Gdy na zewnątrz zapadał zmrok, w bibliotece opadały emocje. Mieszkańcy Blacke nie odprężyli się całkiem, ale rozluźnili się na tyle, żeby na gazowym palniku w kuchence bibliotecznej ugotować potrawkę. Nie było prądu, ale na szczęście nie odcięto jeszcze dopływu gazu. Pani Grant i trzech strażników w kapeluszach kowbojskich – Claire uznała, że kapelusze stanowią swego rodzaju mundur – obeszli bibliotekę i zabarykadowali drzwi i okna.
Przyłączył się do nich Morley. Po dłuższej chwili milczenia pani Grant postanowiła ignorować jego obecność. Strażnicy za to stali się jeszcze bardziej czujni. Zaciskali palce na broni tak mocno, że aż im zbielały.
– Mogę pomóc? – zapytał w końcu Morley i schował ręce za siebie. – Obiecuję nikogo nie zjeść.
– Bardzo śmieszne – odpowiedziała pani Grant. Morley posłał jej poważne spojrzenie.
– Droga pani, ja nie żartowałem – sprostował. – Obiecuję, a ja nigdy nie daję obietnic bez pokrycia. Może pani czuć się bezpieczna.
– No cóż, przykro mi, ale wcale tak się nie czuję – odparła. – Jesteś po prostu…
– Oszałamiająco pociągający i szykowny? – uśmiechnął się szeroko Morley. – To normalne u kobiet, które mnie poznają. Przejdzie. Wydaje mi się, że jesteś rozsądna. To dobrze.
Claire uśmiechnęła się, widząc w świetle latarki wyraz twarzy pani Grant.
– Jesteś naprawdę… dziwny. – Starsza kobieta odezwała się w taki sposób, jakby nie wierzyła, że w ogóle uczestniczy w tej konwersacji.
Morley położył dłoń na sercu i ukłonił się do pasa, w stylu, który przypominał Claire Myrnina. Zdała sobie sprawę, że za nim tęskni, a to było po prostu złe. Nie powinna tęsknić za Morganville ani za nikim, kto tam mieszka. Zwłaszcza za jej szalonym szefem wampirem, który zostawił na jej szyi ślady zębów, które nigdy, przenigdy nie znikną. Przez niego była skazana na golfy i bluzki ze stójką.
Ale za nim tęskniła. Brakowało jej nawet cierpkiego i chłodnego sposobu bycia oraz siły i pewności siebie Amelie. Zastanawiała się, czy dla niej też były to swego rodzaju wakacje – bez martwienia się o Olivera, Michaela, Eve ani nikogo z paczki Claire.
Pewnie tak. Raczej nie spodziewała się, żeby ich los spędzał sen z powiek Amelie, o ile w ogóle sypiała.
– Hej. – Shane trącił biodrem jej krzesło i nachylił się tak nisko, że prawie dotykał ustami jej ucha. – Co robisz?
– Myślę.
– Przestań.
– Myśleć?
– Zdecydowanie za często to robisz. Oślepniesz od tego.
Zaśmiała się i odwróciła do niego.
– Odnoszę wrażenie, że myślisz o czymś innym.
– Oczywiście, że myślę o czymś innym. – Shane znów pochylił się, aby ją pocałować. To był długi i słodki pocałunek. Jego język delikatnie pieścił jej wargi, ogarnęło ją ciepło, ale przeszedł ją dziwny dreszcz, a gdy Shane próbował się wyprostować, złapała go za kołnierz koszuli i zaczęła dalej całować.
Gdy w końcu go puściła, Shane usiadł na krześle obok niej i przysunął się tak blisko, jak tylko się dało. W kącie, gdzie siedzieli, zrobiło się szalenie romantyczne. W świetle migającej świecy skóra Shane'a wydawała się złota, jego oczy ciemne i tylko czasami, gdy światło padało pod odpowiednim kątem, widać w nich było jeszcze bursztynowy odcień. Claire pogłaskała jego dość szorstki podbródek i uśmiechnęła się.
– Musisz się ogolić.
– Myślałem, że lubisz, gdy jestem niechlujny.
– To dobre dla psów i marnych rockmanów.
– Ach tak? To do której grupy się zaliczam?
Był blisko niej i w tym ich prywatnym kąciku miłości wydawało się, że wszystko, co dzieje się dookoła, całe to szaleństwo i wszelkie nieszczęścia są oddalone o setki kilometrów. Shane miał w sobie jakąś siłę, która sprawiała, że przy nim wszystko było w porządku. Dopóki patrzył na nią z tym cudownym błyskiem w oku.
Odgarnął jej kosmyk włosów z twarzy.
– Ale wycieczka, co?
– Miewałam gorsze. – Zauważyła, że Shane jej niedowierza. – Naprawdę! Pojechałam kiedyś z rodzicami aż do Kanady. Cały tydzień w samochodzie z nieustannymi wykładami naukowymi. Myślałam, że zwariuję.
– Myślałem, że lubisz wykłady.
– Jestem pewna, że ty mógłbyś mnie nauczyć kilku rzeczy.
Znów ją pocałował, tak namiętnie, że zaparło jej dech. Tak… wiedziała, czego pragnie w tej chwili. I wiedziała, że on pragnie tego samego. Jednak to nie był czas ani miejsce, nie tu i nie tej nocy… szkoda, bo jeśli ona zginie, zanim znów będzie miała szansę spędzić z Shane'em trochę czasu sam na sam, to naprawdę wkurzy się na Olivera.
W ciemnościach ktoś kaszlnął. Shane się odsunął. Claire oblizała wilgotne wargi, czując na nich jego smak. Z trudem starała się skupić na czymś innym, choćby na intruzie, który im przeszkodził.
– Co? – spytał Shane trochę za ostro.
– Przepraszani. – Głos Jasona wcale nie brzmiał, jakby mu było przykro. Raczej jakby był rozbawiony. – Jeśli zamierzacie kontynuować ten pornograficzny pokaz, to nie krępujcie się, zaczekam.
– Zamknij się! – warknął Shane.
– No wiesz, możemy się tak przekomarzać w nieskończoność, ale zdaje się, że mamy istotniejsze sprawy do załatwienia. Poza tym i tak nie mówiłem do ciebie. Potrzebuję Claire.
A ona potrzebowała wielu rzeczy, i to wszystkich od Shane'a, natomiast nie miała pojęcia, czego też mógłby potrzebować od niej Jason Rosser. Poirytowana rzuciła jeszcze bardziej ostro:
– Po co?
Przewrócił oczami, dokładnie tak samo, jak jego siostra. Było w tym coś przerażającego. Nie chciała nawet myśleć o tym, że pochodzą z tej samej puli genowej, a tym bardziej, że mają te same cechy i zachowania, które u Eve wydawały jej się słodkie i zabawne.
– Bo Oliver cię potrzebuje, a jeśli Oliver czegoś potrzebuje, to to dostaje, jasne? Tak więc podnieś swój śliczny tyłeczek i chodź.
– Hej! – Shane wstał. – Nie będę ci dwa razy powtarzał Jasne. Wystarczy.
– Bo co? Bo powiedziałem, że ma śliczny tyłeczek?
A co, jesteś innego zdania? Jakoś nie wierzę, widząc, ile czasu spędzasz na gapieniu się na nią.
Shane zacisnął pięści, a Claire przypomniała sobie Jasona czającego się w ciemnościach nieopodal Common Grounds, potem goniącego ją i Eve, chociaż Shane'owi tłumaczył, że chodziło mu tylko o siostrę.
Shane tego nie zapomniał.
– Ty i ja, któregoś dnia to skończymy – powiedział cicho. – A do tego czasu trzymaj się z dala od mojej dziewczyny. Jasne?
– Twardziel – zaśmiał się Jason. – Tak, jasne. Jak dla mnie i tak jest za chuda.
Gdy odchodził, Claire spostrzegła, że Shane drży. Pewnie z trudem pohamowana chęć przyłożenia Jasonowi tak na niego działała.
Ale powoli wypuścił powietrze i odwrócił się do Claire.
– Ten chłopak nie jest normalny. Nie obchodzi mnie, co mówi Eve. I nie podoba mi się, że kręci się przy tobie.
– Umiem o siebie zadbać.
– Tak, wiem – uśmiechnął się z trudem. – Tylko że… – Wzruszył ramionami i zmienił temat. – Oliver, tak?
– Na to wygląda. – Claire wzięła świecę i podeszła do prowizorycznego, a może oficjalnego, punktu dowodzenia. Siedział tam Oliver z kilkoma wampirami, których twarze przybrały niebiesko białą barwę w świetle lampy fluorescencyjnej.
– Nareszcie – odezwał się Oliver. – Musisz sprawdzić, czy da się z tego czegoś wysłać wiadomość. – Wskazał na komputer.
– Nie ma prądu.
– Próbowali używać tego. – Kiwnął głową w stronę generatora na pedały. – Mówią, że to powinno działać, ale jest jakiś problem z komputerem. Napraw go.
– Tak po prostu?
– Tak, tak po prostu. I marudź po cichu, dobrze?
Zagotowała się w środku, ale Shane tylko wzruszył ramionami i podszedł do generatora, który przypominał trochę rower do ćwiczeń.
– To może być niezłe wyzwanie – stwierdził. – Zrobimy tak: ja będę pedałował, a ty czaruj, może być?
Podobało jej się, że chciał pomóc. Spletli palce i znów ją pocałował, delikatnie.
– Może – zgodziła się.
Odwróciła laptop i przyjrzała mu się. Na pierwszy rzut oka nie było widać żadnych uszkodzeń, a w każdym razie nic nie było pęknięte czy odłamane. Shane wdrapał się na siodełko i zaczął pedałować. To jednak okazało się trudniejsze, niż myślał i musiał się mocno przyłożyć. Opór wytwarzał energię, która była przetwarzana na prąd, który dochodził przewodem do rozgałęziacza elektrycznego z wbudowaną baterią. Bateria natychmiast zaczęła świecić czerwonym światełkiem i piszczeć.
– Wiemy już, że to działa – stwierdziła Claire. – Ale naładowanie baterii w laptopie chwilę potrwa.
– Jak długo? – zapytał Shane.
– Leniuch. – Uśmiechnęła się do niego.
– No pewnie.
Kilka chwil później zapaliło się światełko w laptopie. Włączyła go i zaczęła szukać przyczyny problemu. Po półgodzinie ustaliła, co jest nie tak, i uruchomiła system.
Shane dalej pedałował. Po jakimś czasie przestał rzucać zabawne uwagi, by oszczędzać siły. A kiedy wreszcie na baterii w rozgałęziaczu zapaliło się zielone światełko, zatrzymał się i z trudem łapiąc powietrze, pochylił na kierownicy roweru.
– No dobra – wydyszał. – Tylko nie nawalmy, dobra? Bo nie mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. Następnym razem weź sobie wampira. One nie muszą oddychać.
Claire spojrzała na Olivera, który zupełnie nie zwracał na nich uwagi i notował coś na mapie Blacke. Ale się uśmiechał.
– Loguję się – zakomunikowała, patrząc na monitor. – I oto…
Zabrzmiał dźwięk powitalny Windowsów i w tym momencie chyba wszyscy w bibliotece podskoczyli. Pani Grant i Morley przerwali obchód i podeszli do Claire, podczas gdy system wreszcie się załadował i na ekranie pokazał się pulpit. Zaczekała, aż wszystkie pliki się załadują, po czym kliknęła dwa razy w ikonkę Internetu.
– Czterysta cztery… – westchnęła.
– Co? – Morley nachylił się nad jej ramieniem. – Co to znaczy?
– Że nie odnaleziono strony – odpowiedziała. – To błąd czterysta cztery. Spróbujemy czegoś innego.
Próbowała połączyć się z Google'em, potem Wikipedią, Twitterem i nic.
– ISP nie działa. Nie ma dostępu do Internetu.
– A co z e – mailem? To jest e – mail, prawda? – upewnił się Morley i pochylił się jeszcze bardziej. – E – mail to taki elektroniczny list. Leci przez powietrze. – Był bardzo zadowolony z siebie, że wie takie rzeczy.
– No niezupełnie. I byłbyś łaskaw cofnąć się albo znaleźć prysznic? Dzięki. A żeby wysłać e – mail potrzebne jest połączenie z Internetem. A to nie działa.
– Pedałowałem na darmo – westchnął Shane. – To boli…
– Czy ktoś oprócz mnie zauważył, że jest za cicho? – zapytał Oliver, podnosząc wzrok znad mapy.
Na chwilę wszyscy zamilkli, po czym odezwała się pani Grant:
– Czasem nie pojawiają się przez kilka godzin. Ale zawsze przychodzą. Każdej nocy. Nie pozostało im nic oprócz nas.
Oliver wstał i skinął głową na Morleya. Oba wampiry zniknęły w ciemnościach, szepcząc do siebie zbyt cicho dla uszu ludzkich.
Pani Grant zmarszczyła brwi i odprowadziła ich wzrokiem.
– Zwrócą się przeciwko nam – stwierdziła. – Prędzej czy później wasze wampiry nas zaatakują. Możecie być pewni.
– Wciąż żyjemy. – Claire wskazała na siebie, Shane'a, Jasona i Eve. Eve siedziała kilka kroków dalej, wtulona w ramiona Michaela. – A siedzimy w tym znacznie dłużej od was.
– W takim razie jesteście szaleni. Jak w ogóle możecie wierzyć tym… ludziom? – Wyglądało na to, że nie tego słowa chciała użyć.
– Bo oddali wam broń – odparła Claire. – I dlatego, że gdyby chcieli, zabiliby was w przeciągu kilku pierwszych minut. Wiem, że jest ciężko. Czasami dla nas wszystkich.
Ale póki co musicie wierzyć w to, co mówią.
Pani Grant spojrzała na nią, marszcząc brwi:
– A kiedy należy przestać im wierzyć?
– Damy wam znać – uśmiechnęła się Claire.
W bibliotece nie było wiele dzieci. Według obliczeń Claire było ich siedmioro, począwszy od bobasów karmionych jeszcze mlekiem z butelki, a skończywszy na kilku dwunastolatków. Ale nikt nie był w wieku Claire. Nawet jej to odpowiadało. Patrzenie na strach w oczach rówieśników byłoby nie do zniesienia, a u młodszych dzieci – zbyt okropne. Zupełnie, jakby patrzyła na siebie w pierwszych dniach swojego pobytu w Morganville.
Eve przyniosła lampę, wokół której zgromadziła dzieci, i zaczęła im czytać książkę, którą wzięła z regału. Po pierwszych kilku słowach opowiadania Clair uświadomiła sobie, że skądś je zna. W końcu przypomniała sobie – Eve czytała Gdzie mieszkają dzikie stwory. A wszystkie dzieci, nawet te, które pewnie powiedziałyby, że są już na tę opowieść za stare, siedziały cicho i w skupieniu słuchały. Z ich twarzy zniknął strach.
– Ma dobre podejście, prawda? – Michael stanął za Claire. Też obserwował czytającą Eve. – Do dzieci. – W jego głosie pobrzmiewała nuta smutku.
– Tak, na to wygląda. – Claire spojrzała na niego, po czym odwróciła wzrok. – Wszystko w porządku?
– A czemu nie? Po prostu kolejny typowy dzień braci z Morganville. – Uśmiech też miał smutny. – Chciałbym ją zabrać gdzieś daleko od tego wszystkiego. Sprawić, żeby było… inaczej.
– Ale nie możesz.
– Nie, nie mogę. Bo jestem tym, czym jestem, a ona jest tym, kim jest. I tyle. – Wzruszył bardzo delikatnie, prawie niezauważalnie, ramionami. – Ciągle mnie pyta, gdzie to nas zaprowadzi.
– Taa – odezwał się drugi głos. To Shane przyciągnął krzesło i usiadł przy Claire. – Dziewczyny tak mają. Wciąż muszą prowadzić gdzieś związek.
– Nieprawda!
– Właśnie że tak. No rozumiem, ktoś musi patrzeć w przyszłość. Ale to sprawia, że mężczyźni myślą, że są…
– Osaczeni – powiedział Michael.
– Uwięzieni – dodał Shane.
– Idiotami. No dobra, nie miałam tego na myśli, ale naprawdę, chłopaki, to tylko pytanie.
– Ach tak? – Michael nie spuszczał wzroku z Eve, obserwując, jak czyta, jak się śmieje, jak się zachowuje w otoczeniu dzieci. – Jesteś pewna?
Claire nie odpowiedziała. Nagle to ona poczuła się osaczona. Uwięziona. I zrozumiała, dlaczego Michael czuje się tak… dziwnie.
Patrzył na Eve z dziećmi. Wiedział, że nigdy nie będą mieli własnych. Eve chyba też o tym wiedziała, choć nigdy go o to nie pytała. Wyobrażał sobie ich przyszłość, a miejsce, jakie w niej zajmował, zupełnie mu nie odpowiadało.
– Hej. – Shane trącił ramię Claire. – Zauważyłaś, co się dzieje?
Zamrugała i uświadomiła sobie, że Shane nie mówi o Michaelu. Wpatrywał się w zaciemnione miejsca, które powinny być patrolowane przez wampiry.
– Co? – zapytała. Nie widziała nikogo.
– Nie ma ich.
– Co?!
– Wampiry. Nie ma ich w budynku. No chyba że nagle zrobiła się długa kolejka do łazienki. Nawet Jasona nie ma.
– Niemożliwe. – Claire wstała z krzesła i podeszła do biurka. Nigdzie nie było Olivera ani Morleya. Na blacie leżała rozłożona i pokreślona kolorowymi ołówkami mapa Blacke. Złapała latarkę i ruszyła do drzwi biblioteki, gdzie stróżował Jacob Goldman. Nie było go tam.
– Widzisz? – odezwał się Shane. – Uciekły, wszystkie.
– To niemożliwe. Dlaczego miałyby nas zostawić?
– Jeszcze pytasz? – Shane pokręcił głową. – Claire, czasami mam wrażenie, że w ogóle nie masz instynktu przetrwania. Zastanów się, dlaczego nas zostawiły? Bo mogą.
Bo mimo że w każdym próbujesz doszukiwać się dobra, to oni dobrzy nie są.
– Nie! – krzyknęła. – Nie, nie zrobiliby tego. Oliver by tego nie zrobił.
– Oczywiście, że by zrobił. Oliver jest skończoną świnią i doskonale o tym wiesz. Jeśli się zastanowił i wykalkulował, że taka akcja zapewni mu przynajmniej sekundę lub dwie życia więcej, to wziął nogi za pas. On w ten sposób przetrwał, Claire. – Shane zamilkł na chwilę, po czym dodał. – Może i dobrze się stało. Skoro on uciekł, to my też powinniśmy. Po prostu… zwiać. Najdalej, jak tylko się da.
– O czym mówisz?
– Mówię… – westchnął. – Mówię, że nie jesteśmy już w Morganville. A Oliver był jedynym, który powstrzymywał nas od ucieczki.
Nie dopuszczała do siebie myśli, że Oliver uciekł. Chciała wierzyć, że Oliver, podobnie jak Amelie, dotrzymuje słowa. Że gdy raz podjął się ochrony Claire i jej przyjaciół, nie zniknie gdy tylko sprawy się skomplikują.
Nie mogła mieć jednak pewności. Nigdy jej nie miała, jeśli chodzi o Olivera. Morley nie budził jej wątpliwości, był wampirem na wskroś. W jednej chwili mógł się do ciebie uśmiechać, a w następnej rozerwać ci gardło i nie widzieć w tym żadnej sprzeczności.
Ale Shane miał rację. Tylko Oliver stał między nimi a normalnym życiem gdzieś w świecie, poza Morganville.
Poza ludźmi, których tam zostawili.
Spojrzała ponownie na Eve otoczoną dziećmi i na Michaela, który obserwował swoją dziewczynę z bólem i tęsknotą malującymi się na jego twarzy.
I nagle jedna myśl zakołatała jej w głowie.
– Michael! – krzyknęła. – Bez względu na to, co Oliver zechce z nami zrobić, nie może zostawić Michaela na śmierć. Nie może. Amelie by go zabiła.
Co do tego nie było wątpliwości.
Amelie naprawdę kochała Sama, dziadka Michaela, a kiedy zamieniła Michaela w wampira, uznała go za rodzinę, swoją rodzinę. Jeśli Oliver postanowił pozostawić ich i mieszkańców Blacke na pastwę losu, na pożarcie wygłodniałym wilkom, musiał wymyślić, jak jednocześnie uratować Michaela, i to w taki sposób, by nie dowiedział się, co stało się z jego przyjaciółmi.
Michael usłyszał, jak Claire wypowiada jego imię i spojrzał na nią. Shane skinął na niego palcem. Michael odpowiedział kiwnięciem głowy i podszedł.
Zanim do nich doszedł, rozejrzał się wokół i zapytał:
– Gdzie oni są?
– Miałem nadzieję, że ty będziesz wiedział – odparł Shane. – Skoro to twoi zębaci kumple. Nie macie jakiegoś instynktu stadnego?
– A ugryź się, przekąsko. Nie, nic mi nie powiedzieli. – Michael zmarszczył brwi. – Zostańcie tu. Sprawdzę resztę budynku i zaraz wracam.
Bezgłośnie się oddalił. Claire przeszedł dreszcz i przytuliła się do silnego i ciepłego Shane'a. Objął ją i delikatnie pocałował w kark.
– Jak to możliwe, że pachniesz tak dobrze po całym tym okropnym dniu?
– Jak wszystkie dziewczyny pocę się perfumami.
Zaśmiał się i przytulił ją jeszcze mocniej. On też dobrze pachniał, jakoś bardziej męsko, troszkę niechlujnie, groźnie, z odrobiną potu. I chociaż uwielbiała mydło, wodę i szampon, czasami tak było lepiej.
Michael wrócił po kilku minutach. Nie wyglądał na zadowolonego.
– Znalazłem Patience. Wraz z Jacobem pilnują drzwi od zewnątrz. Oliver wyszedł na patrol.
– A pozostali? – zapytała Claire.
– Morley zwołał wszystkich, aby dopaść wroga.
Powiedział, że nie będzie czekał, aż tu po nas przyjdą.
A przynajmniej powiedział, że tak zrobi. Patience stwierdziła, że równie dobrze mógł wybrać się na poszukiwanie innej ciężarówki albo autobusu, aby wywieźć swoich z miasta.
– A Oliver o tym wiedział?
Michael pokręcił głową.
– Nie miał o tym pojęcia, no chyba że zobaczył ich gdzieś na zewnątrz. Ale nie wiem, jak mógłby ich sam jeden zatrzymać.
Claire też nie wiedziała, ale przecież to był Oliver. Coś wymyśli i pewnie nie będzie to zbyt mile.
– Ile czasu zostało do wschodu?
– Kilka godzin. – Michael spojrzał na Eve, która skończyła czytać i zaczęła przytulać dzieci na dobranoc. – Pani Grant powiedziała, że one zawsze przychodzą nocą. A to oznacza, że niedługo tu będą, jeśli wampiry Morleya jakoś ich jeszcze nie spacyfikowały. Lepiej bądźmy gotowi.
Dopóki mieli wampiry po swojej stronie, Claire nie niepokoiła się specjalnie, ale teraz wezbrał w niej strach. Michael i Shane też się bali.
– No to się przyszykujmy – odparł Shane. – Dziś w nocy nikt nie zostanie pogryziony. Nowa zasada.
Przybili sobie z Michaelem piątki, po czym poszli po broń.
Claire podeszła do Eve i poinformowała ją o zaistniałej sytuacji, następnie obie dołączyły do chłopaków. Pani Grant, choć przysnęła w fotelu, ze strzelbą na kolanach, obudziła się, gdy tylko usłyszała, że czwórka przyjaciół grzebie wśród broni. Claire była pod wrażeniem – jak na starszą osobę, bibliotekarka obudziła się nadzwyczaj szybko i od razu była w pełnej gotowości. Rozejrzała się dookoła i gdy przekonała się, że nic jej nie zagraża, spojrzała na nich i zapytała:
– Nadchodzą?
– Pewnie tak – odpowiedział Michael i podniósł kilka drewnianych kołków, zostawiając posrebrzane mieszkańcom miasteczka. Wziął też kuszę i dodatkowe bełty. – Pomożemy patrolować. Wygląda na to, że mamy trochę za mało strażników.
– Ale Morley… – Pani Grant zacisnęła usta w ponurym grymasie. Nie trzeba było jej już niczego wyjaśniać. – No jasne. Nie miałam wątpliwości, że zada nam cios w plecy.
– Nie twierdzę, że to zrobił. Mówię tylko, że go tu nie ma. W związku z tym musimy się upewnić, że jeśli coś pójdzie nie tak…
Pani Grant podniosła się z krzesła, skrzywiła i rozmasowała bolący ją krzyż. Wyglądała na zmęczoną, ale też skupioną.
– Obudzę moich ludzi. Powinnam była wiedzieć, że nie mamy szans na spokojną noc. A liczyłam na cud.
– Jak długo już to robicie? – zapytała Claire. – Walczycie z nimi?
– To nie stało się od razu – zaczęła opowiadać bibliotekarka. – Najpierw myśleliśmy, że ludzie, których nie mogliśmy znaleźć, po prostu zachorowali i znajdują się w szpitalu. A te bestie od samego początku były sprytne: dobrze się ukrywały i na swe ofiary wybierały mniej rozgarniętych ludzi. Zupełnie jak wilki, które rzucają się na słabszą sztukę.
Zanim się zorientowaliśmy, dopadli nas całą gromadą i wyeliminowali prawie wszystkich, którzy potrafili coś przeciwko nim zorganizować. Ukrywamy się w bibliotece już prawie trzy tygodnie. – Prawie się uśmiechnęła, ale w rzeczywistości było to tylko ironiczne skrzywienie warg. – Wydaje mi się, że dłużej. Już prawie nie pamiętam, jak było kiedyś. I pomyśleć, że Blacke było spokojnym miasteczkiem, gdzie nic się nie działo. A teraz…
– Może uda nam się przywrócić ten spokój – pocieszała Claire.
Pani Grant długo nie spuszczała z Clair wzroku.
– Ty i twoi przyjaciele?
– Hej – odezwał się Shane, zatrzaskując strzelbę machnięciem nadgarstka. – My tylko staramy się pomóc.
– I pozostać przy życiu – dodała Eve. – Ale proszę mi wierzyć, byliśmy już w gorszych tarapatach.
Claire uniosła brwi, patrząc na przyjaciółkę. Eve zastanowiła się jeszcze chwilę, po czym dodała:
– No, może jest naprawdę ciężko, ale ta sytuacja nie kwalifikuje się do Księgi rekordów Guinnessa w dziedzinie okropności.
Pani Grant przyjrzała się im wszystkim po kolei, odwróciła się i poszła obudzić swoich ludzi.
– A tak serio – odezwał się Shane. – To jest najgorsza sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, prawda?
– Mów za siebie – odpowiedział Michael. – Ja na przykład zostałem w zeszłym roku zabity. I to dwa razy.
– No tak. Racja. Rzeczywiście miałeś parszywy rok.
– Chłopcy! – przerwała Eve, nim Michael zdążył wygłosić jakąś uszczypliwą uwagę. – Skupcie się. Nadciąga groźny atak wampirów. Jaki mamy plan?
Michael pocałował ją delikatnie w usta, a oczy zaświeciły mu wampirzym blaskiem:
– Nie przegrać.
– Proste, ale skuteczne. Podoba mi się. – Shane wyciągnął pięść, a Michael przybił mu piątkę.
– Nigdy więcej z żadnym z was nie wybiorę się na wycieczkę – stwierdziła Eve. – Przenigdy.
– Świetnie – odparł Shane. – W takim razie następnym razem pójdziemy do baru ze striptizem.
– Shane, ja mam broń – zagroziła Eve.
– Co? Myślisz, że twoją załadowałem ostrą amunicją?
Eve trzepnęła go w ramię, a Claire wybuchnęła śmiechem.
Nawet teraz, gdy ważyły się ich losy, przez krótką chwilę wszystko wydawało się normalne. Jakby na przekór.
Minęła kolejna godzina i nic się nie wydarzyło. Eve, zaniepokojona nieobecnością Jasona, poszła się rozejrzeć. Claire zaczęła mieć nadzieję, że jednak tej nocy nic się nic wydarzy w bibliotece. Mijały kolejne minuty, noc była spokojna, a po ulicach hulał tylko wiatr.
I wtedy zaskrzeczała krótkofalówka, którą dostała od pani Grant, przyprawiając ją o atak serca. Claire pomyślała, że to pewnie Shane. Postanowił przejść na drugą stronę budynku, tłumacząc, że za bardzo go rozpraszała (to sprawiło jej nawet przyjemność).
Nie był to jednak Shane.
To była Eve. Z trudem łapała oddech i zdawała się zaniepokojona.
– Musisz to zobaczyć.
– Jestem tutaj – odpowiedziała Claire. – Uważaj na siebie.
Niecałą minutę później dotarła do niej Eve. Trzymała w ręku komórkę, którą Oliver wsunął jej do kieszeni, gdy jechali autokarem. To był jedyny telefon, jaki mieli. Pozostałe pewnie nadal leżały w szufladzie w komisariacie Durram.
Na ekranie komórki był esemes o treści:
„Ranny. Przyprowadź pomoc., warsztat".
I tyle. Tylko cztery słowa.
To była wiadomość od Olivera. Eve odbierała czasami telefony od Olivera, ale jeszcze nigdy esemesa.
– Oliver wysłał mi esemes. Ale serio. Napisał esemes.
To dziwne, nie sądzisz? Kto by pomyślał, że umie…
– Pani Grant powiedziała, że telefony tu nie działają?
– Nie, powiedziała, że im wysiadły. A ten działa. No, przynajmniej trochę.
– Michael! – zawołała Claire. Wampir zeskoczył z regału stojącego przy oknie i wylądował obok niej. Nie widziała. jak się zbliżał i z wrażenia prawie upuściła telefon. – Hej! Tak się nie robi! Potworze!
– Następnym razem zagwiżdżę. Co jest?
Pokazała mu telefon. I rzeczywiście zagwizdał, cicho i przeciągle.
– A co, jeśli to nie od niego? – zapytała Claire. – Co, jeśli to… no, nie wiem, oni? Złapali go i używają jego telefonu, żeby nas zwabić?
– Jakoś nie wydają mi się specjalnie bystrzy, żeby uknuć taki plan, ale masz rację. To może być pułapka. – Zmarszczył brwi. – Ale jeśli Oliver wzywa pomocy, to gorzej już być nie może.
– Wiem. – Claire zabrakło tchu. – Co robimy? On pewnie myśli, że Morley tu jest.
– No, ale go tu nie ma. – Michael rozejrzał się po bibliotece. Zatrzymał wzrok na śpiących na łóżkach polowych dzieciach. – Nie chcę ich zostawiać, ale nie możemy tego po prostu zignorować. Nie, jeśli on naprawdę ma kłopoty.
Przynajmniej niedługo będzie świtać. To plus dla tych ludzi, ale nie dla Olivera.
Odnaleźli panią Grant, która ich wysłuchała, przeczytała esemes i wzruszyła ramionami.
– Chcecie iść, to idźcie – odparła. – Dawaliśmy sobie radę, nim ktokolwiek z was tu przybył. Damy sobie też radę, gdy was nie będzie. To nasze miasto i to my zostaniemy tu do końca. Możecie być tego pewni.
– Tak, proszę pani – odezwała się cicho Claire. – Ale… dzieci…
Pani Grant uśmiechnęła się ponuro.
– A myślicie, że dlaczego walczymy? Dla zabytków?
Będziemy walczyć do upadłego dla naszych dzieci. Każdy z nas, bez wyjątku. O to się nie martwcie. A jeśli uważacie, że przyjaciel was potrzebuje, idźcie. Weźcie broń. Tego mamy pod dostatkiem. Blacke było kiedyś dużym ośrodkiem myśliwskim. – Pani Grant zamilkła i spojrzała na Claire. – A właściwie, poczekaj chwilę. Mam coś dla ciebie.
Zaczęła szperać w szafie i wyjęła coś dużego, nieporęcznego i bardzo skomplikowanego, ale kiedy tylko Claire wzięła to coś do ręki, uświadomiła sobie, że tak naprawdę ma do czynienia z bardzo prostym urządzeniem.
To był łuk. Jeden z tych z kółeczkami i bloczkami. Łuk bloczkowy?
Pani Grant znalazła także kołczan wypełniony strzałami.
– Nie umiem z niego strzelać – zaprotestowała Claire.
– To się nauczysz.
– Ale…
– Jak nie chcesz, to oddaj.
– Nie. – Zrobiło jej się głupio. – Przepraszam. Spróbuję.
Pani Grant nagle uśmiechnęła się szeroko i zmierzwiła Claire włosy, jak to się robi małym dzieciom. – Wiem. Masz dar, wiesz? I determinację. Podoba mi się to.
Claire skinęła tylko głową, nie wiedząc zupełnie, co na to odpowiedzieć. Złapała łuk w jedną rękę, a kołczan w drugą, i spojrzała na Michaela.
– No to chyba możemy…
– Ratować Olivera – dokończył bez mrugnięcia okiem. – Może lepiej najpierw spróbuj z tego postrzelać.
Michael, Shane i Eve rozważali, na co muszą uważać, idąc po Olivera, który, według mapy i informacji pani Grant, był w starym ceglanym budynku nieopodal merostwa, zwanym Warsztatem Halleya. Claire natomiast powiesiła na oparciach kilku krzeseł narysowane odręcznie tarcze. Wyciągnęła z kołczanu strzałę i zaczęła się zastanawiać, jak ją szybko założyć na cięciwę. Nie poszło jej najlepiej, więc spróbowała ponownie, tym razem wolniej, po czym naciągnęła cięciwę i spojrzała wzdłuż długiego, prostego drzewca.
Naciągnięcie cięciwy było zaskakująco trudne, podobnie jak utrzymanie strzały w miejscu i niemachanie nią na wszystkie strony. Za pierwszym razem nie trafiła nawet w krzesło i skrzywiła się, gdy strzała uderzyła w ścianę, cztery metry od celu. Ale przynajmniej udało jej się wystrzelić. Zawsze to coś, prawda?
Wzięła drugą strzałę i jeszcze raz.
Po jakiś dwudziestu próbach udało jej się wreszcie trafić w krzesło. Wprawdzie nie w tarczę, ale przynajmniej zaczęła wreszcie rozumieć, jak działa łuk. Było jej łatwiej, gdy myślała o nim w kategoriach praw fizyki – o potencjalnej i kinetycznej energii i przyspieszeniu.
Kiedy skupiała się na obliczeniach, przestała myśleć o wszystkim, co ją do tej pory rozpraszało – utrzymywaniu łuku, celowaniu, obawie, że nie zrobi tego tak jak należy – i nagle po prostu załapała. Wszystko nagle stało się jasne, skupiła się i wypuściła strzałę.
Wiedziała, że trafi. Opuściła łuk na dół, obserwując uważnie strzałę, która trafiła dokładnie w środek narysowanej tarczy.
Fizyka.
Kochała fizykę.
Shane podbiegł akurat w tym momencie. Przystanął, gapiąc się to na tarczę, to na Claire, wyprostowaną, z łukiem trzymanym luźno w dłoni, gotową do oddania kolejnego strzału.
– Wyglądasz niesamowicie podniecająco w tej chwili.
Uśmiechnęła się do niego szeroko i poszła pozbierać strzały. Kilka ucierpiało w kontakcie ze ścianą, ale pozostałe nadawały się do kolejnego użycia. Włożyła je starannie do kołczanu.
– Lubisz mnie tylko dlatego, że tym razem mogę się okazać przydatna.
– Zawsze jesteś przydatna. I podniecająca. Mówiłem to już, prawda?
– Jesteś szurnięty. Potrzebujesz prysznica, czystych ubrań i jakiś rok snu.
– A myślałem, że taki wymęczony jestem pociągający.
– Pozwól, że zamienię się na chwilę w Eve – powiedziała i trzepnęła go w ramię. Zaśmiał się i ją pocałował.
– Do pięt jej nie dorastasz. Chodź, musimy uratować pewnego wampira zgreda.