Rozdział 2

Gdy Warren Emerson w końcu odzyskał przytomność, stwierdził, że leży koło sterty drewna, a słońce świeci mu w oczy. W pamięci pozostał mu obraz cienia, srebrzystego szronu na trawie i na grudach ziemi. Rąbał drewno na opał, machając siekierą i rozkoszując się jej ostrym dźwiękiem w rześkim powietrzu. Słońce nie wyjrzało jeszcze zza sosny na podwórzu przed domem.

Teraz stało już wysoko nad drzewem, co oznaczało, że leżał tu już dłuższy czas – sądząc po słońcu, może nawet godzinę.

Warren powoli usiadł. Głowa go bolała, jak zawsze potem. Dłonie i twarz zdrętwiały z zimna; obie rękawiczki zsunęły mu się z dłoni. Obok zobaczył siekierę, wbitą głęboko w kawałek klonowego polana. Wokół leżało rozrzucone drewno – efekt całodziennego rąbania. Uświadomienie sobie tego wszystkiego trwało boleśnie długo. Zbierał myśli z wysiłkiem, jakby przyciągał je z wielkiej odległości, poszarpane i rozrzucone. Był cierpliwy; w końcu wszystko ułoży się w logiczną całość.

Wyszedł z domu wkrótce po świcie, by narąbać drewna na cały dzień. Rezultaty jego pracy widoczne były wokoło. Zdążył już niemal zakończyć poranne obowiązki, wbił jeszcze siekierę w ostatni kawałek drewna, gdy ogarnęła go ciemność. Upadł na stertę, dlatego zapewne część polan stoczyła się na ziemię. Miał mokrą bieliznę – zapewne zsikał się, jak to często bywało podczas ataku. Rzucił okiem w dół i zobaczył, że ma przemoczone dżinsy.

Na koszuli dostrzegł krew.

Chwiejnie podniósł się na nogi i powoli poszedł ku staremu domostwu.

W kuchni było gorąco i duszno od ognia w piecu. Poczuł zawrót głowy i zanim dotarł do łazienki, wzrok mu się zmącił.

Usiadł na wyszczerbionej klapie ubikacji i przycisnął dłonie do czoła, czekając, aż mózg zacznie normalnie pracować. Kotka weszła i, miaucząc, otarła mu się o nogi. Pogłaskał ją, a miękkość jej futerka sprawiła mu przyjemność.

Zdrętwienie ustąpiło, czuł więc ból, pulsujący mocno w skroni. Uchwycił brzeg umywalki i podciągnął się do góry, by przejrzeć się w lustrze. Siwe włosy nad lewym uchem były sztywne i zlepione krwią. Krew spłynęła także na policzek i zaschła długą kreską, jakby pomalował twarz w barwy wojenne. Wpatrywał się w swoje odbicie, w rysy głęboko naznaczone sześćdziesięcioma sześcioma ciężkimi zimami, wytężoną pracą i samotnością. Jedynym jego towarzyszem był kot, miauczący teraz u jego stóp – nie z sympatii, lecz z głodu. Kochał tę kotkę i po jej odejściu pewnego dnia da wyraz żalowi łzami, pogrzebem i tęsknotą za jej mruczeniem, ale nie łudził się, że ona też darzy go uczuciem.

Zdjął ubranie: poszarpaną i splamioną krwią koszulę oraz zmoczone dżinsy. Rozbierał się z taką samą starannością, z jaką robił w życiu wszystko. Ułożył ubrania na klapie ubikacji, odkręcił prysznic i wszedł pod strumień wody, nie czekając, aż zacznie lecieć ciepła. Dyskomfort był jedynie chwilowy, niewart nawet dreszczu – przecież całe jego życie było zimne i pełne trudów. Wymył krew z włosów. Rana zapiekła go od mydła. Widocznie, padając na stertę drewna, przeciął sobie skórę. Zagoi się, tak samo jak wszystkie inne zranienia. Warren Emerson był chodzącym świadectwem wytrzymałości ludzkiego ciała.

Gdy tylko wyszedł spod prysznica, kotka znów zaczęła miauczeć, żałosnym i pełnym rozpaczy tonem, którego nie sposób było słuchać bez poczucia winy. Nie ubierając się, poszedł do kuchni, otworzył puszkę drobiowych Little Friskies i wrzucił zawartość do miseczki Mony.

Zamruczała z zadowolenia i zaczęła jeść, już się nie przejmując swym panem. Widziała w nim jedynie narzędzie do otwierania puszek z jedzeniem.

Poszedł do sypialni, by się ubrać.

Niegdyś był to pokój jego rodziców i wciąż stały tam wszystkie ich rzeczy. Łóżko na wysokich nogach, biurko z mosiężnymi gałkami, fotografie w cynowych ramkach. Zapinając koszulę, zatrzymał spojrzenie na jednym szczególnym zdjęciu: ciemnowłosej dziewczyny o śmiejących się oczach. Co też Iris robi w tej chwili? – zastanawiał się, tak samo jak każdego dnia swego życia. Czy kiedykolwiek o nim myśli? Przeniósł wzrok na inną fotografię. Było to ostatnie zdjęcie jego rodziny. Mama, pulchna i uśmiechnięta, ojciec, skrępowany, w garniturze i krawacie. A między nimi, z włosami sczesanymi na bok – mały Warren.

Wyciągnął rękę i dotknął palcami swojej własnej, dwunastoletniej twarzy. Nie pamiętał tego chłopca. Na górze, na strychu, wciąż leżała kolejka, książki przygodowe i kredki, niegdyś należące do dziecka z fotografii, ale to inny Warren bawił się w tym domu i stał uśmiechnięty między rodzicami na niedzielnej fotografii. Nie ten, którego on oglądał dziś w lustrze.

Nagle z całych sił zapragnął znów dotknąć zabawek tego dziecka.

Wspiął się po schodach na strych i przyciągnął stary kufer pod gołą żarówkę. Otworzył pokrywę. W środku były skarby. Wyjmował je po kolei i układał na zakurzonej podłodze. Pudełko po biszkoptach z samochodzikami Matchboxa. Drewniane klocki. Skórzany woreczek pełen kulek. I w końcu znalazł to, czego szukał: pudełko warcabów.

Rozłożył planszę i ustawił warcaby – czerwone po swojej stronie, czarne naprzeciwko.

Mona weszła po cichu na strych i usiadła obok. Jej oddech pachniał kurczakiem. Przez chwilę przyglądała się planszy ze zwierzęcą pogardą. Potem podeszła bliżej i powąchała jeden z czarnych pionków.

– Czy to twój pierwszy ruch? – spytał Warren. Nie był szczególnie udany, ale czego można oczekiwać od kota? Przesunął za Monę czarny pionek, a ona wyglądała na zadowoloną.

Na dworze wiał wiatr, szarpiąc obluzowanymi okiennicami. Warren słyszał, jak gałęzie bzu ocierają się o deski domu.

Przesunął czerwony pionek i uśmiechnął się do swej towarzyszki.

– Twój ruch, Mona.


O wpół do siódmej rano, jak co dzień, pięcioletnia Isabel Morrison zakradła się do sypialni swojej starszej siostry i wczołgała się pod kołdrę Mary Rosę. Mościła się tam w ciepłej pościeli niczym zadowolony robaczek i nuciła pod nosem, czekając, aż Mary Rosę się obudzi. Zawsze było wtedy mnóstwo wzdychania i jęczenia, a Mary Rosę przewracała się z boku na bok. Jej długie włosy łaskotały Isabel po twarzy. Isabel uważała, że Mary Rosę jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Wyglądała jak Śpiąca Królewna, czekająca na pocałunek królewicza. Czasami Isabel w zabawie była królewiczem, i choć wiedziała, że dziewczynki się nie całują, przyciskała wargi do ust siostry i oznajmiała: „Teraz musisz się obudzić!”.

Kiedyś Mary Rosę wcale nie spała, podskoczyła jak chichotliwy potwór i tak bezlitośnie łaskotała Isabel, że w końcu obie spadły z łóżka, piszcząc i śmiejąc się.

Gdyby tylko Mary Rosę zechciała ją teraz połaskotać. Gdyby tylko Mary Rosę była znów sobą.

Isabel nachyliła się nad uchem siostry.

– Nie obudzisz się? – szepnęła.

Mary Rosę naciągnęła kołdrę na głowę.

– Zjeżdżaj, gówniaro.

– Mama mówi, że pora wstawać do szkoły. Musisz się obudzić.

– Wynoś się z mojego pokoju!

– Ale już czas…

Mary Rosę mruknęła coś i ze złością wierzgnęła nogą.

Isabel przesunęła się na koniec łóżka i ułożyła w pełnej niepokoju ciszy, masując kopnięte miejsce i usiłując zrozumieć, co się stało. Mary Rosę nigdy jej jeszcze nie kopnęła. Zawsze budziła się z uśmiechem, nazywała ją Dizzy Izzy i zaplatała jej przed wyjściem włosy.

Postanowiła spróbować jeszcze raz. Na czworaka przysunęła się do poduszki siostry, odwinęła kołdrę i szepnęła Mary Rosę do ucha:

– Wiem, co mama i tata chcą ci kupić pod choinkę. Jesteś ciekawa?

Mary Rosę otworzyła oczy. Odwróciła się, by spojrzeć na Isabel.

Mała pisnęła z przerażenia, zsunęła się z łóżka i wpatrzyła w niemal obcą twarz. Twarz, która budziła strach.

– Mary Rosę? – szepnęła i wybiegła z pokoju.

Mama była na dole w kuchni. Gotowała owsiankę i usiłowała słuchać radia przez wrzaski papugi Rocky. Odwróciła się, gdy Isabel wbiegła do kuchni.

– Już siódma. Czy twoja siostra nie wstaje?

– Mamusiu – zaszlochała zrozpaczona Isabel – to wcale nie jest Mary Rosę!


Noah Elliot zrobił obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, zrywając deskę z krawężnika w powietrze i lądując zgrabnie na jezdni. Dobra jest! Obszerne ubranie łopotało na wietrze, gdy zjeżdżał na desce aż do parkingu dla nauczycieli, okrążał krawężnik i znów skakał z pełnym obrotem.

Tylko wtedy czuł, że ma kontrolę nad swoim życiem: gdy jechał na desce, gdy sam określał swój los i swoją drogę. Ostatnio o zbyt wielu rzeczach decydowali inni, a jego, kopiącego i wrzeszczącego, wciągano w przyszłość, na którą nie miał ochoty. Ale chwile, gdy jechał na desce, z wiatrem wiejącym w twarz pokonywał przestrzeń, należały do niego. Mógł zapomnieć, że zamknięto go w jakiejś zabitej deskami dziurze. Mógł nawet zapomnieć przez jedną uderzającą do głowy przejażdżkę, że jego tata nie żyje i że nic nigdy nie będzie już tak, jak być powinno.

Czuł na sobie wzrok dziewcząt z pierwszej klasy. Zbiły się w grupkę za pawilonami klasowymi, nachylając się do siebie i chichocząc. Równocześnie zerkały w tył, na jadącego na desce Noaha. Rzadko z nimi rozmawiał, a one rzadko się do niego odzywały, ale codziennie w czasie przerwy na lunch stały tam, przyglądając mu się.

Noah nie był jedynym skaterem w szkole średniej, ale zdecydowanie najlepszym. Dlatego dziewczęta nie spuszczały z niego wzroku, ignorując innych chłopców, śmigających obok po asfalcie. Ci chłopcy i tak tylko szpanowali, udawali prawdziwych skaterów, ubranych w ciuchy wprost z katalogu CCS. Mimo właściwego stroju – koszulek Birdhouse, butów Kevlar i tak obszernych spodni, że mankiety ciągnęły się po ziemi – byli tylko szpanerami z małego miasteczka. Nie jeździli na desce z chłopakami z Baltimore.

Zawracając, Noah dostrzegł błysk jasnych włosów na brzegu boiska. Przyglądała mu się Amelia Reid. Stała osobno, jak zwykle tuląc do siebie książkę. Amelia należała do tych dziewcząt, które wyglądały, jakby skąpały się w miodzie – tak była doskonała, taka złocista. Zupełnie inna od swych dwóch stukniętych braci, którzy nieustannie dokuczali mu w szkolnej stołówce. Nigdy dotąd Noah nie zauważyłby Amelia mu się przyglądała. Kolana pod nim zadrżały.

Wyskoczył w powietrze i lądując, wyrównał w ostatniej chwili. Uważaj, stary! Nie przeginaj! Śmignął w dół, na parking dla nauczycieli, zakręcił i z turkotem wjechał pod górę betonową pochylnią. Po jednej stronie biegła balustrada. Zrobił zwrot i wskoczył na nią. Byłby to wspaniały zjazd, wprost na sam dół… gdyby w tym momencie Taylor Darnell nie wkroczył na pochylnię tuż przed nim.

– Z drogi! – wrzasnął Noah, ale Taylor nie zareagował na czas.

W ostatnim momencie Noah zeskoczył z deski, padając na ziemię. Deska pognała dalej w dół balustrady i uderzyła Taylora w plecy.

Taylor odwrócił się gwałtownie.

– Co, do cholery?! – wrzasnął. – Kto to rzucił?

– Nie rzuciłem, stary – powiedział Noah, podnosząc się z ziemi. Dłonie miał rozdrapane, kolano mu pulsowało. – To był wypadek. Po prostu znalazłeś się na drodze. – Noah pochylił się, by podnieść deskę, która leżała kołami do góry. Taylor był w porządku. Był jednym z pierwszych, którzy przyszli się przywitać, gdy Noah osiem miesięcy temu przyjechał do miasteczka. Czasem nawet spędzali wspólnie popołudnia, pokazując sobie różne triki na desce. Dlatego też Noah był całkiem zaskoczony, gdy Taylor nagle go mocno popchnął.

– Hej! Hej, o co ci chodzi? – zapytał.

– Rzuciłeś nią we mnie!

– Wcale nie!

– Wszyscy widzieli! – Taylor zmierzył wzrokiem gapiów. – Widzieliście?

Nikt się nie odezwał.

– Mówię ci, że to był wypadek – powtórzył Noah. – Przykro mi, człowieku.

Od strony klas dobiegł ich śmiech. Taylor rzucił okiem na dziewczęta, zdał sobie sprawę, że przysłuchują się kłótni, i zrobił się czerwony.

– Zamknijcie się! – wrzasnął. – Głupie idiotki!

– Rany, Taylor – powiedział Noah. – O co ci chodzi? Pozostali skaterzy stali teraz wokół, trzymając deski i przyglądając się.

– Wiecie, dlaczego Taylor przechodził na drugą stronę? – zażartował jeden z nich.

– Dlaczego?

– Bo miał ptaszka w lasce!

Wszyscy się roześmieli, łącznie z Noahem. Nie mógł się powstrzymać.

Nie był przygotowany na cios, który padł jakby znikąd, trafiając w szczękę. Głową Noaha szarpnęło w tył, potknął się, cofając, i upadł na asfalt. Przez chwilę nie był w stanie się ruszyć. W uszach mu szumiało, wzrok stracił ostrość. Zaskoczenie ustąpiło szybko ślepej wściekłości. Był moim przyjacielem, a teraz mnie uderzył!

Niepewnie podniósł się na nogi i rzucił się na Taylora, waląc głową. Obaj upadli, Noah na wierzchu. Toczyli się po ziemi, okładając się pięściami, ale żaden nie był w stanie zadać rozstrzygającego ciosu. W końcu Noaliowi udało się przygwoździć do ziemi Taylora, ale czuł się, jakby przytrzymywał wściekłego kota.

– Noah Elliot!

Zamarł w miejscu, nie rozluźniając uchwytu na przegubach Taylora. Powoli obrócił głowę i zobaczył dyrektorkę, panią Cornwallis. Pozostałe dzieci wycofały się na bezpieczną odległość.

– Wstańcie! – rozkazała pani Cornwallis. – Obaj!

Noah natychmiast uwolnił Taylora i podniósł się na nogi.

Purpurowy z wściekłości Taylor wrzasnął:

– Popchnął mnie! On mnie popchnął, a ja próbowałem się bronić!

– To nieprawda! On mnie pierwszy uderzył!

– Rzucił we mnie deską!

– Niczym nie rzucałem, to był wypadek!

– Wypadek? Ty kłamco!

– Milczeć! – krzyknęła pani Cornwallis.

Na szkolnym boisku zapanowała pełna zdumienia cisza. Wszyscy wpatrywali się w dyrektorkę. Nigdy nie słyszeli, żeby podniosła głos. Była to dość sztywna, przystojna kobieta, nosząca kostiumy i buty na niskim obcasie, upinająca blond włosy w nienaganny kok. Odkrycie, że potrafi krzyknąć, było dla wszystkich objawieniem.

Pani Cornwallis odetchnęła głęboko i szybko odzyskała godność.

– Daj mi deskę, Noah.

– To był wypadek. Nie uderzyłem go.

– Przygwoździłeś go do ziemi. Widziałam to.

– Ale go nie uderzyłem!

– Daj mi ją! – Wyciągnęła rękę.

– Ale…

– W tej chwili!

Noah podszedł do leżącej kilka kroków dalej deski. Była już zużyta, jedną jej krawędź obklejała taśma izolacyjna. Dostał ją na trzynaste urodziny. Na spodzie dodał symbole – zielonego smoka, któremu z pyska bucha ogień – a na ulicach Baltimore, gdzie mieszkał, dotarł kółka. Kochał tę deskę, bo przypominała mu o wszystkim, co zostawił za sobą. O wszystkim, za czym wciąż tęsknił. Przez chwilę trzymał ją w dłoniach, a potem w milczeniu podał dyrektorce.

Wzięła ją z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

– Koniec z jeżdżeniem na desce na terenie szkoły – zwróciła się do pozostałych uczniów. – Macie dziś zabrać wszystkie deski do domu. Jeśli jutro jakąś zobaczę, zostanie skonfiskowana. Jasne?

W milczeniu pokiwali głowami.

– A ty za karę zostaniesz w szkole do wpół do czwartej.

– Ale ja nic nie zrobiłem!

– Pójdziesz teraz do mojego gabinetu. Posiedzisz tam i przemyślisz sobie to, co zrobiłeś.

Noah chciał zaprotestować, ale ugryzł się w język. Wszyscy na niego patrzyli. Zauważył Amelię Reid, stojącą na brzegu bieżni, i zaczerwienił się z upokorzenia. W milczeniu, ze spuszczoną głową, poszedł za panią Cornwallis do szkoły.

Pozostali skaterzy rozstąpili się z ponurymi minami, pozwalając im przejść. Noah już się oddalał, gdy jeden z chłopców mruknął:

– Dzięki, Noah. Załatwiłeś nas wszystkich.

Najlepszym miejscem, żeby dowiedzieć się o wszystkim, co się dzieje w Tranquility, był bar „Monaghan’s Diner”. Codziennie w południe spotykali się tam członkowie Klubu Dinozaurów. Nie był to właściwie klub, ale gromadka sześciu czy siedmiu emerytów, którzy nie mając nic innego do roboty, gromadzili się na kawie u Nadine i przyglądali ciastkom pod plastikowymi przykrywami. Claire nie miała pojęcia, skąd wzięła się nazwa klubu. Przypuszczała, że żona jednego z emerytów, której dopiekła codzienna nieobecność męża, wykrzyknęła pewnego dnia coś w rodzaju: „Och, ty i te twoje dinozaury!” – i nazwa przyjęła się, jak to bywa z utrafionymi pomysłami. Członkami klubu byli wyłącznie mężczyźni dobrze po sześćdziesiątce. Nadine miała zaledwie pięćdziesiąt parę lat, ale była honorowym Dinozaurem, ponieważ pracowała za barem, znosiła kiepskie żarty staruszków i dym papierosowy.

Cztery godziny po znalezieniu kości udowej Claire zaszła do „Monaghan’s” na lunch. Dinozaury, dzisiaj w liczbie siedmiu, wszyscy w odblaskowych, pomarańczowych kamizelkach na flanelowych koszulach, zajmowali swe zwykłe miejsce – stołki przy barze po lewej, koło maszyny do robienia koktajli mlecznych.

Gdy Claire weszła, Ned Tibbetts odwrócił się i kiwnął jej głową. Nie było to ciepłe powitanie, ale mieścił się w nim pewien niechętny szacunek.

– Dzień dobry, pani doktor.

– Dzień dobry, panie Tibbetts.

– Będziemy dziś mieli paskudny wiatr.

Ned odwrócił się do pozostałych Dinozaurów, którzy na różne sposoby dali znać, że zauważyli jej wejście, i znów pogrążył się w rozmowie. Tylko dwóch z nich znała z nazwiska, innych jedynie z widzenia. Claire siedziała sama w swoim kącie, jak przystoi człowiekowi z zewnątrz. O, ludzie byli uprzejmi, uśmiechali się do niej i grzecznie odnosili, ale osiem miesięcy w Tranquility stanowiło dla miejscowych jedynie przelotny pobyt, przygodę dziewczyny z miasta, która postanowiła zakosztować prostego życia. Wszyscy najwyraźniej zgadzali się, że zima okaże się dla niej próbą. Cztery miesiące burz śnieżnych i lodu wygnają ją z powrotem do miasta, tak samo jak wygnały dwóch poprzednich lekarzy, przybyłych z daleka.

Nadine postawiła przed Claire parującą filiżankę kawy.

– Pani pewnie wszystko o tym wie? – zapytała.

– O czym?

– O tej kości. – Nadine stała i czekała cierpliwie, co Claire dorzuci do powszechnego zasobu wiedzy. Podobnie jak większość kobiet z Maine, Nadine głównie słuchała. To mężczyźni mówili. Claire słyszała ich w miejscowym sklepie żelaznym, z tysiącem drobiazgów czy na poczcie. Stali i gadali, a ich żony czekały, spoglądając w milczeniu.

– Podobno to kość dziecka – powiedział Joe Bartlett, okręcając się na stołku, by spojrzeć na Claire. – Kość udowa.

– To prawda, pani doktor? – spytał inny.

Dinozaury jak jeden mąż odwróciły się ku Claire.

– Najwyraźniej wszystko już o tym wiecie – odpowiedziała z uśmiechem.

– Słyszeliśmy, że była mocno pokiereszowana. Może nożem, może siekierą. A potem dobrały się do niej zwierzęta.

– Ale wam dziś wesoło! – parsknęła Nadine.

– Przez trzy dni w lesie szopy i kojoty oczyszczą każdą kości do białości. Potem złapały ją psy Elwyna. Wie pani, on je rzadko karmi, więc taka kość to dla nich smaczny kąsek. Może jego psy obrabiały ją już od tygodni. Elwynowi nie przyszłoby do głowy, żeby się kości przyjrzeć.

– Elwynowi w ogóle nigdy nic nie przychodzi do głowy – roześmiał się Joe.

– Może on sam zastrzelił to dziecko. Pomylił je z jeleniem.

– Ta kość wyglądała na bardzo starą – powiedziała Claire. Joe Bartlett kiwnął na Nadine.

– Zdecydowałem się. Zjem kanapkę Monte Christo.

– Ho, ho, ho, Joe sobie dziś dogadza! – wykrzyknął Ned Tibbetts.

– A pani, pani doktor? – spytała Nadine.

– Poproszę kanapkę z tuńczykiem i zupę grzybową.

Jedząc lunch, Claire przysłuchiwała się snutym przez mężczyzn rozważaniom na temat kości. Nie sposób było ich nie słyszeć: trzech z nich nosiło aparaty słuchowe. Większość pamiętała wydarzenia z ostatnich sześćdziesięciu lat i teraz roztrząsała rozmaite możliwości. Może to ta dziewczyna, która spadła z urwiska Bald Rock? Nie, przecież znaleźli jej ciało. A może to córka Jewettów? Uciekła, gdy miała szesnaście lat. Nie, jej matka mówiła, że mieszka w Hartford; zresztą ta dziewczyna ma teraz koło sześćdziesiątki i pewnie jest już babcią. Fred Moody powiedział, że jego żona Florida jest zdania, iż zabita dziewczyna musiała być z daleka – może z tych, co przyjeżdżają w lecie. Tranquility wiedziało, co się dzieje ze stałymi mieszkańcami. Ktoś by przecież pamiętał, że zniknął miejscowy dzieciak.

Nadine ponownie napełniła kawą filiżankę Claire.

– Ależ oni gadają i gadają. Można by pomyśleć, że od tego zależą losy świata.

– A skąd tyle wiedzą o tej kości?

– Joe jest cioteczno-ciotecznym bratem Floyda Speara, tego policjanta. – Nadine zaczęła wycierać ladę baru długimi, szybkimi ruchami, zostawiając w powietrzu lekki zapach chloru. – Słyszałam, że dziś ma przyjechać specjalista z Bangoru. Moim zdaniem, to musiał być jakiś turysta.

Była to odpowiedź na wszystko. Jakiś turysta. Czy chodziło o niewyjaśnioną zbrodnię, czy nie zidentyfikowane ciało, „jakiś turysta” zawsze stanowił dobrą odpowiedź. Każdego roku w czerwcu liczba mieszkańców Tranquility rosła czterokrotnie, gdy zamożne rodziny z Bostonu i Nowego Jorku zaczynały napływać na wakacje. W tej spokojnej kolonii wysiadywali przez lato na gankach domków nad jeziorem, podczas gdy ich dzieci pluskały się w wodzie. W sklepach Tranquility kasy dźwięczały wesoło, bo turyści zasilali dolarami miejscową gospodarkę. Ktoś musiał sprzątać ich domki, naprawiać drogie samochody, pakować zakupy. Zarobki z tych kilku krótkich miesięcy utrzymywały tutejszą ludność przez resztę roku.

To dzięki pieniądzom przybyszów się tu tolerowało. Dzięki pieniądzom i temu, że we wrześniu, gdy zaczynały opadać liście, znikali, zostawiając miasteczko miejscowym.

Claire skończyła jeść i wyruszyła do gabinetu.

Elm Street, główna ulica Tranquility, biegła równolegle do brzegu jeziora. U jej szczytu znajdował się warsztat samochodowy i stacja benzynowa Joego Bartletta, którą prowadził aż do emerytury, przez czterdzieści dwa lata. Teraz pałeczkę przejęły dwie jego wnuczki, które napełniały baki i zmieniały olej. Szyld nad warsztatem głosił dumnie: „Joe Bartlett i wnuczki”. Claire zawsze podobał się ten napis – uważała, że coś mówi o Joem Bartletcie.

Koło budynku poczty ulica zakręcała na północ. Wiatr z północnego zachodu świstał już nad jeziorem i wciskał się w wąskie przejścia między budynkami. Dlatego spacer po chodniku przypominał przechodzenie przez szereg lodowatych strumieni. Z okna nad sklepem „Za Jedną Cenę” przyglądał jej się kot, jakby zastanawiał się nad głupotą istot wychodzących na dwór w taką pogodę.

Tuż za sklepem z tysiącem drobiazgów stał żółty wiktoriański dom, w którym mieścił się gabinet Claire.

Budynek należał niegdyś do doktora Pomeroya, który miał w nim gabinet i mieszkanie. Na szybie z mlecznego szkła w drzwiach wciąż widniał napis GABINET LEKARSKI. Choć tabliczkę „dr med. James Pomeroy” zastąpiła tabliczka ze słowami „dr med. Claire Elliot, lekarz rodzinny”, Claire czasem wydawało się, że cień starego nazwiska wciąż przegląda przez szybę, nie chcąc ustąpić miejsca nowemu.

Recepcjonistka Vera nawijała w słuchawkę telefonu, a jej bransoletki dźwięczały głośno, gdy przewracała strony w książce wizyt. Fryzura Very odpowiadała osobowości: była rozwichrzona, gęsta i nieco nieświeża. Recepcjonistka przykryła dłonią słuchawkę i powiedziała do Claire:

– Mairead Tempie jest w gabinecie. Boli ją gardło.

– Jak wygląda reszta popołudnia?

– Jeszcze dwie osoby, i to wszystko.

Co daje dzisiaj tylko sześciu pacjentów, zmartwiła się Claire. Od wyjazdu letników praktyka lekarska Claire wyraźnie się skurczyła. Była jedynym lekarzem praktykującym w Tranquility, ale większość miejscowych jeździła do doktora do oddalonego o trzydzieści kilometrów Two Hills. Claire wiedziała, dlaczego tak jest: niewiele osób w miasteczku wierzyło, że ona przetrwa zimę, uważali więc, że nie ma sensu przyzwyczajać się do lekarza, którego za rok już tu nie będzie.

Mairead Tempie należała do tych nielicznych pacjentów, którzy przychodzili do Claire, ale tylko dlatego, że nie miała samochodu. Jej dom stał półtora kilometra za miasteczkiem. Siedziała teraz na kozetce, oddychając ze świstem po spacerze w zimnym powietrzu. Osiemdziesięciojednoletnia Mairead nie miała zębów ani migdałków i niewiele szacunku dla wiedzy.

Claire obejrzała gardło staruszki.

– Rzeczywiście jest bardzo zaczerwienione.

– Sama to mogłam pani powiedzieć.

– Jednak nie ma pani gorączki, a węzły chłonne nie są powiększone.

– Paskudnie boli. Z trudem przełykam.

– Wezmę wymaz z gardła. Do jutra będziemy wiedzieć, czy to bakterie, ale sądzę, że po prostu wirus.

Mairead przyglądała się małymi, pełnymi podejrzliwości oczkami, gdy Claire otwierała opakowanie z wacikiem.

– Doktor Pomeroy zawsze dawał mi penicylinę.

– Antybiotyki nie działają na wirusy.

– Po penicylinie zawsze czułam się lepiej.

– Proszę powiedzieć „aaa”.

Mairead zakrztusiła się, gdy Claire dotknęła wacikiem jej gardła. Wyglądała jak żółw z wyciągniętą szyją o ciemnej skórze i bezzębnymi ustami, chwytającymi powietrze.

– Pomeroy praktykował wiele lat – powiedziała, a łzy napłynęły jej do oczu. – Zawsze wiedział, co robi. Wy, młodzi lekarze, moglibyście się niejednego od niego nauczyć.

Claire westchnęła. Czy zawszę będą ją porównywać z doktorem Pomeroyem? Jego grób zajmował honorowe miejsce na cmentarzu Mountain Street. Claire czytywała jego lakoniczne notatki na starych kartach pacjentów i czasem miała wrażenie, że duch starego doktora depcze jej po piętach. Niewątpliwie to właśnie on stanął teraz między nią a Mairead. Umarł, ale zawsze zostanie w pamięci jako lekarz całego miasteczka.

– Osłuchajmy teraz pani płuca – powiedziała Claire. Mairead mruknęła coś z niechęcią i zaczęła zdejmować z siebie rzeczy. Na dworze było zimno, więc ubrała się odpowiednio. Sweter, bawełniana bluzka, bielizna antyreumatyczna i stanik – dopiero wtedy Claire mogła dotknąć stetoskopem jej piersi.

Przez bicie serca Mairead Claire usłyszała pukanie. Vera wsunęła głowę w uchylone drzwi.

– Rozmowa na drugiej linii.

– Czy możesz zanotować wiadomość?

– To pani syn. Nie chce ze mną rozmawiać.

– Przepraszam panią na chwilę – powiedziała Claire do Mairead Tempie i weszła do biura, by odebrać telefon. – Noah?

– Musisz po mnie przyjechać. Nie zdążę na autobus.

– Przecież jest dopiero piętnaście po drugiej. Autobus jeszcze nie odjechał.

– Zatrzymano mnie w szkole. Nie wolno mi wyjść przed wpół do czwartej.

– Dlaczego? Co się stało?

– Nie chcę teraz o tym mówić.

– Kochanie, i tak się dowiem.

– Nie teraz, mamo. – Usłyszała, jak pociąga nosem. W jego głosie słychać było łzy. – Proszę. Proszę, możesz po mnie przyjechać?

Telefon zamilkł. Przestraszona wizją Noaha płaczącego i najwyraźniej w kłopotach, Claire szybko wykręciła numer szkoły. Zanim jednak dodzwoniła się do sekretariatu, Noaha już tam nie było, a pani Cornwallis nie mogła z nią rozmawiać.

Claire miała godzinę, by skończyć z Mairead Tempie, przyjąć dwóch kolejnych pacjentów i pojechać do szkoły. Wróciła do pokoju zabiegowego i z rozdrażnieniem zobaczyła, że Mairead już zdążyła się ubrać.

– Nie skończyłam jeszcze pani badać – zaprotestowała Claire.

– Skończyła pani – mruknęła Mairead.

– Ależ proszę…

– Przyszłam po penicylinę, a nie po to, by ktoś mi wpychał patyki do gardła.

– Czy mogłaby pani usiąść? Proszę. Wiem, że nie postępuję tak samo jak doktor Pomeroy, ale robię to z określonego powodu. Antybiotyk nic nie pomoże na wirusa, a może wywołać skutki uboczne.

– Nigdy nie miałam żadnych skutków ubocznych.

– Analiza wymazu trwa tylko jeden dzień. Jeśli to infekcja bakteryjna, wówczas dam pani lekarstwo.

– Muszę iść pieszo do miasta. Zajmuje mi to pół dnia. Nagle Claire zrozumiała, o co tak naprawdę chodzi. Każde badanie laboratoryjne, każda nowa recepta oznaczały dla Mairead pieszą wyprawę do miasta, półtora kilometra w jedną i tyle samo w drugą stronę.

Westchnęła i wyciągnęła bloczek recept. Po raz pierwszy podczas tej wizyty Mairead uśmiechnęła się. Z zadowoleniem. Triumfująco.


Isabel siedziała cichutko na kanapie, bojąc się poruszyć, bojąc się powiedzieć choć słowo.

Mary Rosę była strasznie, strasznie wściekła. Mama nie wróciła jeszcze do domu, więc Isabel została sama z siostrą. Nigdy nie widziała, żeby Mary Rosę zachowywała się w ten sposób: chodziła tam i z powrotem po pokoju niczym tygrys po klatce w zoo, wrzeszcząc na nią. Na nią, na Isabel! Mary Rosę była tak zła, że jej twarz zrobiła się cała pomarszczona i brzydka, wcale nie jak księżniczki Aurory, ale złej królowej. To nie była jej siostra. To była jakaś zła istota w ciele jej siostry.

Isabel wcisnęła się głębiej w poduszki, patrząc ukradkiem, jak zła istota w ciele Mary Rosę miota się po dużym pokoju. Przez ciebie nigdy nigdzie nie mogę pójść! Cały czas muszę siedzieć w domu jak niewolnica! Chciałabym, żebyś umarła!

Przecież jestem twoją siostrą, chciała zaszlochać Isabel, ale nie odważyła się nawet pisnąć. Zaczęła płakać, a ciche łzy spadały na poduszki, rozlewając się w okrągłe, mokre plamy. Och, nie, Mary Rosę o to także się rozgniewa.

Isabel zaczekała, aż siostra odwróci się do niej tyłem. Po cichutku ześliznęła się z kanapy i wpadła do kuchni. Schowa się tu przed Mary Rosę, póki mama nie wróci do domu. Wcisnęła się w kącik za szafkami kuchennymi i usiadła na zimnych kafelkach, podciągając kolana do piersi. Jeśli będzie siedzieć cicho, Mary Rosę jej nie znajdzie. Mogła stąd patrzeć na zegar na ścianie – wiedziała, że gdy krótsza wskazówka znajdzie się na piątce, mama wróci do domu. Chciało jej się siusiu, ale to będzie musiało zaczekać, bo tu jest bezpiecznie.

I wtedy Rocky zaczął skrzeczeć. Jego klatka wisiała kilka kroków dalej, koło okna. Isabel wpatrywała się w niego, błagając w myślach, by siedział cicho, ale nie był zbyt inteligentny i wciąż skrzeczał. Mama mówiła wielokrotnie, że Rocky ma ptasi móżdżek, i teraz papuga dawała temu świadectwo.

Bądź cicho! Proszę, bądź cicho, bo inaczej mnie znajdzie!

Za późno. W kuchni rozległy się kroki. Z szarpniętej szuflady wysypały się sztućce. Mary Rosę rozrzucała widelce i łyżki. Isabel zwinęła się w kłębek i mocniej wcisnęła w kąt.

Zdrajca Rocky gapił się na nią i skrzeczał, jakby chciał powiedzieć: „Tam jest! Tam jest!”.

Teraz Mary Rosę pojawiła się w polu widzenia Isabel, ale nie patrzyła na nią. Patrzyła na Rocky’ego. Podeszła do klatki, nie odrywając wzroku od wciąż skrzeczącej papugi. Otworzyła drzwiczki, wsunęła do środka rękę, chwyciła spanikowanego, bijącego skrzydłami i rozrzucającego pokarm ptaka, wyjęła go z klatki i jednym szybkim ruchem skręciła papudze kark.

Rocky zwisł bezwładnie w jej dłoni.

Rzuciła ptakiem o ścianę. Spadł na ziemię jak żałosna kupka niebieskich piórek.

W gardle Isabel rósł niemy krzyk. Przełknęła go i wcisnęła twarz w kolana, czekając w przerażeniu, aż siostra jej także skręci kark.

Ale Mary Rosę wymaszerowała z kuchni. I z domu.

Загрузка...