Przez długi, długi czas wszyscy milczeli, aż w końcu odezwał się Shane:
– Chyba nie sądzicie…
– Starczy, chłopcze. Nie chcę tutaj żadnych błędów w procedurze. – Szeryf odchrząknął i wyrecytował coś o prawach i zachowywaniu milczenia. Claire nic z tego nie rozumiała. Było jej niedobrze i słabo.
Była aresztowana.
Była aresztowana za morderstwo.
Eve ogarnął niepohamowany atak płaczu, ale Claire nie mogła jej pomóc. Sobie też nie.
Shane był zaskakująco milczący, kiedy pakowali go na tylne siedzenie radiowozu, a potem dosadzali tam Claire i Eve. Szeryf nachylił się do nich, nim zamknął drzwi.
Wyglądał teraz prawie miło. Ale to nie poprawiło samopoczucia Claire.
– Mój zastępca odwiezie wasz… hm… pojazd z powrotem do miasta. Nie możemy go tu zostawić. Mógłby go ktoś ukraść, a już jeden samochód w Durram straciliście. Nie chcemy, żeby to się powtórzyło.
I zatrzasnął drzwi. Claire poczuła, że Eve wstrząsnął dreszcz.
– Oddychajcie głęboko – powiedział cicho Shane. – Eve, opanuj się. Nie możesz się tak rozsypać. Nie teraz.
Szeryf wsiadł za kierownicę, po drugiej stronie kraty. Zapiął pas i spojrzał w lusterko wsteczne.
– Bez gadania.
Pojechali z powrotem do motelu, gdzie właśnie podjechała Linda. Była blada i zaniepokojona, ale nie dała po sobie poznać, co czuje, widząc jej trzech byłych gości na tylnym siedzeniu radiowozu. Wysłuchała szeryfa, przytaknęła i poszła do biura po klucze.
Otworzyła wszystkie trzy wynajmowane przez nich pokoje. Shane odetchnął z ulgą, zanim jeszcze szeryf wszedł do środka.
– Nie ma ich. Uciekli. Jakoś.
– Skąd wiesz?
– Bo Michael jest mądrzejszy ode mnie i znalazł sposób.
Och, Eve, przestań się kręcić. Tu nie ma za wiele miejsca!
– Przepraszam – pociągnęła nosem Eve. Miała czerwone i zapuchnięte oczy, podobnie jak nos. I w ogóle nie wyglądała najlepiej. Claire trąciła ją delikatnie w ramię.
– Hej – rzuciła. – Będzie dobrze. Przecież my tego nie zrobiliśmy.
– Taa, bo przecież niewinnych nigdy nie skazują w Teksasie na śmierć – żachnęła się Eve. – Nie okłamuj się.
Wpakowaliśmy się w kłopoty. I to duże. W takie, z których nawet Amelie nas nie wyciągnie.
Znów zaczęło jej się zbierać na płacz. Claire znów ją trąciła w ramię.
– Przestań. Będzie dobrze. Jakoś to wyjaśnimy.
– Urodzona optymistka z ciebie, co? – Eve pociągnęła nosem. – Masz jakieś wyposażenie? Na przykład do połowy pełną szklankę i cytryny, żeby z nich zrobić lemoniadę?
– Nie jestem optymistką – sprostowała Claire. – Po prostu nas znam.
– Właśnie – dodał Shane. – Słuchajcie, na komisariacie nas rozdzielą. Nic nie mówcie. Na żaden temat. Po prostu rozglądajcie się i słuchajcie, dobra? Cokolwiek powiedzą, nie odzywajcie się.
– Oglądałam filmy kryminalne – stwierdziła obrażona Eve. – Nie jestem głupia.
Shane pochylił się i spojrzał na Claire.
– Jasne, Eve wygada wszystko, co wie, jak tylko na nią groźniej spojrzą. A ty?
– Będę cicho jak myszka – obiecała Claire. Serce jej waliło jak młotem i nie była pewna, czy uda jej się dotrzymać obietnicy, ale w końcu przed Bishopem ukryła różne tajemnice.
A to nie mogło być równie straszne. Prawda?
Biuro szeryfa w Durram, w Teksasie, składało się właściwie z dwóch pomieszczeń i łazienki. Była tam niewielka otwarta przestrzeń z kilkoma biurkami i komputerami, na ścianach wisiały tablice korkowe obwieszone ogłoszeniami i zdjęciami, a za tym wszystkim były drzwi z metalowymi kratami. Ale zanim zaprowadzono ich do cel, Claire i Shane zostali posadzeni na drewnianej ławce. Wyglądała zupełnie jak kościelna, tyle że na obu końcach miała metalowe bolce, do których ich przykuto. Jak dla Claire, zbyt daleko od siebie. Naprawdę pragnęła, żeby Shane ją teraz objął.
– Proszę pana? Czy mogę iść do łazienki? – zapytał Shane.
– Dopiero po przesłuchaniu.
– Ale ja nie żartuję, naprawdę muszę. Proszę? Czy woli pan sprzątać?
Zastępca szeryfa popatrzył na niego, zmęczony i pełny wątpliwości, na co Shane skrzywił się tak przekonująco, że nawet Claire nie była pewna, czy oszukuje. W końcu zastępca szeryfa westchnął, odpiął go od ławki i odprowadził do niewielkiej łazienki.
W tym czasie zaprowadzono Eve do biurka szeryfa, gdzie zaproponowano jej duże pudełko chusteczek i szklankę wody.
Claire zastanawiała się, co ma robić, kiedy w oknie komisariatu, za plecami szeryfa, ujrzała czyjąś twarz. Wysoka, smukła osoba w długim czarnym płaszczu, kapeluszu i rękawiczkach.
Oliver. Ubrany na słońce. Działał, zbierał informacje na temat tego, gdzie są i co się stało. Zauważył, że Claire mu się przygląda i skinął jej lekko głową, co nie znaczyło kompletnie nic, nie oznaczało nawet nie martw się. Po czym zniknął.
Zadźwięczał jej telefon. Rozejrzała się wokół, ale najwyraźniej ani szeryf, ani jego zastępca nic nie zauważyli. Eve owszem, ale po tym, jak raz mimowolnie spojrzała w jej stronę, siedziała odwrócona plecami i wpatrywała się w przestrzeń, ściskając w dłoniach chusteczkę.
Claire pokręciła się na ławce i udało jej się wyjąć komórkę z kieszeni tak, że nikt nie zwrócił na to uwagi.
Dostała od Michaela esemes z tekstem: „Niedługo was wyciągniemy. Na razie bądźcie cicho".
Mniej więcej to samo zalecał Shane. Chciała w to wierzyć, ale jej wnętrzności wciąż się skręcały. Kompletnie nie nadawała się na kryminalistę.
Dobra, będzie tu siedziała i… myślała o czymś innym. Na przykład nauce. Niektórzy ludzie, żeby odwrócić od czegoś swoją uwagę, recytowali wyniki meczów. Claire lubiła powtarzać tablicę pierwiastków, a kiedy z tym skończyła, zabrała się do alchemicznych symboli i właściwości, których nauczył ją Myrnin. To pomagało. Sprawiało, że przypominała sobie, iż jest coś więcej niż tylko ta sala, ta chwila, że są ludzie, którym naprawdę zależy, aby wróciła.
Shane wrócił z łazienki i został znów przykuty do ławki. Przysunął się trochę bliżej do Claire, pochylił. Oparł łokcie na udach, a głowę spuścił tak, aby włosy zasłoniły mu twarz.
– W łazience jest okno – powiedział. – Niewielkie, ale ty się przeciśniesz. Tyle że się nie otwiera. Musiałabyś je wybić, a to oznaczałoby hałas.
Claire kaszlnęła i zakryła dłonią usta.
– Nie zamierzam uciekać z więzienia. Zwariowałeś?
– Tak tylko pomyślałem. To znaczy wydawało mi się, że to niezły pomysł. – Usiadł prosto, zmarszczył czoło i spojrzał na nią. – Nie chcę, żebyś tu była. To nie… – Pokręcił głową. – To po prostu nie w porządku. Ja i Eve, no tak, ona się w to wpakowała na własne życzenie, a ja zawsze mam jakieś kłopoty. Ale ty…
– W porządku. – Wyciągnęła rękę i położyła mu dłoń na policzku. Poczuła ukłucia zarostu. To ją uspokoiło.
Sprawiło, że zapragnęła być gdzieś indziej. Na przykład w motelowym pokoju, za zamkniętymi drzwiami. – Nigdzie bez ciebie nie idę.
– Mam na ciebie taki zły wpływ.
– Sugerując, abym uciekła z więzienia? No, masz.
– No, przynajmniej tego nie zrobiłaś. Zawsze to coś.
Zastępca szeryfa wstał zza biurka i odpiął Shane'a od ławki.
– Porozmawiajmy, panie Collins.
– Oczywiście – odparł Shane z udawanym entuzjazmem.
Puścił oko do Claire, co wywołało na jej twarzy uśmiech, dopóki nie przypomniała sobie, że tu rzeczywiście nastąpiła tragedia – jeden człowiek był martwy, a dwóch zaginęło. Nie byli to najmilsi ludzie na świecie, ale mimo wszystko…
Uświadomiła sobie, z zimnym potem w okolicy kręgosłupa, że nie ma pojęcia, co robił Oliver w momencie, gdy ci ludzie ginęli.
Zielonego pojęcia…
Po godzinnym przesłuchaniu szeryf zamknął ich w celach na zapleczu. Shane'a w jednej, a Eve i Claire razem w drugiej. Oczywiście zabrano im wszystkie rzeczy osobiste, łącznie z telefonami komórkowymi. Claire skasowała esemesy, choć wiedziała, że odzyskanie ich przez szeryfa to tylko kwestia czasu. Dowie się, że Michael gdzieś tam ucieka przed prawem.
Taka ucieczka może i byłaby romantyczna, gdyby nie fakt, że Michael był wampirem, był środek dnia, a on nie miał żadnej kryjówki.
Miała nadzieję, że obaj z Oliverem nie zapomnieli o lodówce z krwią. Mogli jej naprawdę potrzebować, zwłaszcza, gdyby zostali poparzeni.
I tak siedzę tutaj, martwiąc się o parę wampirów, które doskonale potrafią sobie dać radę, pomyślała. Powinnam zacząć się martwić, co się stanie, gdy szeryf zadzwoni do moich rodziców. Na pewno to zrobi, a wtedy cała sprawa stanie się milion razy gorsza.
– Hej – rzucił Shane zza kraty. – Wymienię papierosy na batonika.
– Bardzo śmieszne – skwitowała Eve. Już prawie wrócił jej gotycki urok. Tylko na policzkach i wokół oczu miała czerwone plamy. – Jak to się dzieje, że zawsze lądujesz za kratkami?
– I kto to mówi? Ja przynajmniej nie próbowałem uciekać policji w karawanie.
– Ten karawan miał konie mechaniczne. – Eve się rozmarzyła. – Kocham ten karawan.
– Taa. No cóż. Mam nadzieję, że ze wzajemnością, bo jak nie, to jest to po prostu smutne. I trochę chore. – Shane zabębnił palcami w kratę. – Nie jest tak źle. Przynajmniej tym razem mam lepsze towarzystwo. – Faktycznie, nikt nie planował przerobić go na wampira ani spalić żywcem, ale o tym nie musiał wspominać. – I mają nawet papier toaletowy.
– Doprawdy, Collins, ta informacja nie była mi niezbędną. – Eve westchnęła, objęła się ramionami i znów zaczęła przechadzać się po celi. – To mówi mi zdecydowanie za wiele o twojej przeszłości.
Claire wyciągnęła ręce za kraty. Shane zrobił to samo i ich palce się dotknęły. Spletli dłonie.
– Hej, to już przerabiałem.
– A ja nie – odparła. – Zwykle nie jestem za kratkami.
– Świetnie ci idzie.
Claire uśmiechnęła się do niego i wciągnęła gwałtownie powietrze.
– Muszę ci coś powiedzieć. To ważne.
Shane mocniej ścisnął jej dłoń i zaczai głaskać palcem wskazującym po jej srebrnym pierścionku z kolorowym kamieniem.
– Wiem.
– Nieprawda, nie wiesz. Widziałam Olivera – wyszeptała tak szybko i cicho, jak tylko się dało. Najwyraźniej nie tego spodziewał się Shane, bo zaczęły nim targać różne emocje, zanim przeważyła irytacja.
– Świetnie. Kiedy?
– Za oknem, gdy z tobą rozmawiali.
– Był upieczony?
– Nie, miał na sobie długi płaszcz i kapelusz. Ale nie sądzę, żeby był zachwycony tym, że musiał być na zewnątrz.
– Pewnie nie było co liczyć na to, że się upiecze. – Shane zamilkł, aż w końcu pokręcił lekko głową. – Zaczekają do wieczora. Muszą, bez względu na to, co planują. Michael jest zbyt wrażliwy w ciągu dnia. Szkoda, że nie wiem, co planują.
– Podejrzewam, że to samo myślą o nas – odpowiedziała Claire. – Bo pewnie nie mają pojęcia, co się stało. Pewnie myślą, że to wszystko efekt szalonej jazdy Eve.
– Hej, słyszałam to! – odezwała się Eve.
Shane uśmiechnął się na moment. Nie odrywał oczu od Claire.
– To mi się nie podoba – powiedział. – Nie podoba mi się, że tu jesteście.
– Taa, no cóż, witaj w moim świecie – odpowiedziała Claire. – Ja też nie byłam zachwycona, widząc cię za kratkami. – Zaśmiała się ponuro. – A to miała być taka fajna wycieczka, prawda? Powinniśmy być już w Dallas.
– Mój tata mawiał, że życie to podróż, tylko że ktoś nawalił i zgubił mapę.
Claire nie chciała teraz myśleć o jego ojcu. Wspomnienie o Franku Collinsie nie było tym, co powinno teraz zdominować ich rozmowę. Zwłaszcza że kolejny pobyt w więzieniu, zapewne przywoływał Shane'owi na myśl ojca. A te myśli nie były niczym przyjemnym. Był okropnym, agresywnym ojcem, a teraz stał się wampirem. Claire nie uważała, żeby to pozytywnie wpłynęło na jego charakter ani na jej stosunek do Collinsa.
Nawet jeśli uratował jej kiedyś życie.
– Najważniejsze, że jesteśmy razem – powiedziała.
– A propos, gdy stąd wyjdziemy, możemy razem pojechać, dokądkolwiek zechcemy. To do rozważenia.
Shane mówił o tym, żeby nie wracać. O opuszczeniu Morganville. Claire również się nad tym zastanawiała.
– Ja… ja nie mogę Shane. Moi rodzice…
Nachylił się w jej stronę i zaczął mówić szeptem:
– Naprawdę myślisz, że oni chcą, abyś tam była?
Codziennie narażała życie? Nie sądzisz, że chcieliby, abyś się wydostała i była bezpieczna?
– Nie mogę Shane, po prostu nie mogę. Przykro mi.
Shane zamilkł na chwilę i westchnął głęboko.
– Jestem pewien, że gdybym wydostał się zza tych krat to bym cię przekonał.
– Znów by cię aresztowali.
– Bo jesteś strasznie pociągającą nieletnią – pocałował jej palce, czym wywołał u niej dreszcze. Jego wargi ogrzewały ją, sprawiając, że cudownie czuła się obok niego, w tej niekończącej się, niezwykłej ciszy.
– Nie możemy za wiele zrobić, dopóki… – zamilkł, marszcząc brwi, spojrzał na zakratowane drzwi prowadzące do biura szeryfa. – Słyszałyście?
– Co? – W tym momencie usłyszała warkot silnika. I to dużego. To musiała być jakaś ciężarówka, nie pikap, ale jakiś duży samochód dostawczy, a może nawet tir. Zapiszczały hamulce i silnik zamilkł. – Może coś im dostarczają?
Może… ale jakoś Claire wątpiła w to wyjaśnienie. Miała złe przeczucie. Shane wpatrywał się z niepokojem w drzwi więzienia i czuł to samo, co Claire.
A potem z pomieszczenia obok dało się słyszeć brzęk tłuczonego szkła, krzyki i śmiech.
Kolejny łoskot i dalsze krzyki.
Shane puścił Claire.
– Dziewczyny, przejdźcie na tył celi. – Kiedy nie zareagowały na jego słowa, krzyknął. – Już!
Tym razem usłuchały, choć nie było tam zbyt wiele miejsca, by się cofnąć choć o kilka kroków. Usiadły obok siebie na jednej pryczy i wpatrywały się w drzwi, czekając, aż ktoś wejdzie.
Nie był to Oliver. Nie był to nawet Michael.
To był Morley, wampir z Morganville w pełnej krasie. Miał na sobie kilka warstw wymiętych ubrań, a na głowie duży kapelusz z rondem, spod którego wystawały zwichrzone, siwiejące włosy.
Spojrzał na okratowane drzwi więzienia, parsknął śmiechem i jednym szarpnięciem wyrwał je z zawiasów. Odrzucił je na bok jak piórko.
Morley przestąpił przez próg, omiótł trójkę więźniów spojrzeniem i zerwał z głowy kapelusz, wykonując niski, szarmancki ukłon. Claire zauważyła, że miał w tym sporo wprawy. Mógł być na tyle stary, aby żyć w czasach, gdy właściwym ukłonem można było załatwić wiele spraw.
– Jak ptaszki w klatce. Co prawda umawialiśmy się, że oddacie mi krew, ale doprawdy, to aż zbyt łatwe.
Uśmiechnął się…
Pokazując kły.
Claire wstała i podeszła do krat. Nie lubiła pokazywać Morley owi ani żadnemu innemu wampirowi, że się boi. Kiedy pracowała z Myrninem, za czasów jego szaleństwa, przekonała się, że okazywanie wampirom strachu prowokuje je, i to bardzo.
– Co tu robisz? – zapytała. Przez kilka sekund miała niewiarygodną wizję, jak Oliver dogaduje się z Morleyeni, żeby ich uratować. Ale to było niemożliwe. Pomysł, żeby Oliver i Morley rozmawiali na jako takim poziomie, nic wspominając już o możliwości wspólnej pracy, był szalony. – Przecież nie wolno ci wyjeżdżać z Morganville!
– A, tak. Te ustanowione przez Amelie zasady…
Ostatnie słowo wypowiedział z lubością, a w jego oczach pojawił się czerwony błysk. – Biedna stara Amelie ostatnio ma jakieś problemy. Krążą pogłoski, że nie jest już w stanie kontrolować miasta. Postanowiłem to sprawdzić. I oto… jestem wolny!
Niedobrze, naprawdę niedobrze. Claire nie znała Morleya zbyt dobrze, ale wiedziała, że pasuje do wyobrażenia wampira ze starych złych czasów – bierze, co chce, kiedy chce i nie zastanawia się nad skutkami. Odwrotnie do sposobu, w jaki działała Amelie, a nawet Oliver. Dla Morleya ludzie byli po prostu workami z krwią, które potrafiły mówić, a czasem uciekać, co tylko zwiększało jego apetyt i nadawało polowaniu smaczku.
– Będą cię ścigać – stwierdziła Claire. – Ludzie Amelie.
Zdajesz sobie z tego sprawę?
– I nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak ona na tym wyjdzie. – Morley przechadzał się w tę i z powrotem wzdłuż krat, nucąc jakąś piosenkę. Jego oczy migotały srebrnym blaskiem. Nie wyrażały głodu, raczej rozbawienie. – Moi drodzy, wydaje mi się, że jest wam cokolwiek ciasno. Może was wypuścić?
– Wbrew pozorom całkiem tu wygodnie – odezwał się Shane. – Z każdą chwilą czuję się tutaj coraz lepiej.
– Może… – Morley się odwrócił. – Ach, postanowiłeś być dżentelmenem, rozumiem. Oczywiście. Panie przodem.
– Nie! – Shane rzucił się na kraty. Morley wpatrywał się teraz w dziewczyny. Claire uświadomiła sobie z przerażeniem, że udawanie twardziela na niewiele się tu zda. Nie w przypadku Morleya.
– Zmieniłem zdanie. Oczywiście, że pójdę pierwszy.
Morley pogroził Shane'owi palcem i nie spuszczał oczu z dziewcząt. – Nie, miałeś swoją szansę. A poza tym gardzę tymi, którzy uznają się za dżentelmenów. W ten sposób nie zyskuje się przyjaciół.
– Nie! – krzyknął Shane i uderzył dłonią w kraty.
Zadźwięczały ponuro. – Chodź tu, ty zawszona kanalio.
Bierz, co chciałeś.
– Wszy wysysają krew – powiedział spokojnie Morley. – Właściwie te małe spryciary są kuzynkami wampirów.
Właściwie nie czuję się urażony twoją inwektywą. Chłopcze, musisz wymyślić jakiś lepszy sposób, żeby mnie obrazić.
Powiedz, że moja broda bardziej przypomina szczotkę do podłóg albo że mam więcej włosów niż rozumu. Bądź godny swoich przodków, błagam.
Shane nie miał pojęcia, jak na coś takiego odpowiedzieć. Claire chrząknęła.
– Na przykład… Żeś jest kamiennym przeciwnikiem, w którego sercu nadaremnie szukałbyś kropli ludzkiego uczucia? – Nienawidziła Szekspira. Ale musiała się nauczyć fragmentu na pamięć, bo w liceum wystawiali Kupca weneckiego.
I sądząc po zaskoczonej minie Morleya, było warto. Aż się cofnął o krok.
– To mówi! – zawołał. – I to śpiewnymi, wspaniałymi słowy. Acz nie mam do tego barda wielkiej sympatii. Był żałosnym kompanem, jeśli chodzi o picie. Zawsze gdzieś uciekał, żeby gryzmolić coś w samotności. Pisarze… Strasznie nudna rasa.
– Co tu robisz? Bo wiem, że nie przybyłeś, by nas ratować. – Claire podeszła i zacisnęła dłonie na kratach, jakby wcale się go nie bała. Miała nadzieję, że wampir nie usłyszy bicia jej serca, ale wiedziała, że to mało prawdopodobne. – Nie jesteśmy aż tacy ważni.
– No cóż, z tym ostatnim na pewno masz rację. To zupełny przypadek. Tak naprawdę szukamy miasta. Raczej małego, oddalonego od innych i łatwego do opanowania.
Zdawało nam się, że to tutaj będzie dobre, ale jest za duże jak na nasze potrzeby.
My.
Morley nie uciekł z Morganville sam. Claire przypomniała sobie odgłos wielkiego silnika na zewnątrz. Tak czy inaczej, pojazd na pewno był wypełniony wampirami, głównie tymi, o których wypuszczenie z Morganville ubiegał się Morley.
Było coraz weselej.
– Nie możecie się tu tak po prostu sprowadzić. – Claire starała się, by jej słowa brzmiały rozsądnie. Jakby to miało pomóc. Puściła kraty i cofnęła się, gdy Morley znów się do niej zbliżył. – Tu mieszkają ludzie.
– To prawda i nie zamierzamy tu się osiedlić. Za wiele kłopotu z podporządkowaniem sobie tak dużej populacji.
Ale potrzebujemy zapasów, a to miasto jest nieźle zaopatrzone. Wręcz doskonale! – Nagle Morley rzucił się do przodu, złapał kraty celi i wyrwał je, ot tak. Zgrzytnęło żelazo i pękły łączenia.
Eve, chowająca się za plecami Claire, jęknęła.
Shane coś krzyczał. Claire nawet nie drgnęła, tylko z jakiegoś powodu szyja, w miejscu, gdzie ugryzł ją Myrnin i gdzie nadal miała brzydką bliznę, zaczęła ją boleć.
Morley stał tam przez chwilę, opierając dłonie o framugę wyrwanych drzwi, po czym wszedł do środka. A raczej wślizgnął się jak pantera. Oczy mu poczerwieniały, tęczówki się rozświetliły i rozbłysły krwiście.
– Padnij! – krzyknął ktoś za nim, a Claire rzuciła się natychmiast na podłogę. Dało się słyszeć ryk i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to odgłos wystrzału. Morley zachwiał się i upadł na jedno kolano.
Szeryf wyglądał na oszołomionego, po twarzy spływała mu krew, ale rewolwer trzymał pewnie.
– Na ziemię, draniu. I nie zmuszaj mnie, żebym znów strzelił.
Morley powoli osunął się na podłogę. Szeryf odetchnął z ulgą i machnął ręką w stronę Eve i Claire, żeby wyszły z celi. Claire szybko przeskoczyła wyciągniętą rękę wampira, ze strachem, że w jednej chwili ją złapie, jak na filmach.
Nie zrobił tego. Eve wahała się chwilę, po czym rzuciła się do ucieczki, przeskakując dobrych kilkanaście centymetrów nad Morleyem. Szeryf złapał je i odsunął na bok. Otworzył celę Shane'a.
– Wychodź – rzucił. – I pomóż mi wsadzić go do środka.
– Nie ma sensu go zamykać – stwierdził Shane. – Wyrwał już dwoje drzwi. Chce pan, żeby zajął się trzecimi?
Szeryf najwyraźniej starał się o tym nie myśleć.
– Kim są ci ludzie? – warknął. – To jakieś cholerne potwory!
– Jakieś… – odpowiedział Shane. Objął Claire, a po chwili przytulił też Eve. – Dzięki. Wiem, że pan nam nie wierzy, ale to nie my jesteśmy tymi złymi.
– Zaczynam podejrzewać, że mówisz prawdę.
– Co pana naprowadziło na trop? Kły czy wyrwane drzwi? – Shane nie czekał na odpowiedź. – On wcale nie umarł. Tylko udaje.
– Co?
– Jego nie da się tym zabić – wtrąciła Eve. – Nie da się go nawet przyhamować.
Szeryf odwrócił się do leżącego na podłodze Morleya. Wycelował w niego broń i zastygł w bezruchu. Morley nie drgnął.
– Nie, nie żyje. – Szeryf podszedł i dotknął brudnej szyi Morleya. Szybko zabrał rękę i się cofnął. – Jest zimny.
Morley zaśmiał się, przewrócił na plecy i powoli wrócił do pozycji siedzącej, odgrywając scenę powstania z grobu niczym w kiczowatym filmie o Drakuli. Jego wygląd szaleńca potęgował efekt.
Szeryf znów się cofnął, aż pod samą ścianę, i wycelował w Morleya z rewolweru, po czym znów pociągnął za spust.
Morley strzepnął ubranie, nie zwracając uwagi na kulę, która go trafiła.
– Proszę – mówiąc to, błyskawicznie zbliżył się do szeryfa, wyjął broń z jego ręki i rzucił w kąt celi. – Nienawidzę hałasu. No chyba że to krzyki. Krzyki są w porządku. Pan pozwoli, że zaprezentuję.
Złapał szeryfa za szyję.
Przez próg przebiegło coś bladego i bardzo szybkiego. Okazało się, że to kolejny wampir, Patience Goldman. Była ciemnowłosą młodą kobietą, ładną, o dużych ciemnych oczach i skórze, która byłaby pewnie oliwkowa, gdyby jej właścicielka nadal żyła. Dodawało to jej bladości miodowy odcień.
Objęła smukłą dłonią nadgarstek Morleya.
– Nie – powiedziała Patience. Claire już kilka razy spotkała ją i rodzinę Goldmanów. Właściwie ich lubiła. Jak na wampiry, naprawdę przejmowali się innymi ludźmi. – Nie ma takiej potrzeby.
Morley wyglądał na urażonego i zamachnął się na nią drugą ręką.
– Nie dotykaj mnie, kobieto. To nie twoja sprawa.
– Przybyliśmy zdobyć… zapasy. – Patience wypowiedziała te słowa z jakimś wstydem i skrępowaniem. Claire natychmiast zrozumiała, że zapasy oznaczały ich krew. – Mamy to, czego potrzebujemy. Chodźmy. Im dłużej będziemy zwlekać, tym większe wzbudzimy zainteresowanie. To zbędne ryzyko.
Patience i Jacob, jej brat, od jakiegoś czasu kręcili się blisko Morleya i chcieli się wyrwać z Morganville, spod kurateli rodziców – Theo Goldman nie był zły, ale raczej surowy, przynajmniej jeśli chodziło o rodzinę. Claire bez trudu mogła uwierzyć, że Patience i Jacob przyłączyli się do Morleya, skoro sam uciekał, ale odrzucała myśl, że mogliby nie sprzeciwić się zabijaniu ludzi. A przynajmniej zabijaniu bez potrzeby.
Wampiry jako takie miały pewne problemy z moralnością w tej kwestii – przypuszczalnie było to wynikiem instynktu drapieżnika znajdującego się na końcu łańcucha pokarmowego.
– Hm… – odezwał się Morley i spojrzał na szeryfa. – Ma trochę racji. Na twoje szczęście. – Puścił mężczyznę, który zatoczył się na ścianę, blady i roztrzęsiony. – Zostań. Jeśli się ruszysz, odezwiesz albo zirytujesz mnie w jakikolwiek sposób, skręcę ci kark.
Szeryf zamarł w bezruchu, biorąc sobie te groźby do serca. Claire mu się nie dziwiła. Pamiętała swoje pierwsze spotkanie z wampirami, gdy uświadomiła sobie, że świat wcale nie był tak dobrze uporządkowanym miejscem, jak jej zawsze wmawiano. Takie spotkanie mogło nieźle namieszać w głowie.
I jak się tak zastanowić, to nie była pewna, czy kiedykolwiek w pełni się z tego otrząsnęła.
Zaczynała się właśnie rozluźniać, gdy Morley złapał ją i Eve za ramiona. A kiedy Shane z krzykiem zaprotestował, Morley zacisnął dłoń tak mocno, że Claire aż poczuła, jak potworny ból przeszywa jej ramię. Jeszcze trochę, a złamałby je.
– Nie rób zamieszania, chłopcze, bo będę zmuszony porachować trochę kości. Dziewczyny idą z nami. A ty, jak chcesz, to uciekaj. Nie będę cię zatrzymywał.
Tak jakby rzeczywiście Shane miał jakiś wybór. Spojrzał ponuro na Morleya i rzekł:
– Jeśli je zabierzesz, to razem ze mną.
– Jaki dżentelmen – uśmiechnął się Morley. – Chyba już ci mówiłem, co sądzę o dżentelmenach. Ale jak sobie chcesz.
Poprowadził Claire i Eve do pokoju, który był główną salą policji. Biurka były poprzewracane, papiery porozrzucane po podłodze, a zastępca szeryfa Tom leżał za jednym z krzeseł. Claire nie widziała go za dobrze. Miała nadzieję, że jest tylko… nieprzytomny.
Ale jakoś nie bardzo w to wierzyła. Shane szedł za Morleyem. Patience obok niego. Mięśnie miał napięte, dłonie zaciśnięte w pięści i jedyne, co powstrzymywało go przed rzuceniem się na Morleya, był strach, że to Claire i Eve najbardziej na tym ucierpią.
Morley otworzył szklane drzwi kopniakiem i spojrzał na stojące w zenicie słońce.
– Będę wdzięczny za pośpiech. – Pociągnął Eve i Claire do stojącego niedaleko autobusu.
Był to stary autokar z przyciemnionymi szybami. Chwilę później Claire została wepchnięta na strome, wąskie schody pojazdu. Następnie wsiadł wampir i pociągnął za sobą Eve. W środku było ciemno. Tylko kilka nikłych światełek rozjaśniało wnętrze. Aksamitne fotele były wytarte i postrzępione. Prawie wszystkie przednie siedzenia były zajęte przez wampiry.
W tyle znajdowali się głównie ludzie, związani, zakneblowani i przerażeni. Claire nie dostrzegła żadnych mieszkańców Morganville, ale z zaskoczeniem rozpoznała dwie twarze – faceta w pomarańczowej czapce i wkurzonego gościa z baru przy stacji benzynowej, którzy zniszczyli samochód Eve. Szeryf powiedział, że zaginęli. A ona założyła, że, podobnie jak ich przyjaciel pozostawiony w pikapie, byli martwi.
Złapał ich Morley. Claire podejrzewała, że ten trzeci, który zginął, stracił życie raczej przez przypadek niż w wyniku przemyślanego działania. No chyba że on też naraził się czymś Morleyowi. Naprawdę, trudno było powiedzieć.
Dwa cwaniaczki nie wyglądały już na tak pewnych siebie. Mieli szeroko otwarte oczy, ciekło im z nosów i ciągle szarpali więzy.
– Wasi kumple? – zapytał Morley, przyglądając się jej twarzy. – Sprawdzę, czy uda się was posadzić w tym samym rzędzie. Wolisz od strony okna? – Pchnął Eve pod okno, naprzeciwko faceta w pomarańczowej czapce, Claire posadził na wolnym miejscu obok. Następnie odwrócił się do Shane'a.
Ten usiadł spokojnie w fotelu przed Claire. Patience, widząc to, przygryzła wargę i potrząsnęła głową, ale kiedy Morley rzucił rozkaz, wyciągnęła plastikowe kable i przywiązała nimi Claire i Eve do foteli, po czym odwróciła się do Shane'a:
– Przepraszam za to – wyszeptała. – Powinieneś był uciec. Wezwać pomoc. Dopilnowałabym, aby nie stała im się krzywda.
– Nie – powierzę ich życia nikomu. Bez urazy.
– Oczywiście. – Patience westchnęła. – Ale Morley zażąda od ciebie krwi. Obiecał, że nie wysączy ani kropli od więźniów, ale chyba znasz jego humory. Opór nie jest wskazany.
Shane wzruszył ramionami i się odwrócił. Nie lubił oddawać krwi, nawet w banku krwi i w objazdowym punkcie krwiodawstwa, a co dopiero wampirowi. I to bez względu na to, czy wampiry używały do tego narzędzi medycznych, czy stosowały metody tradycyjne. Claire też nie była tą wizją zachwycona i znała Eve na tyle dobrze, żeby przewidzieć, że przyjaciółka będzie zawzięcie walczyć.
– Wypuść nas – błagała Claire. Morley przeszedł akurat na przód autokaru i z kimś rozmawiał, a Patience schyliwszy się nad Claire, sprawdzała jej więzy. – Patience, proszę.
Wiesz, że tak nie powinno być. Po prostu nas wypuść.
– Nie mogę.
– Ale…
– Nie mogę – powtórzyła, tym razem stanowczo. – Proszę, nie proś mnie o to więcej.
Wyprostowała się i odeszła, nie oglądając się za siebie. Zostawiła ich związanych tak mocno, że chciało im się krzyczeć. Pamiętaj, nie krzycz. Dobra rada.
Shane przekręcił się na fotelu i spojrzał ponad zagłówkiem.
– Hej – szepnął. – Wszystko w porządku?
– Ze mną tak. Eve?
Eve gotowała się ze złości, policzki jej płonęły, a w oczach wrzała furia.
– Doskonale – warknęła. Po chwili dodała trochę delikatniej. – Jestem wkurzona. Naprawdę wkurzona. Co to za głupia wycieczka? Do tej pory zostałam napadnięta, obrażona, aresztowana, a teraz jestem przywiązana do krzesła w autokarze kierowanym przez wampirów i robię za przekąskę. A mój chłopak jest nie wiadomo gdzie i ucieka przed słońcem. To wszystko jest do kitu!
– Och… – Claire nie wiedziała, jak pocieszyć przyjaciółkę. Spojrzała na Shane'a, który wzruszył ramionami. – Nic mu nie będzie.
– Wiem – westchnęła Eve. – Po prostu… Potrzebuję go teraz, wiesz? Shane był na tyle elegancki, że poszedł z tobą.
A ja… czuję się opuszczona. To wszystko.
– Nikt cię nie opuścił! – zaprzeczył Shane. – Nie złość się na Michaela. Trochę inaczej to wygląda, kiedy jest się łatwopalnym.
Eve odwróciła się do okna i powiedziała:
– Wiem. Po prostu, no, nienawidzę bezsilności. Musimy się stąd wydostać.
Ale kiedy Morley usiadł za kierownicą autokaru, zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik, Claire nie była wcale pewna, jakie mają możliwości. Morley nie był zainteresowany układami, a poza tym i tak nie mieli nic na wymianę. Nie mieli czym go zastraszyć, nawet Amelią. Już pokazał, co sądzi o Amelii, wynosząc się z Morganville, i najwyraźniej nie obawiał się, że ta postanowi ich gonić. Claire nic innego nie przychodziło do głowy. Kompletnie nic.
– Przeczekaj to – powiedział Shane, jakby wiedział, o czym rozmyśla. Coraz lepiej odgadywał jej myśli. – Poczekajmy i obserwujmy sytuację. Na pewno coś się wydarzy. Musimy wtedy być po prostu gotowi do działania.
– Cudownie – kwaśno skwitowała Eve. – Czekanie to moje ulubione zajęcie. Zaraz po kąpaniu w kwasie i wysysaniu ze mnie krwi.
– Przykro mi – zwrócił się Shane do Claire.
– Dlaczego?
– Że musisz siedzieć obok tego słoneczka. To nie będzie wesoła podróż.
I miał rację. Nie była.