telewizora. Z muzyką dałaby sobie radę, ponieważ był to drażniący element atakujący margines jej koncentracji. Telewizor natomiast wdzierał się jej wprost do mózgu, gdyż słyszała głosy mówiących ludzi, a ich słowa odwracały jej uwagę od książki, którą usiłowała czytać.
W zdenerwowaniu zamknęła ją i zeszła na dół. Jack siedział na swym zwykłym wieczornym miejscu, rozwalony na fotelu z podnóżkiem, z piwem w dłoni. Jego królewska wysokość, pierdząca na tronie. Jakaż to straszliwa potrzeba doprowadziła jej matkę do tego małżeństwa? Amelia nie potrafiła sobie wyobrazić nawet rozważania podobnej możliwości, nie mogłaby znieść myśli o życiu z takim człowiekiem, który beka przy stole, a brudne skarpetki zostawia na podłodze dużego pokoju.
A w nocy – leżeć z nim w jednym łóżku, czuć jego ręce na ciele…
– Z gardła wyrwał jej się niechcący jęk pełen obrzydzenia, odciągając uwagę Jacka od wieczornych wiadomości. Spojrzał na nią i w jego obojętnym wzroku pojawiło się zainteresowanie, nawet pewien namysł. Znała jego przyczynę i omal nie splotła ramion, by zasłonić piersi., Czy możesz to ściszyć? – spytała. – Nie jestem w stanie się uczyć.
– To zamknij drzwi.
– Zamknęłam. Telewizor gra za głośno.
To mój dom. Masz szczęście, że w ogóle pozwalam ci tu mieszkać. Cały dzień ciężko pracuję i mam prawo odprężyć się tak, jak chcę.
– Nie mogę się skupić. Nie mogę odrabiać lekcji. Dźwięk, jaki Jack z siebie wydał, był pół beknięciem, pół śmiechem.
– Taka dziewczyna jak ty nie powinna przemęczać swoich szarych komórek. Nawet ich zresztą nie potrzebujesz.
– A cóż to niby ma znaczyć?
– Znajdź bogatego faceta, zakołysz tymi włosami, a będziesz miała co jeść do końca życia.
Ugryzła się w język, by powstrzymać gniewną odpowiedź. Jack ją prowokował. Widziała ten uśmieszek na jego ustach, cienki wąsik unoszący się z jednej strony. Lubił doprowadzać ją do gniewu, cieszył się, gdy się denerwowała. Inaczej nie był w stanie zwrócić na siebie jej uwagi i Amelia wiedziała, że podnieca go każdy przejaw okazanej przez nią emocji, nawet jeśli to była wściekłość.
Wzruszyła ramionami i skupiła uwagę na telewizorze. W kontaktach z Jackiem należało okazywać lodowatą obojętność. Nie okazywać ani gniewu, ani żadnych innych uczuć. Wtedy się wściekał, bo to mu uświadamiało dokładnie, kim jest: kimś całkowicie nieistotnym. Bez znaczenia. Patrząc na ekran, czuła, jak odzyskuje nad nim przewagę. Do diabła z nim. Nie może się do niej przebić ani jej zranić, bo mu na to nie pozwoli.
Dopiero po kilku sekundach jej mózg zarejestrował obrazy na ekranie. Zobaczyła brązową furgonetkę, holowaną przez samochód policyjny, widziała niewyraźną postać chłopca, zakrywającego twarz, wprowadzanego na posterunek policji w Tranquility. Gdy w końcu zrozumiała, na co patrzy, Jack całkowicie wyleciał jej z głowy.
– … Czternastoletni chłopiec został zatrzymany w celu złożenia wyjaśnień. Ciało czterdziestotrzyletniej Doreen Kelly znaleziono wczesnym rankiem na odległym odcinku Slocum Road, we wschodniej części Tranquility. Według anonimowego naocznego świadka furgonetkę podejrzanego widziano w tej właśnie okolicy około dziewiątej wieczorem, jadącą zygzakiem po jezdni, a nieujawnione dowody skłoniły policję do zatrzymania chłopca. Ofiara, żona komendanta policji municypalnej Lincolna Kelly, miała za sobą długa historię choroby alkoholowej. Jak mówią mieszkańcy…”
Na ekranie pojawiła się nowa twarz – kobieta, w której Amelia rozpoznała kasjerkę ze sklepu „Cobb i Morong”.
– Doreen była dla nas naprawdę tragiczną postacią. Nigdy, nigdy nie skrzywdziłaby nikogo, i po prostu nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś mógł coś takiego zrobić. Tylko potwór zostawiłby ją tam na pewną śmierć.
Teraz telewizja pokazała okryte, leżące na noszach ciało, wnoszone do karetki.
– W opinii społeczności wstrząśniętej już wczorajszą tragedią w szkole średniej ta śmierć jest kolejnym ciosem zadanym miasteczku, które, o ironio, nazywa się Tranquility…
– O czym oni mówią? – spytała Amelia. – Co się stało? W bezbarwnych oczach Jacka mignęło ponure rozbawienie.
– Słyszałem o tym dzisiaj w mieście – powiedział. – Ten chłopak doktorki ma przechlapane.
Noah? Przecież nie może chodzić o Noaha!
– Wczoraj wieczorem na Slocum Road przejechał żonę komendanta. Tak mówi świadek.
– Jaki świadek?
Rozbawienie z oczu Jacka rozlało się po całej jego twarzy, wyginając mu wargi w paskudnym uśmieszku.
– No, to właśnie jest pytanie, nie? Kto to widział? – Uniósł brwi w udanym zaskoczeniu. – Ach, zapomniałem, to przecież w tym chłopcu się wszystkie podkochujecie, nie? Ty też myślisz, że jest jakiś specjalny. No, chyba masz rację. – Roześmiał się. – Będzie naprawdę specjalny w więzieniu.
– Odpieprz się – powiedziała Amelia, odwróciła się i wbiegła na górę po schodach.
– Hej! Hej, wróć tu i przeproś! – wrzasnął Jack. – Masz mi okazywać cholerny szacunek!
Ignorując jego żądanie, skierowała się wprost do sypialni matki i zamknęła drzwi. Niech mnie zostawi w spokoju na pięć minut. Niech mi da zadzwonić…
Wykręciła numer domu Noaha Elliota.
Niestety, usłyszała czterokrotny sygnał, a potem automatyczna sekretarka odezwała się głosem matki Noaha:
– Mówi doktor Elliot. Nie ma mnie w domu, więc proszę zostawić wiadomość. Jeśli sprawa jest nagła, można się ze mną porozumieć przez centralę szpitala Knox. Oddzwonię, gdy tylko będę mogła.
Po sygnale Amelia wyrzuciła z siebie gwałtownie:
– Pani doktor, mówi Amelia Reid. Noah nie przejechał tej kobiety! Nie mógł tego zrobić, bo był…
Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie.
– Co robisz w moim pokoju, ty mała suko? – ryknął Jack. Amelia rzuciła słuchawkę i odwróciła się, by stanąć z nim twarzą w twarz.
– Masz mnie przeprosić – zażądał Jack.
– Za co?
– Za przeklinanie, do jasnej cholery.
Chodzi ci o to, że powiedziałam „odpieprz się”? Policzek był tak silny, że jej głowa poleciała w bok. Amelia uniosła dłoń do piekącej twarzy, a potem znów napotkała jego wzrok. Przez chwilę wpatrywała się w ojczyma i coś głęboko w niej, jakiś rdzeń z płynnej stali, wydawał się nareszcie twardnieć. Gdy uniósł rękę, by uderzyć ją powtórnie, nawet nie mrugnęła. Patrzyła tylko na niego, a jej oczy mówiły mu, że jeśli to zrobi, będzie tego bardzo, bardzo żałował. Powoli opuścił rękę. Nie próbował jej zatrzymać, gdy wychodziła z sypialni. Wciąż stał tam bez ruchu, gdy zamykała za sobą drzwi własnego pokoju.
Claire i Max Tutwiler stali przed biurkiem Lincolna i upierali się, by ich wysłuchał. Razem pojawili się w komisariacie, a teraz Max otwierał teczkę i pod nierozumiejącym wzrokiem Lincolna wyjmował z niej mapę topograficzną i rozkładał na biurku.
– I co mam tu zobaczyć? – spytał Lincoln.
– To wyjaśnienie choroby mego syna. I tego, co się dzieje w tym mieście – powiedziała Claire z naciskiem. – Noaha trzeba hospitalizować. Musisz go wypuścić.
Lincoln niechętnie podniósł na nią wzrok. Zaledwie dwanaście godzin temu byli kochankami. Teraz najwyraźniej z trudem zmuszał się, by na nią spojrzeć.
– Wcale nie wygląda na chorego. Niemal nam uciekł dziś rano.
Choroba jest w jego mózgu. To pasożyt pod nazwą Taenia solium. W początkowej fazie infekcji może wywoływać zmiany osobowości. Jeśli Noah jest zakażony, wymaga leczenia. Torbiele Taenia solium wywołują obrzęk mózgu i objawy zapalenia opon mózgowych. To właśnie u niego obserwowałam przez kilka ostatnich dni. Drażliwość, napady złości. Jeśli nie zabiorę go do szpitala, jeśli ma już torbiel, a ona pęknie… – Przerwała, walcząc ze łzami. – Proszę – szepnęła. – Nie chcę stracić syna.
– W sumie oznacza to – wtrącił się Max – że chłopiec nie jest odpowiedzialny za swoje czyny. Te inne dzieciaki też nie.
– A skąd dzieci mają tego pasożyta? – spytał Lincoln.
– Od Warrena Emersona – powiedziała Claire. – Patolog w Stanowym Centrum Medycznym jest niemal pewien, że uszkodzenie jego mózgu zostało wywołane przez Taenia solium – tasiemca uzbrojonego. Emerson jest prawdopodobnie zakażony od lat. Co znaczy, że jest także nosicielem choroby.
– A w ten sposób dzieciaki zaraziły się od Emersona – powiedział Max, wygładzając rozłożoną na biurku Lincolna mapę. – Claire wysnuła następującą teorię. Oto dolny bieg potoku Meegawki. Wysokość, możliwe zalewy powodziowe, a nawet podziemne fragmenty nurtu.
– Co to oznacza?
– Proszę spojrzeć. – Max położył palec na mapie. – Tutaj mniej więcej znajduje się farma Warrena Emersona, jakieś półtora kilometra w górę potoku od jeziora. Wysokość sześćdziesiąt jeden metrów. Potok Meegawki przepływa tuż obok jego posiadłości, niedaleko szamba. To pewnie bardzo stary system kanalizacyjny. – Max podniósł wzrok na Lincolna. – Czy rozumie pan znaczenie położenia jego farmy?
– Zanieczyszcza strumień?
– No właśnie. Minionej wiosny mieliście rekordowe opady deszczu, więc strumień wylał zapewne aż do wysokości szamba Emersona. Mógł wypłukać jaja pasożyta i zabrać je do jeziora.
– A skąd jaja znalazły się w szambie?
Od samego Warrena Emersona – wyjaśniła Claire. – Prawdopodobnie został zarażony dawno temu, po zjedzeniu niedogotowanej wieprzowiny z wągrami tasiemca. Wągry rosną i żyją w ludzkich jelitach, czasami parę dziesiątków lat. Produkują jaja.
– Jeśli Emerson hodował tasiemca w jelitach – powiedział Max – to wiele jaj pasożyta dostało się do jego systemu kanalizacyjnego. Wystarczy przeciekające szambo albo powódź, żeby przedostały się do strumienia zasilającego jezioro. Ich największa koncentracja byłaby tu, gdzie potok Meegawki wpada do jeziora. – Max wskazał Skały. – Właśnie tu, gdzie wasze nastolatki najchętniej się kąpią. Mam rację?
Lincoln nagle poderwał głowę, bo gdzieś w budynku wybuchło zamieszanie. Wszyscy spojrzeli ku drzwiom, które otwarły się gwałtownie, a spanikowany Floyd Spear wsunął głowę do pokoju.
– Chłopiec ma atak! Wzywamy pogotowie!
Claire rzuciła Lincolnowi przerażone spojrzenie i wybiegła z gabinetu. Jeden z policjantów stanowych próbował ją zatrzymać, ale Lincoln rzucił:
– Jest lekarzem! Przepuśćcie ją!
Claire wypadła na korytarz, skąd prowadziły drzwi do trzech cel. Drzwi pierwszej celi stały otworem. W środku przykucnęło dwóch policjantów. Widziała jedynie nogi Noaha, podrygujące jakby w rytm wstrząsów elektrycznych. Potem zobaczyła krew na podłodze, w pobliżu głowy syna, i jego zakrwawioną twarz.
– Coście mu zrobili?! – krzyknęła.
– Nic! Tak go znaleźliśmy. Chyba uderzył głową o podłogę…
– Cofnijcie się. Zejdźcie mi z drogi!
Policjanci cofnęli się posłusznie i Claire opadła na kolana koło Noaha. Paniczny strach niemal ją sparaliżował. Musiała zmusić się do myślenia, do usunięcia ze świadomości strasznego faktu, że to jest jej syn, jej jedyne dziecko, i że być może teraz umiera na jej oczach. Atak padaczki. Kłopoty z oddychaniem. Usłyszała bulgot płynu w gardle, pierś unosiły mu gwałtowne skurcze, gdy walczyłby wciągnąć powietrze w głodne tlenu płuca.
Przewróć go na bok. Płyn nie może dostać się do płuc!
Chwyciła chłopca za ramię. Druga para rąk przyszła jej na pomoc. Kątem oka dostrzegła klękającego obok Lincolna.
Razem przekręcili Noaha na bok. Wciąż miał drgawki i uderzał głową o podłogę.
– Potrzebuje czegoś miękkiego pod głowę! – krzyknęła. Max, który także wepchnął się do celi, rzucił jej zerwany z pryczy koc. Delikatnie uniosła głowę Noaha i wsunęła koc pod spód. Często, kiedy był mały, zasypiał na kanapie – wtedy wsuwała mu pod głowę poduszkę. Teraz nie była to głowa śpiącego chłopca. Przy każdym nowym ataku drgawek jego kark sztywniał, mięśnie napinały się jak postronki. I ta krew – skąd pochodziła?
Znów usłyszała bulgot i zobaczyła, jak pierś Noaha się unosi, a świeży strumyk krwi wycieka mu z nozdrza. Więc wcale się nie skaleczył, to tylko krew cieknie mu z nosa. Czy również krew bulgocze mu w gardle? Odwróciła twarz syna w dół, mając nadzieję usunąć krew z jamy ustnej, ale wyciekło jej bardzo niewiele, pomieszanej ze śliną. Atak jakby przechodził, chłopiec nie bił już nogami z taką gwałtownością, odgłos duszenia się natomiast był coraz wyraźniejszy.
Ucisk na przeponę. Zanim Noah się udusi.
Zostawiła go na boku, położyła jedną dłoń na górnej części jamy brzusznej, a drugą wparła w jego kark. Mocno nacisnęła w kierunku klatki piersiowej.
Z gardła ze świstem wyszło powietrze. Więc płuca nie są całkiem zablokowane, pomyślała z ulgą. Wciąż dostają trochę tlenu.
Powtórzyła ucisk. Znowu oparła dłoń o brzuch Noaha i mocno nacisnęła. Słyszała, jak jego płuca wypychają powietrze, a świszczący oddech uspokaja się, bo przyczyna blokady nagle została wyparta z gardła i częściowo wypchnięta przez nozdrze. Na ten widok szarpnęła się w tył, przerażona.
– Jezus Maria! – krzyknął policjant stanowy. – A to, kurwa, co takiego?
Robak ruszał się, wykręcał na wszystkie strony w różowej pianie krwi i śluzu. Wysuwało się go coraz więcej, tworzył błyszczące skręty, za wszelka cenę usiłując się uwolnić. Claire była tak osłupiała, że gapiła się tylko bezczynnie, gdy robak wysunął się do końca z nosa jej syna i ześliznął na podłogę Tam zwinął się w spiralkę, unosząc jeden koniec niczym kobra, by sprawdzić powietrze.
W następnej sekundzie wystrzelił przed siebie i zniknął pod pryczą.
– Gdzie on jest? Złapcie go! – krzyknęła Claire.
Max opadł już na czworaki, usiłując zajrzeć pod pryczę.
– Nie widzę…
– Musimy go zidentyfikować!
– Jest tam, już go mamy – powiedział Lincoln, który ukląkł koło Maksa. – Wciąż się rusza…
Nagle wyłączone zawodzenie syreny karetki pogotowia odwróciło uwagę Claire. Spojrzała ku drzwiom, gdzie słychać było zbliżające się głosy i metaliczny brzęk noszy toczonych na kółkach. Noah łatwiej oddychał, jego żebra unosiły się i opadały bez drgawek, a puls miał przyśpieszony, ale stabilny.
Sanitariusze weszli do celi. Claire odsunęła się na bok, gdy zakładali wlew dożylny i podłączali tlen.
– Claire – powiedział Lincoln. – Spójrz na to. Przesunęła się w jego stronę i uklękła obok, zaglądając w wąską szczelinę pod pryczą. Światło w celi świeciło słabo i trudno było cokolwiek dostrzec w cieniu zapadniętego materaca. Tam gdzie było nieco jaśniej, przy samej krawędzi, rozróżniła kilka kotów kurzu i pomięty kawałek chusteczki. Z tyłu, w najdalszym kącie, ruszała się jasnozielona linia, rysując w ciemności halucynogenne zawijasy.
– Świeci się, Claire. To właśnie widzieliśmy. Tamtej nocy nad jeziorem.
– Bioluminescencja – potwierdził Max. – Niektóre robaki mają takie właściwości.
Claire usłyszała trzask klamry bezpieczeństwa. Odwróciła się i zobaczyła, że sanitariusze przymocowali już Noaha do noszy i manewrują teraz w drzwiach celi.
– Wydaje się, że jego stan jest stabilny – powiedział sanitariusz. – Zabieramy go do szpitala Knox.
– Zaraz za wami przyjadę – powiedziała i spojrzała na Maksa. – Potrzebuję tego robaka.
– Jedź z Noahem – uspokoił ją Max. – Przywiozę go do laboratorium patologii.
Kiwnęła głową i wyszła za swoim synem.
W pracowni radiologicznej Claire uważnie przyglądała się filmom przyczepionym do podświetlarki.
– I co myślicie? – spytała.
– Wygląda całkiem normalnie – powiedział doktor Chapman, radiolog. – Wszystkie zwoje symetryczne. Nie widzę żadnych zagęszczeń, żadnych torbieli. Nic, co świadczyłoby o krwawieniu wewnątrzczaszkowym. – Spojrzał na doktora Thayera, neurologa, który właśnie wchodził do pokoju. Claire poprosiła go, by przejął opiekę nad Noahem. – Właśnie przyglądamy się zdjęciom tomograficznym. Nie dostrzegam żadnych odstępstw od normy.
Thayer włożył okulary i przestudiował filmy.
– Zgadzam się – powiedział. – A ty, Claire?
Claire miała zaufanie do obu mężczyzn, ale rozmowa dotyczyła jej syna i nie mogła całkowicie oddać go w obce ręce. Rozumieli to, więc dzielili się z nią rezultatami wszystkich analiz i prześwietleń. Teraz dzielili z nią także swoją bezradność. Czytała ją w twarzy Chapmana, który raz jeszcze oglądał zdjęcia. Podświetlarka rzucała bliźniacze odbicie obrazów rentgenowskich w zasłaniające mu oczy okulary, ale zmarszczenie brwi mówiło jej, że lekarz nie ma gotowej odpowiedzi.
– Nie widzę tu nic, co wyjaśniałoby atak – powiedział w końcu.
– I nic, co stanowiłoby przeciwwskazanie dla punkcji lędźwiowej – dodał Thayer. – Biorąc pod uwagę obraz kliniczny, powiedziałbym, że punkcja jest konieczna.
– Nie rozumiem, byłam tak pewna diagnozy – powiedziała Claire. – Nie widzicie nic, co wskazywałoby na cysticerkozę?
– Nie – rzekł Chapman. – Żadnych torbieli. Jak powiedziałem, mózg wygląda normalnie.
– Tak samo jak analiza krwi – dodał Thayer. – Wszystko poza lekko podwyższonym poziomem białych ciałek, a to może być wynikiem stresu.
Ich rozkład nie był normalny – zauważyła Claire. – Ma wysoki poziom eozynofili, co wskazywałoby na infekcję pasożytniczą. Także inni chłopcy mieli wysoki poziom eozynofili. Nie zwróciłam wówczas na to uwagi. Teraz sądzę, że przegapiłam istotną wskazówkę. – Spojrzała na zdjęcia tomograficzne. – Widziałam tego pasożyta na własne oczy. Widziałam, jak wysuwa się z nozdrza mojego syna. Musimy jedynie ustalić, co to jest.
– To nie musi być związane z atakiem, Claire. Ten pasożyt może stanowić odrębną chorobę. To prawdopodobnie po prostu zwyczajna Ascaris. Te glisty mogą występować w dowolnym miejscu na świecie. Widziałem, jak jeden dzieciak w Meksyku wykaszlał taka glistę. Ascaris nie daje objawów neurologicznych.
– Ale Taenia solium tak.
– Czy zidentyfikowano pasożyta Warrena Emersona? – spytał Chapman. – Czy to Taenia solium’?
– Wyniki badania metodą enzymoimmunosorpcyjną powinny być jutro. Jeśli ma przeciwciała Taenii, będziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia.
Thayer, który wciąż studiował zdjęcia mózgu Noaha, pokręcił głową.
– Nie widzę tu żadnych śladów otorbionych wągrów. Rzeczywiście, może jest jeszcze za wcześnie, by je zidentyfikować. Jednak na razie musimy wyeliminować inne możliwości. Zapalenie mózgu. Zapalenie opon mózgowych. – Wyciągnął ręce i wyłączył podświetlarkę. – Pora zrobić punkcję.
Technik radiologiczny wsunął głowę przez drzwi.
– Patologia na linii do doktora Thayera.
Thayer podniósł słuchawkę ściennego aparatu. Po chwili odwiesił ją i zwrócił się do Claire.
– No, mamy odpowiedź w sprawie tego robaka. Tego, którego twój syn wykrztusił.
– Zidentyfikowali go?
– Przesłano komputerem fotografie i przekroje mikroskopowe do Bangor. Parazytolog w Stanowym Centrum Medycznym właśnie potwierdził badanie. To nie Taenia.
– A zatem Ascaris!
– Nie, mówią, że to Annelida phylum. - Pokręcił głową z niedowierzaniem. – To musi być błąd. Najwyraźniej się pomylili.
Claire uniosła brwi ze zdziwieniem.
– Nie znam Annelida. Co to jest?
– To zwykła dżdżownica.