Biblioteka była jakiś kwartał dalej, po lewej. Minęli wiele pustych budynków z powybijanymi oknami. Zniszczenia, które zdawały się nastąpić po okresie dobrobytu. Ale nie wyglądały na niedawne.
Wszystkie okna biblioteki były całe, a wejścia pilnowali ludzie – pierwsi żywi ludzie, jakich Claire widziała w Blacke. Doliczyła się czterech, uzbrojonych w strzelby i kusze.
– Mój typ biblioteki – stwierdził Shane. – Z tą całą bronią i wszystkim. Szukałem ciężarówki i oni mi ją udostępnili, ale tylko pod warunkiem, że ją odprowadzę. To wygląda na przyjemne miejsce. A przynajmniej dowiemy się, co tu się dzieje. I może złapiemy autobus albo coś.
Strażnicy przed biblioteką najwyraźniej byli czujni. Mężczyźni ze strzelbami trzymali nadjeżdżającą ciężarówkę na muszce i wyglądało na to, że nie zawahaliby się strzelić. Claire chrząknęła.
– Hm… Shane?
– Widzę. – Zwolnił prawie do zera. – Hm, podejrzewam, że zdanie: „Cześć, jesteśmy miłymi nieznajomymi z grupą wampirów w waszej ciężarówce dostawczej" raczej im się nie spodoba.
Wrzucił wsteczny.
– To chyba jednak nie był taki dobry pomysł, jak sądziłem.
– Może powinniśmy…
Cokolwiek chciała zaproponować Eve, okazało się nieistotne, bo dwa radiowozy z kolejnymi uzbrojonymi ludźmi wyjechały z rykiem z bocznych uliczek obok biblioteki i zablokowały Shane'owi drogę. Shane zahamował. Ktoś otworzył drzwi od strony Claire i wielki facet ze strzelbą spojrzał na nią, złapał i wyciągnął na gorący chodnik. Przycisnął jej na moment palce do szyi, po czym krzyknął:
– Żywa!
– Ta też! – odkrzyknął jego kumpel, który wyciągnął z szoferki rzucającą się i krzyczącą Eve. – Uważaj, dziewczyno!
– Sam sobie uważaj, zboczeńcu! Gdzie z łapami!
– Hej, zostaw ją! – To Jason wygrzebał się z szoferki za Eve i wyglądał na takiego samego rozgorączkowanego małego maniaka, jakim Claire zapamiętała go z ich pierwszego spotkania. Może był trochę czystszy. Może…
Najwyraźniej zdaniem uzbrojonego strażnika ruszał się za szybko, bo dostał kolbą w żołądek i padł na ulicę. Eve wykrzyczała jego imię, po czym ktoś ją podniósł i dosłownie zaniósł z Claire do biblioteki.
– Nie! – krzyknęła Claire i spojrzała w stronę ciężarówki. Shane'a właśnie wyciągano zza kierownicy, a Jasona stawiano na nogach.
Nie wyglądało to dobrze. I gdzie u licha był Oliver i Morley? Nie było ich już na dachu ciężarówki.
Oliver zeskoczył z dachu biblioteki i kopnął faceta trzymającego Claire. Zepchnął ją z drogi, podczas gdy facet trzymający Eve wycelował kuszę i wystrzelił. Oliver złapał bełt w powietrzu i złamał grube drzewce w palcach. Uśmiechał się szeroko.
– Puść dziewczynę – zażądał. – Grałem już w tę grę z wieloma lepszymi od ciebie. I wszyscy zginęli, przyjacielu.
Zaróżowił się od słońca, ale nie płonął. Jeszcze nie. Może czuł się nieprzyjemnie. Strażnik rozejrzał się wokół, szukając wsparcia, i odnalazł je w postaci biegnących mu na pomoc dwóch innych mężczyzn w kowbojskich kapeluszach.
Ze strzelbami.
Claire rzuciła się do przodu, rozkładając ramiona. Eve wydała ostrzegawczy okrzyk, ale Claire stanęła przed Oliverem, gdy mężczyźni unieśli broń.
– Poczekajcie! – krzyknęła. – Poczekajcie moment! On jest z nami!
Strzelby skierowały się na Claire. O kurczę.
– Prowadzasz się z krwiopijcami? – zapytał jeden stanowczym, groźnym tonem. – Taka mała dziewczynka jak ty?
– On nie jest taki, jak… jak te stwory w sądzie. – Uniosła ręce w poddańczym geście i zbliżyła się do nich o krok. – Nie powinno nas tu być. Chcemy tylko stąd odjechać, dobrze?
Wszyscy. Chcemy opuścić miasto.
– No, ale nie opuścicie – oznajmił facet trzymający Eve. – Ani ty, ani twoi zębaci przyjaciele. Nie pozwolimy, aby to coś się rozniosło. Blacke przechodzi kwarantannę.
Otworzyły się ciężkie drzwi biblioteki i wyszła niska, siwowłosa kobieta. Nie wyglądała na przywódcę – Claire nie zwróciłaby na nią uwagi w tłumie – ale wszyscy natychmiast spojrzeli w jej stronę, a Claire poczuła, jak centrum uwagi przenosi się w jej stronę.
– Charley? – zapytała kobieta. – Czy ty celujesz z broni do tej ślicznej dziewczynki? Słyszałam, że jest żywa.
– Jest z nimi!
– Charley, nie ma współpracowników. Wiesz o tym.
Albo jest zarażona, albo nie. Nie ma nic pomiędzy. Tak więc opuść broń, proszę. – Miły głos kobiety zyskał stalowy ton. – Opuść ją, natychmiast.
– Ten za nią jest zarażony! – odezwał się Charley. – To pewne.
– Tak naprawdę – odpowiedział Oliver – w sensie, o który ci chodzi, nie jestem zarażony. Nie w ten sposób, w jaki myślisz.
Starsza kobieta natychmiast zsunęła z ramienia pasek, załadowała bełtem kuszę i strzeliła wprost w pierś Olivera.
Przewrócił się i padł z głuchym odgłosem na ziemię. Claire krzyknęła i do niego podbiegła. Ale kiedy sięgnęła, by wyciągnąć mu z piersi bełt, kobieta złapała ją za ramię i szarpiącą się odciągnęła. Pchnęła ją w stronę jednego ze strażników, który mocno ją przytrzymał.
– Wiecie, co robić – zwróciła się do innego, skinąwszy głową w stronę Olivera. – Wprowadźcie dzieci do środka.
Nie chcę, żeby to widziały.
– Nie, nie rozumiesz! – krzyknęła Claire. – Nie możesz…
– Rozumiem, że jest wampirem i że z jakiś dziwnych powodów chcesz go chronić – odpowiedziała kobieta. – A teraz bądź cicho. Tu jesteś bezpieczna.
Claire pomyślała o wszystkich wampirach zamkniętych z tyłu ciężarówki. Michael.
Nie mogła im o tym powiedzieć. Jeśli zamierzali tak po prostu zabić Olivera, wolała sobie nie wyobrażać, co postanowiliby zrobić z uwięzionymi w ciężarówce wampirami. To byłoby zbyt proste. Słońce chyliło się ku horyzontowi. Może, jeśli schowa się za budynki i będzie dość cienia, wampiry zdołają wydostać się z ciężarówki i uciec.
Kobieta przyjrzała jej się uważnie.
– Zdajesz się nad czymś mocno zastanawiać – zauważyła. – Nad czym?
– Niczym.
– Aha. Jak się nazywasz? – A kiedy Claire nie odpowiedziała, kobieta westchnęła. – No dobrze, jestem pani Grant.
Jestem bibliotekarką. I w tym momencie stanowię władzę w Blacke, ponieważ nasi sędziowie pokoju i urzędnicy nie żyją. Zachowujmy się po przyjacielsku. Powiedziałam ci, jak się nazywam. A ty jak masz na imię?
– Claire.
– I skąd jesteś, Claire?
Claire spojrzała jej prosto w oczy. I powiedziała:
– To nie twoja sprawa.
Siwiejące brwi pani Grant uniosły się, ale jej bladozielone oczy nie zdawały się zaskoczone.
– No dobrze. Wejdźmy z twoimi przyjaciółmi do środka, a potem powiesz mi, dlaczego uważasz, że ten wampir był kimś, na kim powinno ci zależeć.
Claire spojrzała przez ramię, podczas gdy wpychano ją do środka. Ludzie odnosili gdzieś Olivera, zupełnie bezwładnego.
A ona nic nie mogła zrobić.
W bibliotece było chłodno i ciemno. Oświetlenie było głównie naturalne, z okien, ale było też kilka fluorescencyjnych i diodowych lampek kempingowych, a na stołach stało trochę lamp naftowych w dawnym stylu. Biblioteka Blacke była większa, niż można się było spodziewać, z rzędami regałów i wieloma dodatkowymi salami. Po środku zostało stworzone coś na kształt kwatery głównej, z małym biurkiem, laptopem i jakimś generatorem prądu na pedały. Na okolicznych półkach leżała broń, w tym sterta srebrnych łańcuszków. Claire podejrzewała, że była to biżuteria zebrana z całego miasta. Było też sporo środków pierwszej pomocy.
W bibliotece było jakieś dwadzieścia czy trzydzieści osób. Trudno było powiedzieć, bo ludzie siedzieli na łóżkach polowych porozstawianych po całej bibliotece. Claire usłyszała czyjś szept, a potem płacz. Jakby małego dziecka, cztero – czy pięcioletniego.
– Co to? – zapytała, rozglądając się w koło.
Pani Grant zaprowadziła ją do długiego stołu dla czytelników i zaproponowała krzesło.
– Tyle zostało z naszego miasta. Ci ocaleli. Jesteśmy twardzi, mówię ci.
– Ale… – Claire oblizała zaschnięte wargi i usiadła. – Co się tutaj stało?
Pani Grant zaczekała, aż pozostali – Eve, Shane i Jason – zostaną posadzeni na krzesłach, mniej lub bardziej delikatnie. Shane był wściekły i wyglądał tak, jakby poważnie myślał o porwaniu broni z któregoś regału. Najwyraźniej pani Grant to zauważyła, bo wskazała dwóch ze swoich krzepkich kowbojskich strażników i kazała im stanąć za Shane'em, odgradzając go od półek.
– Blacke nigdy nie było specjalnie na szlaku – odezwała się pani Grant. – Większość mieszkańców urodziła się tutaj, a ich rodziny mieszkały tu od wieków. Rzadko widujemy tu obcych.
Właściwie podobnie było w Morganville, ale tam przynamniej mieli atrakcję w postaci uniwersytetu. Podobnie z resztą było z wszystkimi innymi miasteczkami w okolicy. Claire skinęła głową.
– Pewnej nocy przybyli do nas goście. Stary mężczyzna w garniturze, z siostrzenicą i siostrzeńcem. Zagraniczni.
Może z Francji.
Claire spojrzała na Eve I Shane'a. Eve bezgłośnie powiedziała Bishop. To było potwierdzenie ich przypuszczeń – Bishop zaatakował Blacke po drodze do Morganville.
I dobrze się bawił.
– Zatrzymali się w gospodzie Pod Żelazną Lilią – mówiła dalej pani Grant. – To najbardziej zbliżone do hotelu miejsce, jakie tu mamy. A raczę] mieliśmy. Należało do pani Gonzalez. Robiła też najlepszą na świecie szarlotkę. – Pokręciła głową. – Następnego dnia zaginęła. Nie pojawiła się w szkole – pracowała tam w biurze. Szeryf John poszedł do hotelu i znalazł jej zwłoki. I ani śladu po tych… ludziach.
Claire pomyślała, że pani Grant nie opowiedziała im wszystkiego. Wiedziała, jak się stwarza wampiry i jeśli wysączono całą krew z pani Gonzalez, nie mogłaby wrócić. Dlatego dalej milczała. Pani Grant najwyraźniej się nie spieszyła, a Claire starała się nie myśleć o tym, co może się dziać na zewnątrz, z Oliverem. Podejrzewała, że Morley uciekł. I nie miała pojęcia, co się stało z wampirami ukrytymi w ciężarówce.
– Myśleliśmy, że na śmierci pani Gonzalez się skończy – szokujące, pierwsze poważne problemy w mieście od prawie trzydziestu lat, ale jednak na tym się skończy. Ale następnej nocy panna Hanover po prostu zniknęła ze swojego sklepu przy stacji benzynowej, na końcu ulicy. Z tego co wiemy, te dwie kobiety były pierwszymi ofiarami. Wiemy, że obcy opuścili miasto tamtej nocy. Ktoś widział ich jadących tym wielkim czarnym samochodem z piekła rodem. Ale to nieistotne. Zostawili to po sobie.
Pani Grant spojrzała na swoje ręce, leżące płasko na blacie stołu. Silne i pokryte bliznami, wskazywały, że nie zawsze była bibliotekarką.
– Zaczęło się powoli. Raz na kilka tygodni ginął człowiek. Znikali albo umierali. A potem się pogorszyło, szybko, po kilku dniach… tak jakby zginęło gdzieś pół miasta. Szeryf John nie zadzwonił dość szybko po wsparcie. A potem zobaczyliśmy ich po raz pierwszy, wielu. Okropne rzeczy, Claire. Działy się okropne rzeczy. I my musieliśmy robić okropne rzeczy, żeby przetrwać.
– Czemu po prostu… – zaczęła Eve, ale zamilkła, gdy pani Grant poderwała głowę.
– Nie uciekliśmy? – warknęła. – A myślisz, że nie próbowaliśmy? Telefony nie działały, ani stacjonarne, ani komórki. Internet padł, w momencie gdy tylko zabrakło prądu. Zniszczyli elektrownię, kiedy jeszcze potrafili myśleć. Wszystkich, których mogliśmy, odesłaliśmy za miasto w szkolnych autobusach. Nie udało im się. Jakaś pułapka na drodze rozwaliła wszystkie opony. Niektórzy dali radę do nas wrócić, ale większość nie miała tyle szczęścia.
To brzmiało tak, jakby ktoś wcielił w życie horror klasy B. Claire myślała, że Morganville jest okropne, ale to było zdecydowanie potworniejsze.
– Przykro mi – wyszeptała. – Ale czemu tu zostaliście?
Czemu nie spróbowaliście jeszcze raz?
– Wiesz, ilu ludzi mieszkało w Blacke? – zapytała pani Grant. – Stu siedemdziesięciu dwóch. A teraz zostało nas tylko tyle, ile w tym budynku. No, w każdym razie z tych, co oddychają. Myślisz, że możemy tak po prostu odejść? To byli nasi przyjaciele, nasza rodzina. A jeśli odejdziemy, to co się stanie? Jak daleko to się rozniesie? – Spojrzenie pani Grant stało się zimne, jak lód. – To się skończy tutaj. Musi. A teraz wyjaśnijcie mi, jak to się stało, że podróżujecie z jednym z nich.
– Ważniejsze jest to, że Oliver nie był… taki jak ci, o których mówisz. Oni są chorzy, a on nie.
Pani Grant wybuchnęła śmiechem.
– Jest martwy. Bardziej chory być już nie może, Claire znikąd.
– Posłuchaj. – Shane pochylił się, opierając łokcie na stole. – Nie mówię, że wampiry jako takie nie są przerażające, bo są. Ale nie w ten sposób. Nie… typowo. Mogą być…
– A skąd wasza czwórka wie cokolwiek o wampirach? – zapytała pani Grant, a gdy żadne z nich nie odpowiedziało, zmarszczyła brwi. – Ich jest więcej. Gdzieś tam jest ich więcej. Nawet jeśli wykończymy te tutaj, to jeszcze wiele pozostanie gdzie indziej…
– Ale nie takich! – zapewniała z desperacją Claire. – Musisz mi uwierzyć, nie wszystkie są…
– Takie złe – dokończył Morley, wyłaniając się zza jednego z regałów. Wyglądał przerażająco, tak że jego słowa brzmiały mało przekonująco. – Nie, nie jesteśmy.
Aczkolwiek niektórzy z nas są na pewno lepsi od innych.
Na kolejnym regale pojawił się Oliver. Spoglądał w dół. W długim czarnym płaszczu sprawiał wrażenie bardzo wysokiego i silnego. Budził nawet większą grozę niż Morley. Z cienia wyszły kolejne wampiry. Claire zauważyła Patience i Jacoba stojących po bokach grupy.
I Michaela, złotego Michaela, który uśmiechnął się do Eve tak, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że wszystko jest już w porządku.
Pani Grant poderwała się z krzesła i rzuciła się po broń.
Shane wstał i pchnął do tyłu krzesło, by odciągnąć w ten sposób uwagę dwóch strażników. To wystarczyło, żeby Oliver mógł zeskoczyć z regału na stół, potem podłogę i odebrać im broń.
Nie ranił ich. Nie musiał.
Morley zrobił to zdecydowanie – za – szybkie wampirze coś i w jednej chwili pojawił się przy półce z bronią, przed panią Grant. Uśmiechał się od ucha do ucha i szczerzył kły. Pogroził jej palcem, kiedy zatrzymała się gwałtownie i cofnęła, dysząc. Była oczywiście przerażona i Claire wcale jej się nie dziwiła.
W tym czasie Michael zbliżył się już do Eve, która objęła go za szyję.
– Jak wyszliście? – zapytała stłumionym przez koszulę głosem, gdy wtuliła policzek w jego pierś. Pogłaskał ją po plecach.
– Budynek po drugiej stronie drogi rzuca całkiem niezły cień – wyjaśnił. – Wyskoczyliśmy, gdy tylko uspokoiło się na zewnątrz. A potem już było łatwo. Myśleli, że mają już wszystkich.
– Ale nie…
– Nie, nikogo nie skrzywdziliśmy. Patience tego dopilnowała.
Mieszkańcy Blacke, cała dwudziestka czy trzydziestka, zbiła się w ciasną grupkę. Wyglądało na to, że szykują się na ostatni bój. Nie łudzili się, że wszyscy to przeżyją, uświadomiła sobie Claire.
– Hej – zwróciła się do pani Grant. – Proszę. Nie bójcie się. Nie skrzywdzimy was.
– Nie? – zaśmiał się Morley.
– Nie, nie skrzywdzimy – powiedział Oliver i położył broń na stole. – Shane, weź srebro.
– Mogę część zatrzymać?
Oliver uśmiechnął się ponuro.
– Jeśli sprawi ci to przyjemność…
– Nawet nie masz pojęcia jaką!
– Rozdaj wszystkim łańcuszki. Upewnij się, że noszą je na szyjach i nadgarstkach. To może ich uchronić, jeśli ktoś z nas, na przykład Morley, będzie miał chwilę słabości. – Oliver sprawdził, czy strzelby są naładowane, i rzucił je wybranym wampirom. Te złapały je bez trudu w powietrzu. – Świetnie. Obawiam się, że pani Grant ma rację. Nie możemy pozwolić, aby ta choroba, bo to jest choroba, się rozprzestrzeniała. Musimy złapać i podać antidotum wszystkim, którzy są zarażeni, albo ich wyeliminować. Tak więc dotyka to nas w takim samym stopniu, co was.
– Antidotum? – krzyknęła pani Grant. – Co wy… Patience Goldman otworzyła niewielką torbę – Claire uświadomiła sobie, że to lekarska torba pana Goldmana. W środku znajdowały się dziesiątki flakoników z jakimś płynem, a także kilka butelek z czerwonymi kryształkami. Claire osobiście pomagała je zrobić. Płyn zawierał lekarstwo na przenoszoną przez krew chorobę, którą przy – wlókł tu Bishop, a przynajmniej miała nadzieję, że je zawiera. Kryształki pomagały przywrócić na chwilę świadomość. Najlepiej było podać najpierw kryształki, a potem zastrzyk. Ten sposób leczenia działał na ciężko chore wampiry w Morganville.
– Można ich uratować – zapewniał Oliver. – Uważamy, że waszym rodzinom i przyjaciołom da się przywrócić rozum. Ale nie można sprawić, by znów byli ludźmi.
Rozumiecie. W tej kwestii klamka zapadła. Ale odzyskacie bliskich, jeśli tylko jesteście w stanie dostosować się do małej zmiany.
– To jest chore! – odezwał się z drżeniem w głosie jeden ze strażników. Jego kuszę trzymał teraz jeden z wampirów Morleya, niewysoki, kuśtykający wampir z pobrużdżoną twarzą. – Musimy walczyć! Lilian…
– Nie przybyliśmy tu po to, by z wami walczyć – uspokajał Oliver. – Ani żeby was ratować. Przybyłem tu po to, aby zapanować w jakiś sposób nad epidemią, a z tego, co widzę, wy macie ten sam cel. Moi przyjaciele – w ostatnim słowie zabrzmiała nutka ironii – są tu tylko przejazdem. Nikt z nas nie ma powodu, by was skrzywdzić.
– Jesteście wampirami – powiedziała głucho pani Grant.
– No cóż, oczywiście. Tak. – Oliver zamknął magazynek kolejnej strzelby i rzucił ją… W kierunku pani Grant.
– Jakieś pytania?
Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamknęła je i rozejrzała się wokół. W sali było wiele wampirów, mniej więcej tyle, co ludzi. I żaden z nich nie zamierzał atakować. Shane rozdawał ludziom srebrne łańcuszki, uśmiechając się przy tym w najbardziej niewinny sposób, jaki umiał. Nawet Jason starał się nie wzbudzać strachu, co w jego przypadku nie było łatwe.
– To może siądziemy – zaproponował Oliver i przysunął sobie krzesło. – Ja na przykład miałem bardzo ciężki dzień.