Claire zastała Dom Glassów w kompletnym chaosie. Główną przyczyną tego byli Eve i Shane, toczący boje muzyczne i przekrzykujący się. Eve wybrała Korna; Shane kontratakował „Macareną" na cały regulator. Michaela nigdzie nie było widać, ale jego gitary w futerałach leżały w salonie, razem z workiem marynarskim i lodówką, która sprawiała całkiem niewinne wrażenie. Tyle że Claire nie była pewna, co może być w środku i nie odważyła się jej otworzyć, żeby to sprawdzić.
Odłożyła plecak, który i tak postanowiła zabrać ze sobą, i pobiegła na górę. Eve stała po kostki w stercie ubrań, na łóżku miała otwartą walizę, trzymała dwie tak samo wyglądające bluzki i marszczyła brwi. Śmiertelne niedecydowanie modowe. Claire wpadła do pokoju, klepnęła przyjaciółkę w prawe ramię, a Eve posłała jej wdzięczny uśmiech i wrzuciła bluzkę do walizki. Muzyka grała tak głośno, że nie dało się rozmawiać.
Kiedy mijała pokój Shane'a, zobaczyła, że leży rozciągnięty na łóżku. Też miał taki marynarski worek, jak Michael, ale ten był brązowy, a nie niebieski. Shane wyglądał na znudzonego. Dopiero na jej widok się rozpromienił.
– Doprawdy? – krzyknęła. – Macareną?
– To wojna! – odkrzyknął. – Musiałem wytoczyć ciężkie działa. Następny będzie Barry Manilow!
Claire wyłączyła stereo, pozwalając, aby Korn wypełnił cały dom. Po kilku chwilach również Eve ściszyła.
– Widzisz, jakie to było proste? – zauważyła Claire.
– Co? Poddanie się? Poddanie się jest zawsze proste.
To pokój, który następuje później, jest do kitu. – Shane zsunął się z łóżka i poszedł za nią do jej pokoju. – Jak było?
– Co?
– Wszystko.
– No wiesz. – Wzruszyła ramionami. – Normalnie.
Taa… Wmanipulowała drugiego co do potęgi wampira w mieście, aby wziął jej stronę przeciwko psychopatycznej królowej studentek. Prowadziła racjonalną rozmowę na temat umieszczania ludzkich mózgów w komputerach. To był normalny dzień. Trudno się dziwić, że była taka pokręcona.
– A twój dzień?
– Żeberka. Deska do krojenia. Tasak. Świetnie.
Spakowana?
– Widziałeś, jak wchodziłam?
– Och… Tak… To pewnie znaczy nie.
Usadowił się na łóżku, podczas gdy ona otworzyła swoją wysłużoną walizkę i zaczęła się pakować. To nie było trudne. W przeciwieństwie do Eve nie była maniaczką ubrań. Miała kilka porządnych bluzek, trochę mniej porządnych i kilka par dżinsów. Zapakowała swoją jedyną spódnicę, wraz z pasującymi do niej butami i kabaretkami. Shane patrzył, z rękami zaplecionymi pod głową.
– Nie zamierzasz mi sugerować, co mam zabrać? – zapytała. – Bo uznałam, że właśnie po to za mną idziesz.
– Czy ja wyglądam, jakby mi odbiło? Przyszedłem za tobą, bo masz wygodniejsze łóżko. – Uśmiechnął się szerzej. – Chcesz sprawdzić?
– Nie teraz.
– Ostatnia okazja, nim ruszymy w trasę.
– Przestań!
– Co mam przestać?
– Wyglądać tak… – Nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa. Wyglądał po prostu tak niesamowicie pociągająco jak tego dnia rano, kiedy tak trudno było jej go zostawić. – Muszę wziąć rzeczy z łazienki.
– Powodzenia. Mam wrażenie, że Eve zabrała już wszystko, poza pianką do golenia.
Tak naprawdę nie wzięła wszystkiego. Po prostu Claire nie miała tak wiele rzeczy. Szampon i odżywka w jednym. Mała saszetka z kosmetykami, maszynka do golenia. Nie potrzebowała właściwie suszarki, a nawet jeśli, to Eve na pewno już jedną spakowała. Albo dwie… Sądząc po rozmiarze jej walizki, Eve planowała zabrać wszystko, co posiada.
W sypialni Claire już miała zamknąć walizkę, kiedy się powstrzymała i zmarszczyła brwi.
– Co wziąłeś? – zapytała. – No wiesz, z zabezpieczeń?
Shane podciągnął się na łokciach.
– Co, hm… w sensie zabezpieczenie?
– Nie! – Poczuła, że twarz jej płonie, od razu pomyślała o tym, co robili tego ranka. – Mówię o wampirach, które moglibyśmy spotkać. No wiesz.
– Mam kołki na dnie worka – odpowiedział. – Mam też kilka butelek azotanu srebra. Powinno starczyć. Nie żeby tam, gdzie jedziemy, wampiry stanowiły poważny problem.
Może i nie, ale życie w Morganville sprawiło, że nie zapominano o środkach bezpieczeństwa. Claire nie mogła sobie wyobrazić nieplanowania czegoś na taką okazję, a nie została nawet tutaj wychowana. Była zaskoczona, że Shane wydawał się taki… spokojny.
No, ale Shane spędził poza Morganville dwa lata. Nie były to może dwa dobre lata, ale przynajmniej wiedział coś na temat tego, jak się żyje gdzie indziej. A przynajmniej więcej niż Michael i Eve. Claire pogrzebała w szufladzie z bielizną, wyciągnęła cztery posrebrzane kołki i wrzuciła je na wierzch walizki.
Na wszelki wypadek. Shane z aprobatą uniósł kciuki do góry. Zatrzasnęła walizkę i zamknęła ją, po czym z trudem ściągnęła z łóżka. Bagaż okazał się cięższy, niż przypuszczała, a nie miał kółek. Shane, nieproszony, zsunął się z łóżka i wziął od niej walizkę. Podniósł ją jak piórko, poszedł do swojego pokoju, złapał worek i skierował się w stronę schodów. Przechodząc obok pokoju Eve, zajrzał do środka, pokręcił głową i krzyknął:
– Z tym ci na pewno nie pomogę!
Gdy Claire zajrzała do pokoju, zrozumiała czemu. Eve zdołała zamknąć walizkę, ale była wielka jak spory kufer podróżny.
Przynajmniej miała kółka.
Kiedy Shane i Claire zeszli na dół, zastali tam Michaela. Shane odstawił pakunki i stwierdził:
– Chłopie, lepiej idź zawalczyć z walizą swojej dziewczyny. Zniósłbym ją, ale jakoś nie mam ochoty wylądować na wyciągu.
Michael uśmiechnął się szeroko i powędrował na górę. Wrócił, niosąc walizkę tak, jakby nic nie ważyła.
Claire zauważyła, że waliza była zupełnie nowiutka, i pooblepiana białymi czaszkami i znakami ostrzegającymi o skażeniu. Taa, na pewno należała do Eve. No i oczywiście była czarna.
– Przegryzki! – krzyknęła Eve i pognała do kuchni.
Wróciła z pełną torbą.
– Jedzenie na drogę. Wierzcie, niezbędne. Ach! No i picie, potrzebujemy picia! – Spostrzegła przenośną lodówkę. – Ok, Michael nie potrzebuje, ale reszta tak.
Kiedy ładowali drugą przenośną lodówkę ze zwykłymi napojami, ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyła Claire i ujrzała stojącego na progu Olivera. Wciąż świeciło słońce, ale miał na sobie kapelusz i długi czarny płaszcz, co wcale nie łagodziło jego ponurego wizerunku. Związane z tyłu włosy musiał wsunąć pod kapelusz. Przez chwilę zastanawiała się, czy są łatwopalne, jak reszta ciała. Czas sprawił, że uodpornił się na promienie, ale słońce nadal mogło mu zaszkodzić, a gdyby nie mógł się przed nim schronić, w końcu stanąłby w płomieniach.
Wszedł, nie czekając na zaproszenie.
– Taa, witamy – westchnęła Claire i zatrzasnęła drzwi. – Szykujemy bagaże. Ehm… to wszystko, co przyniosłeś?
Miał tylko jedną torbę, mniejszą nawet niż te Michaela i Shane'a.
Oliver nie raczył jej odpowiedzieć. Minął ją i wszedł do salonu, kierując się w stronę Michaela. Eve i Shane, którzy spierali się o to, czy lepiej zapakować colę, czy mrożoną kawę w butelkach, zamilkli, a Claire do nich dołączyła.
– Chyba nie zamierzacie zabrać tego wszystkiego? – spytał Oliver, patrząc na stertę rzeczy na podłodze. Claire musiała przyznać, że sporo się tego nazbiera, głównie dlatego, że waliza Eve była wielkości Rhode Island, ale inni też mieli sporo rzeczy. – Zmieszczą się?
– Mam olbrzymi bagażnik – odezwała się Eve. – Starczy miejsca.
Oliver pokręcił głową.
– Nie cierpię podróżować z amatorami – stwierdził. – No dobra. Pakujcie bagaże do samochodu. Michael i ja poczekamy w środku do zachodu słońca.
Zachowywał się, jakby tu dowodził, co było denerwujące, ale w gruncie rzeczy, on rzeczywiście dowodził. Amelie wyznaczyła go na eskortę, a to oznaczało, że mógł nimi dyrygować, jak chciał. Raj dla Olivera. A piekło dla pozostałych.
Claire wzruszyła ramionami, po czym wzięła walizkę i plecak i poszła przodem.
Pakowanie samochodu było dużym wyzwaniem. Upchnięcie potężnej walizy Eve zajęło im mnóstwo czasu. Wreszcie udało się, a nawet zmieściło się wszystko inne, łącznie z gitarami i lodówkami. Cała trójka na koniec była spocona, wkurzona i wykończona, ale kiedy uporali się z bagażami, słońce już zaszło.
Nikt nie chciał usiąść na przednim siedzeniu. Zajął je Oliver, Michael usiadł za kierownicą, a Eve, Claire i Shane zajęli tylną kanapę. Nawet nie było im ciasno.
– Przepustki – rzucił Oliver i wyciągnął rękę. Michael oddał mu je, a Oliver przyjrzał im się tak, jakby nie dowierzał, że dostali zgodę na opuszczenie miasta. – Świetnie, ruszajmy.
– Muzyka! – zawołała Eve. – Potrzebujemy…
– Żadnej muzyki! – żachnął się Oliver. – Nie będę się katował tym, co uznajecie za muzykę.
– Co? Wiem, że to tylko przebranie, ale nawet jako hipis jesteś beznadziejny – obruszyła się Eve. – Może chociaż Beatlesi albo coś w tym guście?
– Nie.
– To będzie naprawdę długa podróż – stwierdził Shane, po czym objął Claire i Eve, jako że siedział po środku. – Przynajmniej ja mam wszystkie laski. Tylna kanapa Dla zwycięzców.
– Zamknij się – warknął Michael.
– Chodź tu i mnie zmuś, tatuśku.
Michael i Shane zrobili obraźliwe gesty, po czym Michael odpalił silnik i zjechał z krawężnika. Eve pisnęła i zaklaskała.
Oliver odwrócił się i rzucił jej ponure spojrzenie. Zdjął kapelusz i odłożył na deskę rozdzielczą, obok figurki kiwającego główką szkieletu.
– Dość tego. Starczy mi, że jestem z wami, dzieciaki, uwięziony w jednym samochodzie. Spróbujcie przynajmniej nie zachowywać się jak dzieci.
– Oliver – odezwał się Michael. – Daruj sobie. Wyjeżdżamy z miasta po raz pierwszy w życiu. Daj nam się tym trochę nacieszyć.
– Tylko dla niektórych z was to pierwszy wyjazd – odpowiedział Oliver i wyjrzał przez okno. – Dla niektórych z nas nie jest to aż takie wielkie przeżycie.
Było w tym trochę prawdy, ale Claire poczuła, że radość Eve była zaraźliwa. Michael się uśmiechał. Shane'owi odpowiadała rola luzaka na tylnym siedzeniu. A ona… zostawiała za sobą Morganville, przynajmniej na jakiś czas.
Na rogatkach Claire patrzyła, jak zbliżają się do znaku „Witajcie w Morganville". Z tej strony brzmiał „Prosimy, nie opuszczajcie nas tak szybko!"
Śmignęli obok niego z prędkością co najmniej siedemdziesięciu, a może nawet osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Za znakiem stał radiowóz – ktoś z podkomendnych Hannah Moses. Claire zabrakło na chwilę tchu, ale zobaczyła tylko, że policjant machnął im ręką, a Michael nawet nie zwolnił.
Morganville. Za nimi.
Tak po prostu.
To nie powinno być takie proste, pomyślała Claire. Po tym wszystkim, wszystkich walkach, terrorze i groźbach.
Po prostu… odjechali.
Michael włączył radio i znalazł jakąś rzężącą stację rockową. Ignorując groźne spojrzenie Olivera, zrobił głośniej. Wkrótce wszyscy razem śpiewali Bom to be Wild, drąc się na całe gardło. Oliver do nich nie dołączył, ale też nie robił problemów. Claire była prawie pewna, że kilka razy widziała, jak jego usta bezgłośnie cytują słowa piosenki.
Zachód słońca był cudowny, pokrył niebo najróżniejszymi odcieniami pomarańczy, czerwieni i złota, by w końcu zgasnąć w granacie. Claire opuściła szybę i powąchała chłodne, świeże powietrze o zapachu pyłu i szałwii. Morganville otoczone było stepową pustynią. Po horyzont nie widać było nic poza płaską, pustą przestrzenią i czarną, dwujezdniową szosą biegnącą prosto jak strzała.
– Musimy się trochę pokręcić po bocznych drogach – odezwał się Michael, kiedy piosenka się skończyła, a następna nie nadawała się specjalnie do śpiewania. – A za jakieś dwie godziny powinniśmy być na międzystanowej autostradzie.
– Jesteś pewien, gdzie masz jechać? – zapytał Shane. – Bo nie chcę się obudzić w Zatoce Meksykańskiej.
Michael go zignorował, a Claire umościła się wygodnie na swoim miejscu, zrelaksowana i spokojna. Wyjechali. Naprawdę opuścili Morganville. Czuła tę samą niepohamowywaną radość i ulgę u Shane'a, jak i u siedzącej po jego drugiej stronie Eve, której ciemne oczy aż błyszczały z podniecenia. Claire uświadomiła sobie, że Eve marzyła o tej chwili przez całe życie. Może nie o tym, że wyląduje w jednym samochodzie z Oliverem, ani że Michael będzie wampirem, ale opuszczenie miasta z Michaelem było jednym z dziesięciu największych marzeń Eve.
I oto spełniło się, przynajmniej mniej więcej, co tylko wskazywało na to, że dziesięć największych marzeń może zamienić się w zupełnie inne wrażenia, niż się kiedykolwiek spodziewaliśmy.
– Wyjechaliśmy – odezwała się Eve, prawie do siebie. – Wyjechaliśmy, wyjechaliśmy, wyjechaliśmy.
– I wrócicie – dodał Oliver i odwrócił się, by wyjrzeć przez okno. – Wszyscy wracacie, w końcu.
– Nawet jak na wampira jesteś wprost uosobieniem pozytywnego myślenia – stwierdził Shane. – No to co, chyba pora się zastanowić, co będziemy robić w Dallas.
– Wszystko! odpowiedziała natychmiast Eve.
Wszystko, wszystko, wszystko. A potem wszystko inne.
– Hej, przyhamuj, droga panno. Mamy, ile? Stówę na nas dwoje? Jestem pewien, że przyjęcia all – inclusive kosztują więcej.
– Och. – Eve wyglądała na zaskoczoną tak jakby w ogóle nie pomyślała o pieniądzach. A znając Eve, właśnie tak było. – No to przynajmniej musimy iść do jakiś dobrych klubów, dobra? I na zakupy. No i oni tam mają naprawdę dobre kina!
– Kina? – powtórzył Michael patrząc w lusterko wsteczne. – Mówisz serio, Eve?
– Co? Kaskadowe siedzenia! Cyfrowy obraz. Trójwymiarowy! I w ogóle.
– Zamierzasz zmarnować swoją pierwszą wyprawę poza Morganville w kinie?
– No wiesz… te kaskadowe siedzenia! No dobra, dobra. Muzea, koncerty. Kultura. Lepiej?
Shane potrząsnął głową.
– Nie bardzo. A gdzie zabawa, Eve?
– To jest zabawa!
Oliver westchnął i oparł głowę o szybę:
– Jeśli się nie zamkniecie, to jedno z was będzie szło do Dallas na piechotę.
– Hej, kto dziś wstał lewą nogą z trumny? – odcięła się Eve. – No? Ty jesteś ekspertem. Gdzie byś poszedł? Oliver wyprostował się i odwrócił w jej stronę:
– Słucham?
– Pytam cię o zdanie. Pewnie wiesz, gdzie są najlepsze miejsca, gdzie należy się wybrać.
– Ja… – Olivera zatkało, co było nawet całkiem zabawne. Claire nie próbowała nawet zgadnąć, kiedy ostatnio przytrafiło mu się coś podobnego. Pewnie nie w przeciągu ostatnich kilku wieków. – Pytasz mnie o zdanie? Co należy robić w Dallas?
– Tak.
Wpatrywał się w Eve przez długi moment, po czym się odwrócił.
– Nie sądzę, aby nasze gusta były podobne. Jesteście za młodzi na bary i za starzy na place zabaw. Nie mam pojęcia, co mogłoby wam się podobać. – Po krótkiej przerwie dodał: – No chyba że centra handlowe.
– Centra handlowe! – Eve prawie to wykrzyczała, po czym zakryła usta dłońmi. – O Boże, zapomniałam o centrach handlowych. Z prawdziwymi sklepami. Możemy iść do centrum handlowego?
– Którego?
– Mają więcej niż jedno? Okej, ehm… takie, w którym jest sklep Hot Topie.
Oliver, z tego co widziała Claire, prawie się uśmiechnął.
– Myślę, że to się da załatwić.
– Świetnie – westchnął Shane i głowa opadła mu na siedzenie. – Centrum handlowe. Właśnie tego zawsze pragnąłem.
Claire wyciągnęła do niego rękę i splotła z nim palce.
– My możemy robić coś innego. – A kiedy spojrzał na nią, uświadomiła sobie, że wszyscy inni też na nią patrzą, zaczerwieniła się i dodała. – Ukulturalnić się. No wiesz.
Wystawy, muzea. Tam jest świetne muzeum nauki, które chciałabym zwiedzić.
– W całym mieście nie ma ani jednego sklepu z grami wideo?
– Może najpierw tam dojedźmy? Zasugerował Michael.
To był dobry pomysł, uznała Claire, kiedy ostatnie kolory zniknęły z nieba i nastała noc. To był naprawdę dobry pomysł.
Przysnęła na chwilę. Obudziła się, gdy samochód szarpnął, wpadł w poślizg i usłyszała pisk opon. Wciąż próbowała zrozumieć, co się stało, gdy Oliver rzucił:
– Zjedź na pobocze.
– Co? – W mdłym świetle padającym z deski rozdzielczej Michael wyglądał jak duch o szeroko otwartych oczach i zaciętej twarzy.
– Nigdy nie prowadziłeś samochodu poza Morganville.
A ja tak. Zatrzymaj się. Wampirze odruchy prędzej doprowadzą cię do wypadku, niż przed nim uchronią. Ludzie nie potrafią reagować tak jak ty. Potrzeba praktyki, żeby móc bezpiecznie jeździć obok ludzi na trasach szybkiego ruchu.
Najwyraźniej Michael próbował wyprzedzić samochód. No, no. Claire jakoś nigdy nie przyszło do głowy, że wampirze odruchy i szybkość mogą być wadą, a nie zaletą. Michael musiał się naprawdę wystraszyć, bo zgodził się z Oliverem. Zjechał na pobocze. Pod kołami zagrzechotał żwir. Michael wysiadł z samochodu i zamienili się z Oliverem miejscami. Oliver sprawdził położenie lusterek z wprawą starego wyjadacza, wyjechał na szosę i wszystko znów toczyło się swoim rytmem. Claire spojrzała na swoich towarzyszy z tylnej kanapy. Eve miała słuchawki na uszach i zamknięte oczy. Shane mocno spał. Stwierdziła, że zrobiło się tak… spokojnie. Wyjrzała za okno, w noc. Księżyc był w pierwszej kwadrze, więc nie było zbyt jasno, ale i tak srebrny blask rozświetlał piasek i kolczaste rośliny. Wszystko w świetle reflektorów było takie jaskrawe. Wszystko inne zdawało się tylko cieniem i dymem.
Stwierdziła, że to zupełnie jak podróż kosmiczna. Co jakiś czas po środku niczego dało się dojrzeć samotny, rozświetlony dom. Ale przez większą część drogi byli zupełnie sami.
Oliver zjechał z dwujezdniowej szosy, pewnie po to, żeby dojechać do autostrady międzystanowej. Nie pytała, dopóki nie minęli znaku drogowego ze strzałką wskazującą kierunek na Dallas.
Strzałka wskazywała w lewo. A oni pojechali prosto.
– Hej – odezwała się. – Hej, Oliver? Chyba przegapiłeś nasz zjazd.
– Nie potrzebuję rad.
– Ale znak…
– Musimy zrobić krótki postój.
– Chwila, chwila, jaki postój? – Najwyraźniej Michael nic o tym nie wiedział. To wcale nie uspokoiło Claire. – O co chodzi, Oliver?
– Spokój, wszyscy. To nie wasza sprawa.
– Nasz samochód – zauważył Michael. – I my w nim siedzimy. Jednak wygląda na to, że to nasza sprawa. Mów, gdzie nas zabierasz i po co?
Obudził się Shane, pewnie wyczuwając napięcie w głosie Michaela. Mrugnął kilka razy, przetarł ręką twarz i wychylił się do przodu. – Coś nie tak?
– Owszem – odpowiedział Michael. – Porwano nas.
Shane powoli się wyprostował i Claire czuła, jak wzbiera w nim napięcie.
– Uspokójcie się wszyscy – odezwał się Oliver. – To zlecenie od Amelie. Muszę załatwić drobną sprawę. Nie zajmie to dużo czasu.
Eve, która wyciągnęła z ucha słuchawkę, ziewnęła szeroko i powiedziała:
– Nie mam nic przeciwko rozprostowaniu nóg. Nie obraziłabym się też na łazienkę.
– Jaką drobną sprawę? – spytał Shane. Nadal był spięty, uważny i nie dowierzał Oliverowi. Wampir posłał mu zimne spojrzenie we wstecznym lusterku.
– Was to nie dotyczy – odezwał się Oliver. – I bez dyskusji. Zamknąć się.
– Mikey?
Michael przyglądał się przez chwilę Oliverowi, aż w końcu stwierdził.
– Nie no, dobra. Wszystkim nam się przyda krótki postój.
– Zależy gdzie – odparł Shane, ale wzruszył ramionami i oparł się o kanapę. – Jak ty nie masz z tym problemu, to ja też nie.
Michael skinął głową.
– W porządku Oliver?
– Mówiłem, że to nie podlega dyskusji.
– Nas jest czwórka, a ty jeden. Może jednak powinno.
– Tylko jeśli na koniec chcecie się z tego spowiadać Amelie.
Michael nic nie odpowiedział. Jechali w ciemnościach, otoczeni mgiełką światła z reflektorów, aż w końcu w oddali ukazał się wyblakły, zielony znak drogowy. Claire zamrugała i zmrużyła oczy.
– Durram, Teksas – przeczytała. – To tam jedziemy?
– Bardziej mnie interesuje, czy mają tam całodobową stację? – jęknęła Eve. – Bo ja z tą łazienką wcale nie żartowałam.
– Musisz mieć pęcherz wielkości naparstka – stwierdził Shane. – Zdaje mi się, że widzę znak.
Rzeczywiście, znaleźli stację benzynową z parkingiem dla ciężarówek i barem. Nie było to duże ani bardzo czyste miejsce, ale otwarte. Parking był zastawiony – sześć dużych tirów i całkiem sporo mniejszych ciężarówek. Oliver minął parking i zatrzymał się pod dystrybutorem paliwa.
– Zatankuj do pełna – zwrócił się do Michaela. – A potem zaparkuj i czekajcie na mnie w środku. Wrócę.
– Czekaj, kiedy?
– Jak tylko skończę. Jestem pewien, że znajdziecie jakiś sposób na zabicie czasu. – Otworzył drzwi i poszedł. Zniknął, gdy tylko opuścił krąg światła rzucanego przez stację.
– Moglibyśmy po prostu odjechać – zauważył Shane. – Zatankować i zniknąć.
– I myślisz, że to dobry plan?
– Tak serio? Nie bardzo. Ale fajny.
– Fajny, bo może nas doprowadzić do śmierci?
Niektórych nawet szybciej niż innych.
– Oczywiście, wymawiaj nam naszą śmiertelność, panie wskrzeszony. Ale tak serio, to czemu tego nie zrobić?
Olać Olivera i nie będziemy musieli wracać do Morganville, nigdy! Zastanówcie się.
Claire oblizała wargi i powiedziała cicho:
– Shane, niektórzy z nas nie mogą sobie tak po prostu odejść. Tam są moi rodzice. Mama i brat Eve. Nie możemy tak po prostu ich zostawić, jeśli nie chcemy, żeby stała im się krzywda.
Shane wyglądał na zawstydzonego, jakby zupełnie o tym zapomniał.
– Nie chodziło mi o… – westchnął ciężko. – Tak, racja.
Rozumiem, co masz na myśli.
– A do tego ja jestem teraz związany z Amelie. – Dodał Michael. – Jeśli będzie chciała, znajdzie mnie. Jakbyś mnie wziął na wielką ucieczkę, to tak jakbyś miał pluskwę do wyszukania przez GPS. – Aj…
– No właśnie…
Eve odezwała się błagalnym tonem.
– Łazienka?
I tak zakończyła się dyskusja o ucieczce. Przynajmniej na razie.
Bar dla tirowców okazał się gorszy wewnątrz niż na zewnątrz.
Kiedy Claire otworzyła drzwi – Shane starał się być szarmancki i zrobić to za nią – zadźwięczał malutki dzwoneczek, a kiedy podniosła wzrok, stwierdziła, że skupia na sobie spojrzenia wszystkich gości.
– Nieźle – wyszeptał za jej plecami Shane. – Ale żulernia.
Claire też miała takie wrażenie. Tutejsi ludzie byli przerażający. Najmłodszą osobą, poza nimi, była zasuszona, zbyt mocno opalona chuda kobieta około trzydziestki, ubrana w kusy top i postrzępione u dołu szorty. I była wytatuowana, bardzo. Wszyscy inni byli starsi, więksi, groźniejsi i niepokojąco skupieni na przybyszach.
I wtedy do wnętrza weszła Eve, w całej swojej gotyckiej krasie, przeskakując z jednej obutej w martensy nogi na drugą.
– Łazienka? – zapytała wielkiego, brodatego faceta za barem. Skrzywił się, po czym sięgnął pod blat i wyciągnął klucz przymocowany do dużego kawałka żelaza.
– Dziękuję. – Eve złapała klucz i pobiegła przez ciemny korytarz w stronę napisu „Toalety". Claire miała wątpliwości, czy zdobyłaby się na coś takiego, bez względu na to, jak bardzo chciałoby jej się siusiu. To nie wyglądało na bezpieczne miejsce, nie wspominając już o czystości.
Michael wszedł ostatni i ogarnął całą sytuację jednym wprawnym spojrzeniem. Uniósł brwi i spojrzał na Shane'a. Ten wzruszył ramionami i rzekł:
– Taa, wiem. Nieźle, co?
– Zajmijmy stolik – zaproponował Michael. – I zamówmy coś do jedzenia.
Claire domyśliła się, że Michael zakłada, że jak zostawią tu trochę pieniędzy, to miejscowi będą ich bardziej lubić. Jakoś nie wierzyła, że to zadziała. Spostrzegła tabliczki porozwieszane we wnętrzu: „Jeśli wyciągniesz broń, my zrobimy to szybciej". „Kontrola broni oznacza, że trafiasz w to, w co celujesz". „Nie ma przejścia – do łamiących zakaz strzelamy, do tych, co przeżyli, strzelamy jeszcze raz".
– Jakoś nie jestem głodna. – Ale Michael miał rację. To było jedyne rozwiązanie, jeśli nie chcieli siedzieć w samochodzie. – Może coś do picia. Mają colę, prawda?
– Claire, ludzie w Botswanie mają colę. Jestem przekonany, że na zadupiu w Teksasie też mają colę.
Kiedy wreszcie usiedli w jednym z niechlujnych, plastikowych boksów, wciąż obserwowani przez miejscowych, dołączyła do nich Eve. Była zdecydowanie bardziej zrelaksowana, pełna energii i bardziej… jak ona.
– Lepiej – zakomunikowała wszystkim, po czym przysiadła się do Michaela. – Mmm, zdecydowanie lepiej.
Objął ją ramieniem i się uśmiechnął. To było słodkie. Claire też się uśmiechnęła i przytuliła do Shane'a. – Jak było w łazience?
Eve przeszedł dreszcz.
– Nigdy więcej nie będziemy o tym wspominać.
– Tak podejrzewałam.
– Chcesz coś zjeść?
– O tak! Może mają lody?
Jedyne, czego jeszcze brakowało rozentuzjazmowanej Eve, to duża dawka cukru, ale lody były naprawdę dobrym pomysłem. Claire rozejrzała się za kelnerką i zobaczyła jedną opierającą się o spękany kontuar, rozmawiającą z mężczyzną po drugiej stronie. Oboje wpatrywali się w Claire i jej przyjaciół i nie wyglądali zbyt przyjaźnie.
– Ehm, dzieciaki, może darujemy sobie lody i jednak wrócimy do samochodu?
– Zrezygnować z lodów? Ani myślę! – sprzeciwiła się Eve, machnęła ręką na kelnerkę i się uśmiechnęła. Claire się skrzywiła. – Wyluzuj. Zawsze dogaduję się z ludźmi.
– W Morganville!
– To bez różnicy – odparła Eve. Wciąż się uśmiechała, ale z coraz większym trudem, ponieważ kelnerka dalej się na nich gapiła i ani myślała się ruszyć. Eve podniosła głos. – Cześć. Chciałabym coś zamówić. Hop, hoop!
Zagapieni na nich kelnerka i jej rozmówca zdawali się przymurowani do swojego miejsca. I nagle ktoś ich zasłonił. Trzech mężczyzn, dużych i napakowanych, o bardzo nieprzyjaznych minach.
Shane, który do tej pory siedział rozwalony obok Claire, wyprostował się.
– Mamusia nie nauczyła dobrych manier? – zapytał pierwszy facet. – Czekajcie na swoją kolej. Sherry nie lubi, jak się na nią krzyczy.
Eve mrugnęła, po czym powiedziała:
– Ja nie…
– Skąd jesteście? – przerwał jej. Mężczyźni ustawili się w mur, odgradzając ich od reszty pomieszczenia. Shane i Michael wymienili spojrzenia. Wampir przestał obejmować Eve.
– Jedziemy do Dallas – odpowiedziała Eve tak wesoło, jakby sytuacja nie przerodziła się wcale z niewesołej w groźną. – Michael jest znanym muzykiem. Jedzie nagrać swoją płytę.
Faceci zarechotali. To nie był ładny dźwięk i Claire poznała go natychmiast – był niższy, ale tego samego typu, co śmiech Moniki Morrell i jej przyjaciółek, gdy zaczynały polowanie. To nie była wesołość. Raczej dziwna forma agresji – śmianie się z ciebie, nie z tobą.
– Muzyk, tak? Jesteś w jednej z tych chłoptasiowych kapel? – odezwał się drugi facet, niższy i bardziej przysadzisty, ubrany w brudną pomarańczową bejsbolówkę i poplamioną bluzę bez rękawów Uniwersytetu Teksaskiego. – My tu kochamy takie kapele.
– Jak ja spotkam kiedy tych Jonas Brothers, to dam im taki wycisk… – odezwał się trzeci mężczyzna. Wydawał się bardziej wkurzony niż pozostali, z oczami jak czarne dziurki w zasuszonej, sztywnej twarzy. – Dzieciak nie może przestać o nich nadawać.
– Doskonale cię rozumiem – przyznała Eve ze sztuczną słodyczą, na dźwięk której Claire znów się skrzywiła. – Od czasów New Kids on the Błock nie ma już kogo słuchać, prawda?
– Co? – Utkwił w niej spojrzenie tych ciemnych, martwych oczu.
– Och, więc nie jesteś też fanem New Kids on the Błock.
Jestem w szoku. No dobra, raczej nie Marilyn Manson, to może… Jessica Simpson? Albo… – Głos Eve ucichł, gdy Michael zacisnął jej dłoń na ramieniu. Odwróciła się do niego, a on pokręcił głową. – Rozumiem. Zamknąć się. Przepraszam.
– Czego chcecie?
– Twoja mała wampirza przyjaciółka musi się nauczyć, kiedy trzymać buzię na kłódkę.
– Kogo nazywasz małą? – zapytała Eve.
Shane westchnął.
– Eve, zamknij się.
Spojrzała na niego wkurzona, ale wykonała ruch, jakby zamykała usta na kluczyk, splotła ramiona na piersi i oparła się o krzesło.
Michael wpatrywał się w oczy trzeciego mężczyzny, tego wkurzonego. Walczyli na spojrzenia. Trwało to chwilę, aż Michael się odezwał:
– Dlaczego nie dacie mi i moim przyjaciołom zjeść lodów? Potem wrócimy do samochodu i odjedziemy. Nie chcemy problemów.
– Och, nie chcecie? Szarpidruty! – Wkurzony facet odsunął pozostałych dwóch i z impetem położył na stole dłonie, nachylając się nad Claire i jej przyjaciółmi. – To po co tu przyszliście?
– Na lody? – odpowiedziała bardzo cichutko Eve.
– Mówiłem, żebyś się zamknęła. – Spróbował ją uderzyć wierzchem dłoni.
Tylko spróbował, bo Michael pochylił się w ułamku sekundy i złapał rękę mężczyzny tali szybko, że Claire nawet tego nie zauważyła. Atakujący najwyraźniej też nie, bo wyglądał na lekko zaskoczonego, że nie może ruszyć ręką i dopiero po chwili zorientował się, co się dzieje, i spojrzał na Michaela.
– Nie – odezwał się Michael. Powiedział to spokojnie, ale zabrzmiało to jak ostrzeżenie. – Jeśli jeszcze raz spróbujesz ją skrzywdzić, to wyrwę ci ramię.
Nie żartował. Kłopot w tym, że tu nikt nie żartował. Podczas gdy Michael przytrzymywał wkurzonego faceta, ten w pomarańczowej czapce sięgnął do kieszeni, otworzył duży, błyszczący składany nóż i złapał Eve za włosy. Pisnęła, uniosła podbródek i próbowała go kopnąć. Doskonale unikał jej ciosów. Tak jakby miał to wyćwiczone.
– Puść Berle'a – powiedział ten w czapce. – Albo tej stanie się większa krzywda. Jak chcę, jestem bardzo kreatywny.
Shane klął pod nosem i Claire wiedziała dlaczego. Był uwięziony w rogu, ona siedziała przed nim, a on z tego miejsca nie miał jak pomóc Michaelowi. Musiał po prostu siedzieć – a w tym nie był zbyt dobry. Claire ani drgnęła, ale spojrzała głęboko w oczy temu w pomarańczowej czapce i powiedziała:
– Proszę pana – odezwała się grzecznie, tak jak uczyła ją mama. – Proszę pana, proszę nie robić krzywdy mojej przyjaciółce. Ona nie miała nic złego na myśli.
– Nie lubimy tutaj takich wygadanych wariatek. Tu jest po naszemu.
– Tak proszę pana, teraz to rozumiemy. Chcieliśmy się tylko trochę pobawić. Nie będziemy sprawiać kłopotów, obiecuję. Proszę puścić moją przyjaciółkę. – Mówiła dalej spokojnie, słodko i rozsądnie, dokładnie tak, jak do Myrnina, gdy dostawał ataku.
Facet w pomarańczowej czapce mrugnął, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu:
– Lepiej znajdź sobie lepszych przyjaciół, dziewczynko – powiedział. – Nie powinnaś się prowadzać z takimi dziwakami. Gdybyś była moją córką…
Ale już nie był taki wkurzony. Puścił włosy Eve, wytarł dłoń w brudne dżinsy i złożył nóż. – Wynosić się stąd. Ale już. A ty puść Berle'go, to pozwolimy ci przejść. I nikomu nie stanie się krzywda.
– Już idziemy – zapewniła natychmiast Claire i złapała Shane'a za rękę. Michael puścił Berle'a, który szybko poderwał ramię i zaczął je rozcierać, jakby go bolało. I pewnie tak było. Claire widziała białe ślady w miejscu, gdzie trzymał go Michael. A wampir pewnie i tak się hamował, na pewno bez trudu mógłby mu złamać tę rękę.
– Proszę pana? – znów odezwała się do faceta w czapce, traktując go jak szefa, a ten skinął głową i klepnął kumpli po ramieniu.
Odsunęli się.
Claire wysunęła się z boksu i przecisnęła między mężczyznami, ciągnąc za sobą Shane'a. Eve i Michael poszli za nimi. Odeszli od stolika, przez sklep i Claire otworzyła drzwi, aby wyprowadzić ich na zewnątrz, na białe ostre światło stacji benzynowej i do samochodu.
Odwróciła się w stronę baru. Trzej faceci, ludzie pracujący w restauracji i właściwie wszyscy, którzy byli w barze, patrzyli na nich przez szyby.
Claire odwróciła się najpierw do Eve.
– Zwariowałaś? – krzyknęła. – Po prostu nie mogłaś zamilknąć, tak? A ty! – Wskazała na Michaela. – Już nie jesteś w Morganville. Tam byłeś ważny, ale tu jesteś tym, czym my byliśmy tam. Bezbronny. Więc musisz przestać myśleć, że ludzie są ci winni szacunek tylko dlatego, że jesteś wampirem.
Sprawiał wrażenie zaskoczonego.
– Ale ja nie…
– Właśnie że tak – przerwała mu. – Zachowywałeś się jak wampir, Michael. Tak, jak zachowują się wampiry, gdy im podskakuje człowiek. Przez ciebie mogła nam się stać krzywda. Eve mogła przez ciebie zginąć!
Michael spojrzał na Shane'a, który wzruszył ramionami w przepraszającym geście.
– Ona ma rację, bracie.
– To nie tak – upierał się Michael. – Ja po prostu starałem się… No, ale to Eve zaczęła.
– Tak, a mnie tu kaktus rośnie!
Shane znów wzruszył ramionami.
– A teraz Michael ma rację. Hej, to mi się podoba, przynajmniej raz to nie ja nie mam racji.
– Zamknij się, Shane – warknęła Eve. – A co z tobą, panno och, proszę pana, proszę puścić moich przyjaciół, jestem taką biedną dziewczynką? Coś ty za kit wciskała, Claire!
– Ach, więc teraz się wkurzasz, bo nas stamtąd wyciągnęłam? – Claire poczuła, że policzki jej płoną, i dosłownie trzęsła się ze złości. – Ty to zaczęłaś, Eve! Ja tylko próbowałam nie dać cię zabić. Wybacz, że nie zrobiłam tego w odpowiednim stylu.
– Ty po prostu… nie potrafisz się bronić!
– Hej – wtrącił delikatnie Shane i dotknął ramienia Eve. Odwróciła się gwałtownie z zaciśniętymi pięściami, ale Shane uniósł ręce w geście poddania. – Broniła ciebie. Może weź to pod uwagę, zanim nazwiesz ją tchórzem.
Akurat tym nigdy nie była.
– No pewnie, bierz jej stronę.
– To nie jest strona. A nawet jeśli, to też powinnaś po niej być.
– Michael przyglądał im się i uspokajał (a przynajmniej zamilkł), a teraz wyciągnął ręce i położył je na ramionach Eve. Spięła się, po czym rozluźniła, zamknęła oczy i wypuściła gwałtownie powietrze.
– Świetnie – stwierdziła. – Teraz mi powiesz, że nie mogę się denerwować tym, że prawie odcięto mi twarz.
– Nie. Ale nie możesz się wyżywać na Claire. To nie jej wina.
– Moja wina.
– No… – westchnął. – Moja trochę też. Podzielimy się?
Eve odwróciła się do niego.
– Lubię moją winę. Wtulam się w nią jak w ciepły, puszysty kocyk.
– Puść – odezwał się i pocałował ją delikatnie. – Zabrałaś mój kawałek winnego kocyka.
– No dobra, bierz połowę. – Eve uspokoiła się trochę w objęciach Michaela. – Kurczę. To było głupie, prawda?
Prawie nas zabili przy lodach.
– To kolejna rzecz, której nie chcę na swoim nagrobku.
– A są jeszcze inne? – zapytała Claire.
Uniósł palec.
– Myślałem, że jest nienaładowany – powiedział i podniósł drugi palec. – Daj zapałkę, to sprawdzę, czy bak nie przecieka. – Trzeci palec. – Zabity przy lodach. Właściwie jakakolwiek śmierć, która wymagałaby najpierw wykazania się głupotą.
– To w jakim stylu jest ta dobra wersja? – Michael pokręcił głową.
– No wiesz. Jakieś bohaterskie akcje, które sprawią, że pokażą mnie w CNN. Na przykład jak ginę, ratując autokar pełen supermodelek. – Claire trzepnęła go w ramię. – Auć! Ratując. A myślałaś, że co?
– No to… co teraz? Bo mam wrażenie, że lody raczej nie wchodzą w grę, chyba że chcecie je z drobnym dodatkiem przemocy?
– W mieście musi być coś jeszcze – stwierdził Michael. – No chyba że chcecie tu okupować dystrybutor, aż Oliver załatwi swoje brudne sprawy.
– Kazał nam tu czekać.
– No, ja tam się zgadzam z Michaelem – rzucił Shane. – Jakoś nie mam ochoty słuchać Olivera. A to ma być nasza, nie jego, wycieczka. On jest tylko przy okazji. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że powinniśmy się stąd ruszyć, nawet jeśli Oliver się wkurzy.
– Ty naprawdę prosisz się o śmierć.
– Uratujesz mnie. – Pocałował Claire w nos. – Mikey, prowadzisz.