Epilog

Te są idealne. – Powiedziała Eve i po raz ostatni poprawiła perukę na głowie Claire, aby leżała jak trzeba. I nagle wyglądała tak jak trzeba, nie jak plastikowe sznurki na czubku głowy, ale jak… włosy. Sztuczne, owszem, ale wyglądały…

Claire nie mogła się zdecydować, jak wyglądały. Odwróciła głowę w jedną stronę, potem w drugą. Zrobiła jakąś pozę.

– Fajnie? Wydaje mi się, że tak. Chyba? – Dziewczyna patrząca na nią z lustra nie była już zastraszoną, chudą Claire. Nowa, lepsza Claire Danvers była wyższa, trochę bardziej zaokrąglona i miała na sobie ostro różową koszulę na czarnym podkoszulku, dżinsy biodrówki z czaszkami na kieszeniach i różowo – białe włosy. W pasiastej peruce wyglądała świetnie. Włosy spływały jej na ramiona falami, nadając jej tajemniczy, delikatny i powabny wyraz, a Claire wiedziała, że nigdy w życiu nie była tajemnicza ani powabna.

– Idealnie do ciebie pasuje. – Eve westchnęła uszczęśliwiona i zaczęła skakać w swoich nowiutkich butach z czarnej lakierowanej skóry z czerwonymi czaszkami. – Musisz ją wziąć. I nosić. Wierz mi, Shane oszaleje. Wyglądasz tak groźnie!

– Shane już oszalał – zaśmiała się Claire. – Widziałaś go w alejce z koszulkami? Myślałam, że się rozpłacze. Tyle sarkastycznych powiedzonek i tak mało dni w tygodniu, aby je nosić. I nie jestem pewna, czy dobrze się czuję, wyglądając, no wiesz, groźnie.

Eve spojrzała na nią przeciągle.

– Ale wiesz, że jesteś. Groźna.

– Nieprawda.

– To nie włosy. Po prostu… masz w sobie coś takiego, Claire. Kiedy żadne z nas nie wie, co zrobić, ty… po prostu robisz. Nie boisz się.

– Nieprawda – westchnęła Claire. – Ciągle się boję.

Okropnie. Szczęście, że nie uciekam, krzycząc jak mała dziewczynka.

Eve się uśmiechnęła.

– To moje zadanie. Ty jesteś typem heroicznym.

– Nieprawda!

– Och, zamknij się i po prostu kup perukę.

– Nie.

– Kup, kup, kup, kup!

– Dobrze! Jejku, straszysz innych wariatów.

Obie zaczęły się śmiać, bo to była prawda. Para niezmiernie gotyckich Gotów wycofała się, patrząc na nie dziwnie. Mieszkanie w Morganville dawało odpowiednie nastawienie, podejrzewała Claire. A to nie było takie złe, szczególnie kiedy się trafiło do takiego wielkiego, groźnego miasta jak Dallas, gdzie wszystko zdawało się poruszać dziesięć razy szybciej, niż było się przyzwyczajonym. W tym samochody. Claire nie wiedziała, jak Eve udało się dowieźć ich do hotelu, albo Michaela do studia nagraniowego po zmroku, ale jakoś to zrobiła i to było wspaniałe.

W pokojach hotelowych były darmowe mydła i szampony, i szlafroki. To było niesamowite. I wszystko było nowoczesne, z telewizorami HD z płaskim ekranem. A łóżka były tak miękkie, że spało się w nich jak na skrzydłach aniołów.

To było tak inne od życia, jakie zwykła prowadzić, i pewnie dlatego wszystko było takie wspaniałe.

– Jesteś niesamowita – powiedziała Claire do swojego odbicia. Odbicie zdawało się z nią zgadzać, aczkolwiek nadal myśl o tym wywoływała w niej śmiech. Przypomniała sobie zaskoczenie Morleya, kiedy w niego strzeliła, i śmiech Olivera, i jego szczerą aprobatę.

Może była, odrobinę. Pomyślała o makijażu.

– Co sądzisz o grubej kredce do oczu? – Pytanie było zupełnie niepotrzebne, ponieważ Eve nigdy nie ruszała się bez grubej kredki do oczu. Uważała, że to podstawowy element kobiecego wyglądu.

Eve natychmiast wyciągnęła zestaw kosmetyków Maca i zaczęła malować Claire oczy. Kiedy Claire spojrzała znów w lustro, wyglądała… naprawdę tajemniczo. Jej twarz nabrała głębi, cieni, tajemnic.

Niesamowite, ile może dać drobna zmiana.

I trochę snu, pomyślała Claire. Dawno nie czuła się tak dobrze. Teraz, kiedy wiedziała, że nikt nie czai się za rogiem, by ją porwać, wgryźć się w szyję czy zaszkodzić jej w inny sposób.

– Wyglądasz cudownie – powiedziała Eve. – Na twój widok można paść trupem.

– Mam nadzieję, że niedosłownie.

– Chodzi o to, aby ludzi powalać, kochanie. Nie sądziłam, że muszę ci to wyjaśniać.

Shane wyszedł zza rogu, trzymając wielką stertę koszulek, z których każda miała obrazić kogoś w Morganville, i zatrzymał się na ich widok. Otworzył i zamknął usta. Eve się odsunęła, ale Shane nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się w Claire i wyglądał tak, jakby oberwał w czoło patelnią.

– Jak wyglądam? – zapytała, co było idiotycznym pytaniem, biorąc pod uwagę, jak na nią patrzył.

Upuścił koszulki i pocałował ją, długo i słodko. Claire poczuła, jak radość zamienia się w niej w szaleństwo, dzikie i wolne.

Dwójka Gotów, w skórach, z kolcami i ufarbowanymi włosami, prychnęła i odeszła, najwyraźniej obrażona manifestowaniem tak wielkiej radości.

Kiedy Shane dał jej wreszcie odetchnąć, Claire powiedziała:

– Może jednak powinniśmy najpierw kupić rzeczy, a dopiero potem świętować?

– Po co czekać?

I znów ją pocałował.

Dallas było niesamowite. Te wszystkie światła, niesamowite budynki, ruch, hałas, ludzie. Po poranku spędzonym na zakupach Claire była kompletnie padnięta, zbyt zmęczona, by w pełni docenić, jak niesamowity mają hotel, z całym tym szkłem, marmurami i eleganckimi meblami. Michael miał być w studiu dopiero o ósmej wieczorem, więc padła na łóżko i zasnęła w ubraniu. Na długo. Kiedy się obudziła, Eve właśnie kończyła nakładać makijaż – wróciła do wizerunku gotyckiej dziewczyny – i upewniać się, że jej koronkowa mini w czaszki dobrze leży. Zdawało się, że jej nogi są dłuższe niż całe ciało Claire.

– Jej – wyszeptała Claire i usiadła. W lustrze zobaczyła, co upiornego stało się z jej fryzurą. – Aj…

– Prysznic jest niesamowity – powiedziała Eve i odwróciła się bokiem, wygładzając spódnicę. – Myślisz, że przesadziłam?

– Jak na Morganville, na pewno. A na Dallas? Nie mam pojęcia. Ale wyglądasz doskonale.

Eve uśmiechnęła się swoim sekretnym uśmiechem, oczy jej zalśniły.

Było oczywiste, że myśli o Michaelu.

Claire ziewnęła, zsunęła się z łóżka i poszła wypróbować prysznic. Pół godziny później włosy miała w jakim takim stanie, była czysta, wysuszona i ubrana w dżinsy i najładniejszą niebieską koszulkę, o której Shane powiedział, że mu się podoba. Zrobiła sobie nawet delikatny makijaż, ale i tak wiedziała, że w porównaniu z Eve będzie wyglądała jak myszka.

Dziesięć minut później Shane zapukał.do drzwi, a kiedy mu otworzyła, wyglądał na śpiącego, ale zadowolonego. Prosto spod prysznica – uwielbiała ten jego wygląd – włosy miał jeszcze bardziej rozwichrzone niż zwykle, jakby wytarł je ręcznikiem i o nich zapomniał. Wygładziła je, Shane ją pocałował i zawołał.

– Hej, Eve? Pociąg szaleńców rusza z peronu pierwszego!

– Już idę! – krzyknęła Eve i wyszła z łazienki, po raz kolejny wygładzając spódnicę.

Shane zamrugał, ale nic nie powiedział.

– Michael czeka. Boi się, że się spóźni.

– Nie ma obawy – odpowiedziała. – Dobrze wyglądam?

Jak dziewczyna rockmana?

– Nie – odparł Shane, a kiedy spojrzała na niego z urazą, zaśmiał się głośno. – Wyglądasz znacznie lepiej, groźna panno.

Posłała mu buziaka i wyszła na korytarz. Michael z niepokojem kręcił się przy windach. Pod ścianą leżał jego sprzęt. Miał dziwną minę, jakby zamknął się w sobie, ale kiedy tylko zobaczył Eve, rozpogodził się.

Claire westchnęła z radością, kiedy Michael pocałował swoją dziewczynę i pochylił się, aby coś jej szepnąć do ucha. Coś, co sprawiło, że Eve roześmiała się i przytuliła do niego mocniej.

Shane przewrócił oczami.

– Myślałem, że ci się spieszy, chłopie.

– Nigdy aż tak bardzo – stwierdził Michael i podniósł jedną z gitar.

Shane wziął drugą.

– No to ruszamy, Mikey. – Michael popatrzył tylko na niego. Shane zapewnił go: – Michael, dasz radę, wierz mi.

Michael nabrał głęboko powietrza, przybił piątkę i skinął głową, naciskając guzik windy.

Na dole czekał samochód – duży i czarny, prawie jak limuzyna, tylko mniej elegancki. Z kierowcą w czarnej marynarce. Pomógł wsiąść Eve, a następnie Claire. Michael i Shane usiedli naprzeciwko. Gitary, stwierdziła Claire, musiały wylądować w bagażniku.

Michael był blady. Ale w gruncie rzeczy kiedy nie był? Wyciągnął rękę i kiedy ruszyli, wziął dłoń Eve i powiedział:

– Wspaniała sukienka.

– Kocham cię – powiedziała, tak po prostu. Michael uniósł lekko brwi i się uśmiechnął.

– Właśnie przechodziłem do tej części.

– Wiem. – Eve poklepała go po ręku. – Wiem, ale jesteś facetem. Uznałam, że po prostu przejdę do rzeczy. Będziesz wspaniały.

Nie odzywali się więcej podczas tej krótkiej podróży. Samochód miał szklany dach, dzięki czemu mogli podziwiać niesamowite widoki, olbrzymie budynki i kolorowe światła. Claire czuła, jak serce jej wali. To działo się naprawdę. Nie wyobrażała sobie, co musi czuć Michael. Czuła się jak we śnie. Morganville zdawało się snem, takim, który przydarzył się komu innemu, a myśl o tym, że będą musieli opuścić tę rzeczywistość i wrócić do tamtej…

Shane nie musiał, przypomniała sobie Claire. Z ich czwórki tylko on mógł odejść, bo w Morganville nic go nie trzymało.

W każdym razie nic poza nią.

W studiu, które znajdowało się w budynku przemysłowym na skraju centrum, kierowca wypakował gitary i zaprowadził ich do środka, gdzie dwójka ludzi natychmiast skupiła się na Michaelu. Claire, Eve i Shane stali się nagle tylko osobami towarzyszącymi, co było zabawne i w jakiś sposób niesamowite, i podążali za ludźmi ze studia, którzy wyjaśniali wszystko Michaelowi.

Shane niósł obie gitary. Robił to z uśmiechem, co pozwalało zgadnąć, jak dumny jest ze swojego przyjaciela.

Michael wyglądał groźnie – skupiał się na każdym słowie i Claire widziała, że zmienia się już w rockmana, że na scenie będzie zupełnie inny niż na co dzień.

Przy drzwiach do studia nagraniowego jeden z pracowników odwrócił się i zatrzymał Eve, Claire i Shane'a.

– Wy musicie zaczekać w pokoju obok – powiedział. – Tamtymi drzwiami.

Wskazał grube metalowe drzwi z oknem i wziął od Shane'a gitary. Na koniec posłał im uśmiech.

– Będzie świetny. Wierzcie mi. Nie byłoby go tutaj, gdyby nie był.

– Oczywiście – odpowiedział Shane i zaprowadził dziewczyny do pokoju, który okazał się pokojem nagrań.

Potężny mężczyzna o niezwykle kręconych włosach siedział przy mikserze, który wydawał się bardziej skomplikowany niż wnętrze promu kosmicznego. Powiedział im „cześć" i wskazał miejsca na dużej pluszowej kanapie z tyłu pokoju.

Studio było niesamowitym miejscem, pełnym ludzi doskonale znających się na swojej robocie. Realizator dźwięku siedzący za gigantycznym, skomplikowanym mikserem był rozluźniony, spokojny i na luzie, a dwaj pracownicy, którzy po drugiej stronie szyby pomagali Michaelowi rozstawić sprzęt, sprawdzili kilka rzeczy i pozostawiwszy go samego, wyszli do reżyserki.

– Okej – odezwał się realizator i skinął na swoich dwóch asystentów, bo chyba taka była ich funkcja. Claire nie była pewna. – Popatrzmy, co potrafi. – Przesunął jakiś wskaźnik. – Michael? Zaczyna], jak będziesz gotów.

Zaczął od spokojnej piosenki. Grał ze spuszczoną głową. Claire widziała, że wszyscy w studiu słuchali z wielkim zainteresowaniem, kiedy Michael wczuł się w muzykę. Płynęła z niego, gładka jak jedwab, piękna, tak naturalna jak blask słońca. To był efekt gitary akustycznej i przyprawił Claire o łzy. Było w tym coś tak delikatnego i smutnego, i bolesnego. Kiedy skończył, przytrzymał ostatni akord przez dłuższy moment, po czym westchnął i usiadł z powrotem na stołku, patrząc na nich przez szybę.

Realizator dźwięku miał otwarte usta. Zamknął je, odchrząknął i powiedział.

– Jak to się nazywa, chłopcze?

– Piosenka Sama. – Odpowiedział Michael. – Jest Dla mojego dziadka.

Realizator wyłączył mikrofon, spojrzał na pozostałych dwóch i powiedział.

– Mamy to na żywo.

Cóż za czarny humor, pomyślała Claire. Gdyby tylko wiedział…

– Jest wspaniały – szepnął Shane, jakby nigdy wcześniej o tym nie wiedział. – Naprawdę, jest wspaniały. Nie jestem szalony, prawda?

– Nie jesteś – odparł realizator. – Twój kolega ma niesamowite zdolności. Pokochają go tam.

Tam. Na świecie.

W prawdziwym świecie.

Do którego Michael nie mógł wyjechać na długo.

Otworzyły się drzwi i wszedł Oliver. Wyglądał jak zwykły człowiek, miał ojcowską, przyjazną minę. Starzejący się hipis w kolorowej koszulce, spranych dżinsach ł w sandałach. Claire była pewna, że gdyby powiedziała realizatorowi dźwięku, że to wampir, ten uśmiałby się i zasugerował, żeby odstawiła prochy.

Oliver usiadł na oparciu kanapy i zaczął słuchać. Wszyscy się przesunęli, bo nawet Claire nie miała ochoty się o niego opierać, bez względu na to, jak miło się zachowywał. Nic nie powiedział. Po jakimś czasie wszyscy się trochę rozluźnili, słuchając Michaela grającego cudowną muzykę po drugiej stronie studyjnej szyby. Szybka, wolna, ostry rock, umiał je wszystkie.

Kiedy przebrzmiała ostatnia piosenka, dwie godziny później, operator włączył mikrofon i powiedział.

– Idealne. To było idealne, jesteś świetny. Dobra, myślę, że skończyliśmy. Gratulacje. Właśnie wkroczyłeś na drogę sławy, chłopie.

Michael wstał, uśmiechnięty, trzymając w jednym ręku gitarę, i spostrzegł przyglądającego mu się Olivera.

Uśmiech prawie zniknął z jego warg, ale wtedy przeniósł wzrok na Eve, która stała i posyłała mu buziaki. Zaczął się śmiać.

– Gwiazda rocka! – krzyknęła Eve i zaczęła klaskać.

Claire i Shane też wstali i przyłączyli się do oklasków.

Oliver siedział cicho, z obojętną miną, kiedy oni świętowali sukces Michaela.

To była ich ostatnia noc w Dallas. Oliver pozwolił im zjeść obiad na mieście, w niesamowicie drogiej restauracji, gdzie kelnerzy byli lepiej ubrani niż Claire kiedykolwiek. Oczywiście on nie poszedł, ale Claire czuła jego obecność, wiedziała, że ich obserwuje.

Mimo to posiłek był wspaniały. Spróbowała wszystkiego ze swojego talerza, z talerza Shane'a, a nawet od Michaela i Eve. Śmiali się i flirtowali, a po obiedzie, za który zapłacili kartą kredytową Olivera, poszli do klubu tanecznego po drugiej stronie ulicy, z mrugającymi światłami. Nie mogli kupować alkoholu, bo nie dostali fluorescencyjnych bransoletek, ale potańczyli. Nawet Shane. Co prawda on właściwie tylko obejmował tańczącą Claire, co było wspaniałe. Rozgrzani, spoceni, wyczerpani i szczęśliwi, wsiedli całą czwórką do taksówki i wrócili do hotelu.

Kiedy jechali windą na górę, Shane zapytał: – Naprawdę wracamy?

To była długa jazda. Mieli pokoje na ostatnim piętrze bardzo wysokiego budynku. Nikt się nie odezwał, nawet Michael. Oparł podbródek na głowie Eve i przytulił ją, a ona objęła go w pasie.

Shane spojrzał pytająco na Claire. Poczuła ciężar tego pytania, jego olbrzymie znaczenie.

Nagle pierścień przyjaźni na jej prawej ręce stał się zimny.

– Poważnie – odezwał się Shane. – Jesteście w stanie tak po prostu wrócić do Morganville? Michael, masz tu przyszłość. Naprawdę.

– Mam? – zapytał Michael. W jego głosie słychać było zmęczenie. I porażkę. – Jak sądzisz, jak długo wszystko byłoby okej, zanim coś poszłoby nie tak? Morganville to bezpieczeństwo. To jest… piękne, ale chwilowe. Musi być chwilowe.

– Nieprawda – upierał się Shane. – Coś możemy wymyślić. Serio.

Nim Michael zdążył odpowiedzieć, dojechali na swoje piętro i wysiedli.

Oliver stał w drzwiach, w skórzanym płaszczu i z poważną miną… Najwyraźniej rola sympatycznego hipisa się skończyła. Stał w drzwiach, jakby już od jakiegoś czasu na nich czekał.

To było dość okropne.

Nagle cała czwórka się zatrzymała i skupiła na nim wzrok. Claire poczuła, jak Shane obejmuje ją w talii, jakby rozważał, czy nie zasłonić jej własnym ciałem. Ale przed czym ją chronić?

W spojrzeniu Olivera było coś dziwnego, bo on tak naprawdę nie patrzył wprost na nich. Nie wpatrywał się w nich tak jak zwykle.

Wybrał numer na komórce i włączył głośnik, dokładnie tam, na środku hotelowego korytarza. Puchaty dywan, światła i normalne życie zniknęło, gdy Claire usłyszała spokojny głos po drugiej stronie linii.

– Są wszyscy? – spytała Amelie. Chłodna, dokładna, wszechwładna.

– Poza Jasonem – odpowiedział Oliver. – Ma zadanie.

Poza tym i tak jego to nie dotyczy.

Zapadła cisza, po czym odezwała się Amelie:

– Chcę, abyście wiedzieli, że nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Dałam ci jasno do zrozumienia, Claire, że cenie twoją pracę dla mnie i Morganville. Jesteś dla nas ważna. Rozumiesz?

– Tak. – Zaschło jej w gardle. Zrobiło się jej zimno.

– Michael – mówiła dalej Amelie – rozmawiałam z tobą w cztery oczy, ale teraz powiem to publicznie. Musisz powrócić do Morganville. To samo tyczy się Claire. Musicie wrócić.

Nie ma dyskusji. Oliver doskonale to rozumie i ma dopilnować, byście wrócili. Domyślam się, że w Dallas jest bardzo ciekawie, a Morganville wydaje się odległe. Ale zapewniam was, że to nieprawda. Jestem przekonana, że rozmawialiście o ucieczce, o odzyskaniu wolności, ale musicie zrozumieć: sięgam bardzo daleko, a moja cierpliwość ma swoje granice. Wolałabym, aby twoi rodzice dalej żyli w przeświadczeniu o swoim bezpieczeństwie, Claire. I twoja mama, Eve. A nawet twoi rodzice, Michael, bo chociaż opuścili Morganville, nadal są pod moją kontrolą i na zawsze pozostaną.

– Ty suko – wymamrotał Shane.

– Panie Collins, wiele mogę znieść od waszej czwórki, nawet niegrzeczność od czasu do czasu. Zapewniam ci mnóstwo wolności i swobody. Ale nie popełnij błędu, nie puszczam cię wolno. Pogódź się z tym. Jeśli musisz, możesz mnie nienawidzić. Ale musisz wrócić do Morganville albo ponieść konsekwencje. A kto jak kto, ale ty wiesz, że mówię poważnie.

Shane zbladł i Claire poczuła, jak cały sztywnieje.

– Tak, wiem – powiedział chrapliwie. – Znalazłem moją mamę unoszącą się w wannie pełnej jej własnej krwi. Wiem, jak poważne mogą być konsekwencje.

Amelie znów zamilkła, po czym dodała:

– Morganville może nie jest rajem i może nie stanowi przyszłości, którą byście sobie wyobrażali. Ale w Morganville wy i wasze rodziny będziecie bezpieczni, dopóki będę miała coś do powiedzenia w tym mieście. Daję wam na to słowo Założycielki. Czy to jasne?

– Trzymasz nasze rodziny jako zakładników – stwierdziła Claire. – Wiedzieliśmy o tym już wcześniej.

– Ale chciałam, żebyście to usłyszeli ode mnie, żeby nie było żadnych wątpliwości. I teraz usłyszeliście. Oczekuję was jutro z powrotem. Dobranoc.

Oliver wyłączył telefon i schował. Nic im nie powiedział, po prostu usunął się z drogi. Przez kilka chwil nikt nic nie mówił, aż wreszcie Shane się odezwał:

– No to byłoby na tyle.

– Tak – odpowiedział Oliver. – Jutro wracamy. Sugerowałbym, żebyście w pełni wykorzystali czas, który wam dziś został. – Odwrócił się, ale spojrzał jeszcze raz przez ramię. – I przykro mi.

Shane, nie mówiąc ani słowa, wziął Claire za rękę i zaprowadził do swojego pokoju.

Rano, kiedy słońce oświetliło ich w ostatnim dniu ich wolności, Shane przeturlał się na łóżku, aby na nią spojrzeć, podparł się na łokciu i rzekł:

– Wiesz, że cię kocham?

– Wiem.

– Bo jestem beznadziejny, jeśli chodzi o mówienie o uczuciach – powiedział. – To ciągła praca, cały ten związek.

Tak naprawdę przez całą noc nie spała. Była zbyt zajęta myśleniem, martwieniem się, zastanawianiem. Wyobrażaniem sobie najróżniejszych możliwości. Wyobrażaniem sobie tej chwili. I kiedy zadała to pytanie, czuła się, jakby spadała z bardzo wysokiego budynku.

– Shane? Czy ty… czy ty zamierzasz wrócić? Do Morganville?

Poza Frankiem, jego ojcem, a obecnie wampirem, nie było nikogo, kim Amelie mogłaby go szantażować… poza Claire i Michaelem, a poza tym Amelie tak naprawdę nigdy nie potrzebowała Shane'a. Natomiast Claire go potrzebowała. A z każdym uderzeniem serca potrzebowała go bardziej.

Spojrzał na nią, wpatrywał się w jej oczy tak długo, że czuła, jakby miała spadać całą wieczność…

Aż w końcu powiedział bardzo cicho.

– Jak mógłbym nie wrócić? Jak mógłbym cię zostawić Claire? Albo wszyscy zostajemy, albo wszyscy wracamy. Nie pozwolę ci wrócić samej. – Dotknął jej nosa, wywołując atak śmiechu. – Ktoś musi cię bronić.

Pocałowała go, a poranne słońce ogrzewało ich skórę. Shane uniósł jej prawą dłoń do ust i ucałował jej palce, i pierścień przyjaźni, tę obietnicę przyszłości, która tak wiele dla niego znaczyła, w przeszłości.

A potem, jeszcze raz, póki wciąż byli zupełnie wolni, powiedział jej, jak bardzo ją kocha.

Powrót do Morganville nie wydawał się już tak ponury.

Загрузка...