Pierwsze płatki śniegu wirowały między nagimi gałęziami drzew i lekkim puchem pokrywały teren wykopalisk. Lucy Overlock spojrzała na niebo i powiedziała:
– Mam nadzieję, że ten śnieg jest tylko przejściowy. Musi przestać padać, bo inaczej nic nie będziemy mogli znaleźć.
– Już się topi – odrzekł Lincoln. Zapach powietrza mówił mu, że śnieg nie poleży długo; całe życie spędzone w tych lasach wyrobiło w nim dodatkowy zmysł. Te płatki to jedynie zwodniczo łagodny przedsmak nadchodzących zimowych miesięcy. Ale śnieg mu nie przeszkadzał – nie dbał nawet o wszystkie niewygody z nim związane: odśnieżanie, rozbijanie lodu na chodnikach, noce bez elektryczności, gdy przewody przerywały się pod białym ciężarem. Nie lubił tylko ciemności. Ciemność nadchodziła teraz tak wcześnie. Już zmierzchało, a drzewa wyglądały jak rozmazane czarne krechy na tle nieba.
– No, na dzisiaj możemy kończyć – powiedziała Lucy. – Miejmy nadzieję, że do jutra nie przykryje tego trzydziestocentymetrowa warstwa śniegu.
Ponieważ kości nie interesowały już policji, Lucy i jej słuchacze ze studiów podyplomowych musieli sami zabezpieczyć teren. Dwóch studentów naciągnęło płachtę brezentu na miejsce wykopalisk i umocowało do ziemi palikami. Było to bezsensowne zabezpieczenie: byle szop, który by tu przywędrował, mógł rozedrzeć materiał jednym pociągnięciem pazurów.
– Kiedy skończycie? – zapytał Lincoln.
– Chętnie spędziłabym tu parę tygodni – powiedziała Lucy – ale pogoda się psuje, więc musimy się śpieszyć. Jeden porządny mróz i już koniec – nic nie możemy robić.
Wśród drzew mignęły światła. Lincoln zobaczył, że jakiś samochód zatrzymuje się na podjeździe przed domem Rachel Sorkin.
Przedarł się przez las. W ciągu paru ostatnich dni podwórko przed budynkiem zamieniło się w parking. Koło wozu Lincolna stał dżip Lucy Overlock i poobijana honda, zapewne należąca do któregoś studenta.
Na samym końcu podjazdu, pod drzewami, zatrzymał się kolejny samochód – ciemnoniebieskie volvo. Lincoln rozpoznał je i podszedł do okna kierowcy.
Szyba uchyliła się na kilka centymetrów.
– Lincoln – powiedziała kobieta.
– Dobry wieczór, pani sędzino.
– Masz czas porozmawiać? – Usłyszał kliknięcie odblokowywanych zamków. Przeszedł na stronę pasażera i wsiadł, zamykając za sobą drzwi. Na chwilę ogarnęła ich cisza.
– Czy coś jeszcze znaleźli? – spytała sędzia Keating. Nie patrzyła na niego – jej nieruchome spojrzenie utkwione było gdzieś między drzewami. W mroku samochodu nie wyglądała na swoich sześćdziesiąt sześć lat, zmarszczki na jej twarzy wydawały się gładsze. Robiła wrażenie młodszej i nie tak onieśmielającej.
– Były tylko dwa szkielety – powiedział Lincoln.
– Oba dziecięce?
– Tak. Doktor Overlock ocenia, że dzieci miały po jakieś dziewięć-dziesięć lat.
– Śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych?
– Nie, dzieci zostały zabite. Zapadło długie milczenie.
– I kiedy to się stało?
– Trudno ustalić. Jakąś wskazówką mogą być jedynie te nieliczne przedmioty, jakie znaleziono przy szczątkach. Mają tam kilka guzików i uchwyt od trumny. Doktor Overlock sądzi, że natrafiliśmy na rodzinny cmentarz.
Przez długą chwilę sędzina analizowała tę informację.
– Więc szczątki są dość stare? – spytała cicho i niepewnie.
– Mają około stu lat.
Lincolnowi wydawało się, że napięcie nagle zniknęło. Odetchnęła głęboko. Oparła głowę o zagłówek, jej ciało rozluźniło się.
– Sto lat – powiedziała. – Więc nie ma się czym przejmować. To nie jest…
– Nie. Nie ma związku.
Spojrzała przed siebie, w gęstniejący mrok.
– A jednak to dziwny zbieg okoliczności. Ta sama część jeziora… – Przerwała. – Ciekawa jestem, czy to się zdarzyło jesienią.
– Ludzie codziennie umierają, pani sędzino. Stulecie pełne szkieletów, i wszystkie je trzeba było gdzieś pochować.
– Słyszałam, że na jednej z kości udowych był ślad uderzenia siekierą.
– To prawda.
– Ludzie zaczną się zastanawiać. Przypominać sobie. Lincoln słyszał strach w jej głosie. Chętnie by ją pocieszył, ale nie mógł się zmusić do fizycznego kontaktu. Iris Keating nie była kobietą, której się dotykało. Otaczała ją tak gruba bariera prywatności, że nie zdziwiłby się, gdyby natrafił na skorupę.
– To było dawno temu – powiedział. – Nikt nie pamięta.
– W miasteczku pamiętają.
– Tylko kilka osób, tych starszych. I tak samo jak pani nie mają ochoty o tym mówić.
– Była to jednak sprawa publiczna. A teraz jest tu tylu dziennikarzy… Będą zadawać pytania.
– To nieistotne, co się stało pół wieku temu.
– Tak uważasz? – Spojrzała na niego. – Tak właśnie zaczęło się tamtym razem. Te morderstwa… Zaczęły się na jesieni.
– Nie każdy akt przemocy musi być uznany za powtarzającą się historię.
– Ależ historia jest zbiorem aktów przemocy. – Znów patrzyła przed siebie, ku jezioru. Noc już zapadła i tylko woda lśniła słabo między drzewami.
– Nie czujesz tego, Lincoln? – spytała cicho. – Z tym miejscem jest coś nie w porządku. Nie wiem, co takiego, ale czułam to już jako mała dziewczynka. Już wówczas nie lubiłam tu mieszkać. A teraz… – Sięgnęła do kluczyka i zapaliła silnik.
Lincoln wysiadł z samochodu.
– Droga jest dziś śliska. Proszę uważać.
– Dobrze. Aha, Lincoln…
– Tak?
– Słyszałam, że mają wolne miejsce w tym programie odwykowym w Auguście. To byłoby dobre dla Doreen. Jeśli uda ci się ją namówić.
– Spróbuję. Wciąż mam nadzieję, że kiedyś do niej dotrę. Wydawało mu się, że w oczach sędziny dostrzega litość.
– Życzę ci szczęścia. Zasługujesz na lepszy los, Lincoln.
– Daję sobie radę.
– Oczywiście. – Nagle zrozumiał, że to nie litość, ale podziw. – Jesteś jednym z tych nielicznych mężczyzn na świecie, którzy zawsze dają sobie radę.
Na trumnie umieszczono fotografię pani Horatio. Miała na niej osiemnaście lat, była uśmiechnięta i prawie ładna. Noah nigdy nie myślał o nauczycielce biologii, że jest ładna, trudno mu było także sobie wyobrazić, że kiedyś była młoda. Jego zdaniem, Dorothy Horatio pojawiła się na świecie jako kobieta w średnim wieku i tak już na zawsze zostanie.
Szedł w długim szeregu uczniów ku trumnie ze zdjęciem pani Horatio w poprzednim wcieleniu: prawdziwej ludzkiej istoty. Szokiem było odkrycie tego dziwnie znajomego wizerunku nauczycielki z okresu sprzed dodatkowych kilogramów, zmarszczek i siwych włosów. Uświadomienie sobie, że gdy robiono to zdjęcie, była niewiele starsza od niego teraz. Co się dzieje, gdy się starzejemy? – zastanawiał się. Gdzie się podziewa nasza dziecięcość?
Zatrzymał się przed trumną. Na szczęście była zamknięta – chyba nie zniósłby widoku martwej twarzy nauczycielki. Już i tak wyobrażanie sobie, jak musi wyglądać pod tym mahoniowym wiekiem, było dość okropne. Nieszczególnie lubił Dorothy Horatio. W gruncie rzeczy w ogóle jej nie lubił. Jednak dzisiaj, gdy zobaczył jej męża i dorosłą córkę, gdy ujrzał, jak szlochają i obejmują się, nagle zdał sobie sprawę z zaskakującej prawdy: że nawet takie panie Horatio bywają przez kogoś kochane.
W błyszczącym wieku trumny widział odbicie własnej twarzy, spokojnej i bez wyrazu. Uczucia kryły się pod nic niemówiącą maską.
Nie był tak spokojny na poprzednim pogrzebie, w jakim uczestniczył.
Dwa lata temu stali z matką, trzymając się za ręce, i patrzyli na trumnę ojca. Trumna była otwarta, więc żegnający się z nim ludzie mogli widzieć wychudłą twarz zmarłego. Gdy nadszedł czas, by odejść, Noah nie ruszył się z miejsca. Mama próbowała go odciągnąć, ale szlochał tylko: Nie możesz tam taty zostawić! Wracaj, wracaj!
Zamrugał i dotknął lekko trumny pani Horatio. Była gładka i lśniąca. Jak dobre meble.
Gdzie się podziewa nasza dziecięcość?
Zdał sobie sprawę, że szereg ludzi przed nim zniknął, a stojący za nim czekali, żeby ruszył naprzód. Minął trumnę, przeszedł między ławkami i wyszedł z kostnicy.
Na dworze lekko prószył śnieg, a zimne pocałunki płatków chłodziły mu twarz. Na szczęście nie czyhał na niego żaden reporter. Przez całe popołudnie ścigali go z mikrofonami w ręku, chcąc wyciągnąć choć jedno zdanie od chłopca, który tak odważnie rozbroił zabójcę. Od bohatera szkoły średniej Knox.
Ale dowcip.
Stanął po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko kostnicy, i przyglądał się ludziom wychodzącym z budynku. Wszyscy wykonywali te same rytualne zimowe gesty: rzucali okiem na niebo, wzdrygali się i mocniej otulali płaszczami. Chyba większość mieszkańców miasta przybyła, by oddać zmarłej hołd, ale niektórych z nich nie mógł rozpoznać, tak inaczej wyglądali w garniturach, krawatach i ciemnych sukniach. Nikt nie nosił codziennej flanelowej koszuli i dżinsów. Nawet Kelly, szef policji, włożył garnitur i krawat.
Noah zobaczył, że z kostnicy wychodzi Amelia Reid. Oddychała szybko i głęboko. Oparła się o ścianę, jakby przed kimś uciekała i musiała rozpaczliwie złapać oddech.
Przejechał samochód, rozgniatając kołami krystaliczny śnieg między nimi.
– Amelio? – zawołał Noah.
Zaskoczona uniosła wzrok. Zobaczywszy go, zawahała się, rzuciła spojrzenie w górę i w dół ulicy, jakby upewniając się, że może bezpiecznie przejść, i ruszyła w jego kierunku. Serce zabiło mu szybciej.
– Ale tam ponuro – powiedział.
Pokiwała głową.
– Nie mogłam już tego słuchać. Bałam się, że się przy nich wszystkich rozpłaczę.
Ja też, pomyślał, ale nigdy by się głośno do tego nie przyznał.
Stali w mroku, nie patrząc na siebie, przytupując dla rozgrzewki. Oboje szukali jakiegoś tematu rozmowy. Noah odetchnął głęboko.
– Nienawidzę pogrzebów – wyrzucił z siebie nagle. – Przypominają mi… – Zamilkł.
– Mnie też przypominają pogrzeb mego taty – powiedziała cicho. I uniosła wzrok w górę, ku padającym z ciemniejącego nieba płatkom śniegu.
Warren Emerson szedł brzegiem drogi, a usztywniona mrozem trawa chrzęściła mu pod nogami. Miał na sobie pomarańczową odblaskową kamizelkę i pomarańczową czapeczkę, ale i tak kulił się przy każdym wystrzale w lesie. Ostatecznie kule nie rozpoznają kolorów. Rano było zimno, zimniej niż wczoraj. W cienkich wełnianych rękawiczkach zmarzły mu palce, wsunął więc ręce do kieszeni i szedł dalej, nie przejmując się chłodem. Jeszcze kilometr i przestanie go zauważać.
Pokonał tę drogę już ponad tysiąc razy, o każdej porze roku, i mógł określić, gdzie jest, dzięki znanym punktom. Zburzony kamienny mur znajdował się czterysta kroków od domu, zawalona stodoła Murrayów – dziewięćset kroków. Po dwóch tysiącach kroków był zakręt w stronę Toddy Point Road – tu była połowa drogi. W miarę zbliżania się do miasteczka punktów orientacyjnych przybywało. Gęstniał także ruch i co chwila mijał go samochód lub ciężarówka, wzniecając tumany kurzu.
Miejscowi kierowcy rzadko zatrzymywali się, by zaproponować mu podwiezienie. W lecie często podrzucali go turyści, którzy uważali, że Warren Emerson w ciężkich butach i rozciągniętych spodniach to żywy przykład lokalnego kolorytu. Zatrzymywali się więc i pytali, czy nie podwieźć go do miasteczka. Podczas jazdy nieustannie zadawali mu pytania, zawsze takie same: „Co wy tu robicie w zimie?”, „Czy mieszka pan tu całe życie?”, „Czy zna pan Stephena Kinga?”. Odpowiedzi Warrena stale ograniczały się do prostego „tak” i „nie”, a tę oszczędność słów turyści nieodmiennie uważali za zabawną. W miasteczku wypuszczali go przed sklepem i machali na do widzenia tak serdecznie, jakby był ich najlepszym przyjacielem. Paskudnie przyjacielscy ludzie, ci turyści: każdej jesieni żal mu było, że wyjeżdżają, bo oznaczało to dziewięć miesięcy wędrowania po szosie, bez nadziei, że ktoś go podwiezie.
Ludzie z miasteczka wszyscy się bali.
Często myślał, że gdyby miał prawo jazdy, nie byłby tak nieczuły dla starych ludzi. Ale Warren nie umiał prowadzić. W stodole stał wspaniały stary ford – samochód jego ojca, kupiony w 1945 roku i mało używany – i gromadził się na nim kurz, bo Warrenowi nie wolno nim było jeździć. „Niebezpieczny dla siebie i otoczenia” – tak orzekli lekarze, gdy wypłynęła sprawa prowadzenia samochodu.
Ford stał więc w stodole już od ponad pięćdziesięciu lat i lśnił tak samo jak w dniu, gdy zaparkował go tam ojciec. Czas był łaskawszy dla chromu niż dla ludzkich twarzy. Ludzkich serc. Jestem niebezpieczny dla siebie i dla otoczenia.
Dłonie zaczynały mu się rozgrzewać.
Wyjął je z kieszeni i szedł, machając rękami. Serce biło szybciej, pod czapką zbierał się pot. Nawet w mroźny dzień, jeśli szedł dość szybko, zimno przestawało się liczyć.
Zanim dotarł do miasteczka, rozpiął kurtkę i zdjął czapkę. W sklepie „Cobb i Morong, Towary Mieszane”, było mu niemal nieznośnie gorąco.
Gdy tylko wszedł, w sklepie zapanowała cisza. Ekspedientka rzuciła nań jedno spojrzenie i odwróciła wzrok. Dwie kobiety, stojące przy stoiskach z warzywami, przestały rozmawiać. Choć nikt się w niego nie wpatrywał, czuł skupioną na sobie uwagę wszystkich obecnych. Wziął koszyk i skierował się ku działowi konserw. Napełnił koszyk tym samym, co zwykle. Jedzenie dla kota. Chili z wołowiną. Tuńczyk. Kukurydza. Na następnym stelażu znalazł fasolę i płatki owsiane, a w dziale warzyw – cebulę.
Zaniósł ciężki już koszyk do kasy.
Kasjerka nie patrzyła na niego, wyjmując towary z koszyka i podliczając rachunek. Stał przy kasie w pomarańczowej kamizelce, która wręcz krzyczała: Spójrz na mnie, spójrz na mnie. Ale nikt nie patrzył. Nikt nie spojrzał mu w oczy.
W milczeniu zapłacił rachunek, chwycił plastikowe torby i ruszył się ku wyjściu, przygotowując się na długą drogę do domu. Przy drzwiach zatrzymał się.
Na stelażu z gazetami zobaczył „Tranquility Gazette” z bieżącego tygodnia. Został jeszcze jeden egzemplarz. Wpatrywał się w tytuł na pierwszej stronie i nagle torby z zakupami wysunęły mu się z rąk i z łoskotem upadły na podłogę. Drżącymi rękoma sięgnął po gazetę.
STRZELANINA W SZKOLE ŚREDNIEJ.
NAUCZYCIELKA ZABITA, DWOJE UCZNIÓW RANNYCH.
CZTERNASTOLATEK ARESZTOWANY.
– Hej, płaci pan za tę gazetę? – zawołała ekspedientka.
Warren nie odpowiedział. Stał tylko przy drzwiach, z przerażeniem wpatrując się w drugi tytuł, niemal niewidoczny w prawym dolnym rogu: CHŁOPIEC KATUJE SZCZENIAKA NA ŚMIERĆ. OSKARŻONY O ZNĘCANIE SIĘ.
Znowu dzieje się to samo, pomyślał.
Damaris Horne utkwiła w czyśćcu i była w stanie myśleć tylko o tym, jak wrócić do Bostonu. Więc tak karze mnie mój naczelny, myślała. Mamy starcie, więc wysyła mnie gdzieś, gdzie nikt nie chce jechać. Witajcie w Dziurze nad Jeziorem, znanej także jako Tranquility w stanie Maine. Dobra nazwa. To miejsce jest tak spokojne, że można mu wystawić akt zgonu. Jechała Main Street, myśląc, że tak właśnie będą wyglądały miasta po wybuchu bomby neutronowej: żadnych ludzi, żadnych oznak życia, jedynie budynki i puste ulice. W tym miasteczku podobno żyje dziewięćset dziesięć osób, więc gdzie one są? W lasach, ogryzają porosty z drzew?
Minęła „Monaghan’s Diner”. W oknie mignęła jej czyjaś koszula w kratę. Tak! Oto tubylec w obrzędowym stroju (I jakież to mistyczne znaczenie ma krata?). Dalej miała kolejną wizję: marnie ubrany stary człowiek wyszedł ze sklepu „Towary Mieszane”, ściskając w dłoniach torby z zakupami. Zatrzymała się, by go przepuścić. Nawet nie podniósł głowy, zgięty w pozie nieustannego zmęczenia. Patrzyła za nim, jak idzie, powłócząc nogami, wzdłuż brzegu jeziora, powoli przesuwając się na tle nagich drzew i szarej wody.
Ruszyła dalej, do pensjonatu „Nad Jeziorem”, swego domu na czas nieokreślony. Było to jedyne miejsce w okolicy otwarte o tej porze roku. Choć szydziła z pensjonatu, wiedziała, że miała dużo szczęścia, w ogóle znajdując jakiś pokój, ponieważ do miasteczka zjechało wielu reporterów.
W jadalni większość jej rywali wciąż jeszcze siedziała przy śniadaniu. Damaris nigdy nie jadała śniadań, dzięki czemu tego ranka wszystkich wyprzedziła. O ósmej rano była już na nogach od dwóch i pół godziny. O szóstej pojechała do szpitala, by zobaczyć przewóz chłopca do jego nowego domu: Ośrodka dla Młodocianych Stanu Maine. Kwadrans po siódmej zjawiła się przed szkołą. Siedziała tam w zaparkowanym samochodzie i przyglądała się, jak dzieciaki w workowatych spodniach gromadzą się przed budynkiem, czekając na pierwszy dzwonek i wyglądając tak samo jak nastolatki w całym kraju.
Damaris podeszła do ekspresu i nalała sobie kawy. Pijąc ją powoli, przyglądała się innym siedzącym przy śniadaniu dziennikarzom, aż jej spojrzenie zatrzymało się na Mitchellu Groomie, dziennikarskim wolnym strzelcu. Choć Groome nie mógł mieć więcej niż jakieś czterdzieści pięć lat, jego twarz składała się ze smętnie zwisających kawałków skóry – wyglądał jak pies w żałobie. A jednak jego ciało wydawało się wysportowane. Przede wszystkim jednak zauważył spojrzenie Damaris i przyglądał jej się, choć ze zdziwieniem.
Odstawiła pustą filiżankę i wyszła z jadalni, wiedząc instynktownie, że Groome się jej przypatruje.
Dziura nad Jeziorem zyskała odrobinę na atrakcyjności.
Na górze, w pokoju, przejrzała notatki z rozmów przeprowadzonych w ciągu ostatnich paru dni. Teraz dopiero zaczynały się schody – wszystko to trzeba było ująć w artykule, który zadowoliłby wydawcę i przyciągnął wzrok znudzonych gospodyń domowych z Nowej Anglii, pchających wózki z zakupami koło stelaży z kolorowymi magazynami.
Patrząc przez okno, zastanawiała się, jak z tego tragicznego, ale dość zwykłego wydarzenia sklecić opowieść nieco bardziej podniecającą. Dlaczego ten przypadek ma być taki szczególny? Jaki aspekt zachęci czytelnika do sięgnięcia po „Weekly Informer”?
Nagle zdała sobie sprawę, że pomysł ma wręcz przed oczami.
Po drugiej stronie ulicy stała stara rudera o zabitych deskami oknach. Wyblakły szyld obwieszczał „Meble Kimballa”.
Dom miał numer 666.
Znak Bestii.
Gdy jej laptop nagrzewał się, przejrzała jeszcze raz notatki, szukając zapamiętanej z poprzedniego dnia wypowiedzi kobiety w miejscowym sklepie spożywczym.
Znalazła. „Znam wyjaśnienie tego, co się stało w szkole – powiedziała kobieta. – Wszyscy je znają, ale nikt nie chce tego przyznać. Boją się, że wyjdą na przesądnych czy niewykształconych. Ale ja pani powiem, co to jest. To ta nowa bezbożność. Ludzie usunęli Boga ze swego życia. Zastąpili go czymś innym. Czymś, o czym nikt nie odważa się mówić”.
Właśnie tak! – pomyślała Damaris, uśmiechając się szeroko. Zaczęła pisać:
„W zeszłym tygodniu Szatan przybył do idyllicznego miasteczka Tranquility w stanie Maine…”
Faye Braxton siedziała na wózku inwalidzkim przy oknie dużego pokoju i patrzyła, jak jej trzynastoletni syn wysiada ze szkolnego autobusu i zaczyna pokonywać długi podjazd prowadzący do domu. Było to coś, na co codziennie czekała. Lubiła przyglądać się, jak drobna sylwetka Scotty’ego pojawia się w drzwiach autobusu, jak jego ramiona uginają się pod ciężarem plecaka, a głowa pochyla z wysiłku, gdy wchodzi pod górę, przez zarośnięte i strome podwórze.
Wciąż był taki drobny. Bolało ją, że tak mało urósł w ciągu ostatniego roku. Wielu kolegów prześcignęło go i wzrostem, i wagą; jej Scotty wciąż wyglądał, jakby dopiero zaczynał dojrzewać. Tak bardzo śpieszyło mu się, żeby dorosnąć, że tydzień temu skaleczył się, usiłując ogolić nieistniejącą brodę. Był jej pierworodnym synem, jej najlepszym przyjacielem. Wcale by się nie sprzeciwiała, gdyby czas nagle stanął, a ona mogła zatrzymać go takim, jakim był – słodkim, kochającym dzieckiem. Wiedziała jednak, że dziecko w nim wkrótce zniknie.
Metamorfoza już się rozpoczęła.
Była świadkiem pierwszych jej objawów kilka dni temu, gdy jak zwykle wysiadł z autobusu. Siedziała przy oknie i patrzyła, jak idzie ku domowi, gdy nagle zauważyła coś niewytłumaczalnego i przerażającego. Przystanął raptem na podwórzu i zaczął się przyglądać trzem szarym wiewiórkom, siedzącym na drzewie. Myślała, że jest po prostu ciekaw, że – jak jego młodsza siostra Kitty – będzie je wołałby zeszły na dół i dały się pogłaskać. Dlatego też zaskoczyło ją, że pochylił się, chwycił kamień i rzucił w górę.
Wiewiórki przeskoczyły na wyższą gałąź.
Patrzyła w osłupieniu, jak Scotty ciska kolejny kamień, potem jeszcze jeden, a jego szczupłe ciało napina się niby ciasno zwinięta sprężyna wściekłości. Gdy w końcu przestał atakować wiewiórki kamieniami, dyszał ciężko z wyczerpania. Potem skierował się ku domowi.
Wyraz jego twarzy sprawił, że cofnęła się od okna. Przez jedną okropną chwilę przemknęło jej przez głowę: To nie mój syn.
Teraz, gdy patrzyła, jak zbliża się do domu, myślała z niepokojem, który chłopiec wejdzie do środka: jej syn, jej prawdziwy syn, słodki i uśmiechnięty, czy ten wstrętny nieznajomy, który tylko wygląda jak Scotty? Dawniej umiałaby zdecydowanie potraktować próby rzucania kamieniami w zwierzęta.
Dawniej nigdy nie bała się własnego dziecka.
Faye usłyszała kroki Scotty’ego na ganku. Z bijącym sercem obróciła wózek, by widzieć syna w chwili, gdy stanie w drzwiach.