Rozdział 2

Następnego dnia Claire miała zajęcia na uniwersytecie, co zawsze stanowiło dla niej mieszankę zadowolenia i nerwów. Była zadowolona, bo udało jej się dostać na wiele wykładów, do których teoretycznie nie miała dostępu, a denerwujące, ponieważ ci, którzy nie wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się w Morganville, czyli większość studentów, traktowali ją jak dziecko. A ci, którzy wiedzieli o wampirach i o Morganville jako takim, zazwyczaj jej unikali. Kiedy druga osoba zaproponowała jej kawę, ale przy tym unikała kontaktu wzrokowego, dotarło do niej, że niektórzy ludzie nadal traktują ją jak kogoś ważnego, równie ważnego jak Monica Morrell.

A to nieźle wkurzało Monice, niepisaną królową młodzieży Morganville. Tak czy inaczej, Claire bardzo się zmieniła od czasu, kiedy rok temu przyjechała tutaj na studia. Jeśli Monica próbowała ją dręczyć, co miało miejsce średnio kilka razy w tygodniu, nie musiało to wcale oznaczać jej zwycięstwa, ani też Claire. Tak czy inaczej, remis był lepszy niż zbicie na kwaśne jabłko. Przynajmniej wszyscy byli wciąż w jednym kawałku.

Claire skierowała się najpierw do sklepiku i kupiła nowy plecak – mocny, niezbyt wymyślny, z wieloma kieszeniami w środku i na zewnątrz. Weszła do najbliższej łazienki i przełożyła zawartość starego plecaka do nowego i chciała wyrzucić stary… ale wiązało się z nim zbyt wiele wspomnień.

Porwany i wystrzępiony, z najróżniejszymi plamami, których pochodzenia Claire wolała nie pamiętać, plecak jednak przyjechał z nią do Morganville i dziewczyna miała wrażenie, że jeśli go wyrzuci, odrzuci zarazem szansę, by się stąd kiedykolwiek wydostać.

Pomysł szurnięty, ale nie mogła nic na to poradzić.

W końcu zwinęła stary plecak i wepchnęła do kieszeni nowego, zarzuciła go na ramię i pobiegła przez kampus na pierwsze zajęcia.

Kilka spokojnych (i raczej nudnych) godzin później wpadła na Monice Morrell, która w ciemnych okularach siedziała na schodach przy wydziale literatury i opierając się na łokciach, przyglądała się przechodzącym ludziom. Była z nią Jennifer, jedna z jej przybocznych, ale w zasięgu wzroku nie było widać drugiej, Giny. Monica wyglądała perfekcyjnie, jak zawsze – najwyraźniej finanse Morleyów musiały się trzymać doskonale, wbrew temu, co o ekonomii mówili ludzie z telewizji – a Jennifer wyglądała tak, jakby kupowała tanie podroby tego, co Monica wybierała w drogich butikach. Ale obie wyglądały świetnie i średnio co pół minuty zatrzymywał się koło nich jakiś student, aby zagadać, i zazwyczaj natychmiast był brutalnie spławiany. Niektórzy przyjmowali to pogodnie. Inni sprawiali wrażenie, jakby brakowało jeszcze jednej odmowy, by stali się głównym newsem kanału informacyjnego.

Claire wchodziła po schodach, ignorując je, kiedy Jennifer zawołała wesoło:

– Hej, Claire! Cześć!

To było wystarczająco przerażające, aby Claire stanęła jak wryta. Odwróciła się i zobaczyła, że Jennifer macha! I Monica też!

Dwie dziewczyny, które ją biły, kopały, zepchnęły ze schodów, co najmniej dwa razy porwały, groziły nożami i próbowały podpalić jej dom… Taa… Claire jakoś nie paliła się do pogłębiania tej znajomości na nowych, przyjacielskich zasadach.

Spojrzała tylko na nie przeciągle i powędrowała w górę, próbując się skupić na tym, co powinna dziś pamiętać o literaturze amerykańskiej. Nathaniel Hawthorne? A więc w zeszłym tygodniu…

– Hej. – Monica dopadła ją dwa stopnie przed podestem I zatrzymała, łapiąc za szelkę nowego plecaka. – Mówię do ciebie, suko!

No, to było już bardziej typowe. Claire spojrzała na dłoń Moniki i uniosła brwi. Dziewczyna puściła plecak.

– Och, uznałam, że musicie wołać do kogoś innego – powiedziała Claire. – Byłyście takie miłe i w ogóle. Musiało chodzić o inną Claire.

– Po prostu pomyślałam, że skoro i tak jesteśmy na siebie skazane, to mogłybyśmy zachowywać się w miarę przyjemnie. Nie musiałaś się zachowywać tak, jakbym ci odbiła chłopaka, albo coś. – Monica uśmiechnęła się nonszalancko i spojrzała na nią znad zsuniętych okularów. Jej wielkie, przepiękne, niebieskie oczy przepełniała złośliwa radość.

– A propos, jak tam Shane? Jeszcze się nie znudził swoją nieletnią laską?

– Jej, już dawno mnie tak dobrze nie obraziłaś. Myślę, że to było na poziomie podstawówki, pracuj dalej. I sama zapytaj Shane'a, jeśli chcesz wiedzieć, co u niego. Jestem pewna, że chętnie ci opowie. I to bardzo plastycznie… Czego chcesz?

– A skąd pomysł, że w ogóle czegoś chcę?

– Bo jesteś jak lew. Nie ruszysz się z miejsca, jeśli nie dostaniesz czegoś w zamian.

Monica uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

– Hm… Ostre, ale trafne. Po co pracować ciężej, niż trzeba? W każdym razie słyszałam, że ty i twoi kumple wpakowaliście się w problematyczny układ. Coś z tym śmierdzącym wampirzym włóczęgą brytolskim, jak on się nazywał? Mordred?

– Mordred to był w opowieściach o królu Arturze. To Morley.

– Co za różnica. Chciałam ci tylko powiedzieć, że się tą sprawą zająć. – Ukazała w uśmiechu białe i równe zęby. – Ale za pewną cenę.

– Taa, jakbym się nie spodziewała. – Claire westchnęła. – A jak niby zamierzasz się tym zająć?

– Mogę mu załatwić przepustki z miasta, od brata.

Claire przewróciła oczami i poprawiła ciężki plecak na ramieniu.

– To znaczy jak? Zamierzasz podrobić jego podpis na kserówkach, które wszystkich, poza tobą, wpakowałyby do więzienia? Nie interesuje mnie to. – Claire była pewna, że jakakolwiek propozycja Moniki nie będzie miała pokrycia w rzeczywistości. Już kilka razy rozmawiała z bratem Moniki, majorem Richardem Morrellem, i nic nie osiągnęła.

Ale Monica lubiła udawać, że ma „dostęp". – Jeśli nie masz nic więcej do dodania, to idę na zajęcia.

– Niezupełnie. – Z twarzy Moniki zniknął uśmiech. – Chcę odpowiedzi na egzamin końcowy z wykładu dwudziestego drugiego z literatury. Zdobądź je.

– Chyba żartujesz?

– A wyglądam na to? Zdobądź je albo… Wiesz, co to za rodzaj albo, prawda? – Oczy Moniki znów zniknęły za ciemnymi szkłami. – Dostarcz mi je na piątek albo przepadłaś.

Claire pokręciła głową i wspięła się na ostatnie dwa stopnie, weszła do klasy, odłożyła plecak na ławkę i usiadła, aby wszystko przemyśleć.

Wymyśliła plan, nim wykład się rozpoczął. I był to bardzo miły, podstępny plan.

Czasami naprawdę opłacało się wstawać z łóżka.

Kiedy Claire szła do domu, słońce chyliło się już nad horyzontem. Dla większości wampirów było jeszcze za wcześnie na wyjście na zewnątrz, nie żeby wszystkie natychmiast stawały w płomieniach, większość starszych wampirów była niejako ognioodporna, ale mimo to rozglądała się uważnie. Zamiast iść wprost do Domu Glassów, skręciła na skrzyżowaniu i przeszła kawałek dalej. To było zupełnie jak deja vu, bo dom jej rodziców wyglądał prawie tak samo jak Dom Glassów, może był w troszkę lepszym stanie. Fasada była pomalowana na ładny, ciemnozielony odcień, a wokół okien rosło zdecydowanie mniej krzaków, na ganku stały inne meble i wisiało kilka dzwonków wiatrowych. Mama Claire uwielbiała wiatrowe dzwonki, zwłaszcza te duże, o głębokim tonie.

Kiedy Claire wchodziła na ganek, podmuch wiatru wprawił dzwonki w ruch. Spojrzała w niebo i zobaczyła szybko zbierające się chmury. Pogoda się zmieniała. Może na deszcz. Już czuło się ochłodzenie.

Nie pukała, tylko otworzyła sobie własnym kluczem i weszła do środka, zrzucając plecak w holu.

– Hej, przyszłam! – krzyknęła i zamknęła za sobą drzwi na klucz. – Mamo?

– Kuchnia! – usłyszała cichy okrzyk w odpowiedzi.

Claire przeszła przez taki sam hol jak w Domu Glassów, ale ten udekorowany był przez mamę zdjęciami, oprawionymi zdjęciami rodzinnymi. Claire skrzywiła się na widok swoich gimnazjalnych i licealnych fotografii. Były strasznie obciachowe, ale nie udało jej się przekonać mamy, żeby je zdjęła. „Kiedyś będziesz szczęśliwa, że je zachowałam", zawsze powtarzała. Claire nie mogła sobie wyobrazić, aby tak kiedykolwiek było.

Salon też był dziwnie znajomy. Zamiast wygodnych mebli od różnych kompletów, które stały w Domu Glassów, tutaj były te pochodzące jeszcze z czasów dzieciństwa Claire, począwszy od starej kanapy, a na ulubionym skórzanym fotelu jej ojca skończywszy. Nawet zapachy z kuchni były znajome. Mama robiła faszerowaną paprykę. Claire spięła się w sobie, bo nienawidziła tego dania, ale starała się być miła i prawie zawsze zjadała przynajmniej nadzienie.

– Dlaczego to nie mogą być tacos? – westchnęła ciężko do siebie, po czym pchnęła drzwi do kuchni. – Cześć mamo, wró…

Zamarła. Oczy zrobiły jej się wielkości spodków, ponieważ przy stole w kuchni siedział Myrnin. Wampir Myrnin. Jej szef Myrnin. Szalony naukowiec Myrnin. Trzymał kubek czegoś, co lepiej żeby nie było krwią, i był ubrany prawie jak normalny człowiek – w postrzępione niebieskie dżinsy, tego samego koloru jedwabną koszulę i narzuconą na nią przedziwną wyszywaną kamizelkę. Oczywiście na nogach miał klapki, najwyraźniej ulubiony rodzaj obuwia. Miał długie czarne włosy, które spływały mu falami na ramiona, a jego duże, ciemne oczy śledziły każdy ruch krzątającej się przy kuchni matki Claire.

Mama była ubrana tak jak zwykle, czyli zdecydowanie za elegancko na krzątanie się po domu. Wełniane spodnie, nudna bluzka, buty na niewielkich obcasach. Miała na sobie nawet biżuterię – bransoletkę i kolczyki.

– Dobry wieczór, Claire – odezwał się Myrnin i tym razem na niej skupił całą uwagę. – Twoja matka była wobec mnie bardzo uprzejma, podczas gdy czekałem na twój powrót do domu.

Mama odwróciła się do nich, uśmiechając się sztucznie. Myrnin wyprowadzał ją z równowagi, mimo że wyraźnie się starał sprawiać wrażenie normalnego.

– Kochanie, jak było w szkole? – Pocałowała Claire w policzek, a ta próbowała się nie krzywić, kiedy mama ścierała jej szminkę z policzka. Przynajmniej nie używała śliny.

– Było świetnie – odpowiedziała Claire i tym samym obowiązkowa rozmowa o szkole została zakończona. Wyjęła z lodówki colę, otworzyła puszkę i usiadła przy stole naprzeciw Myrnina, który popijał coś ze swojego kubka. – Co tu robisz?

– Claire! – zawołała w lekkim szoku jej matka. – On jest gościem!

– Nie, jest moim szefem, a szefowie nie zaglądają do moich rodziców bez zaproszenia. Po co tu przyszedłeś?

– Zaglądam do twoich rodziców bez zaproszenia. Pomyślałem, że dobrze byłoby ich lepiej poznać. Opowiadałem im, jak bardzo jestem zadowolony z pracy, którą dla mnie robisz. Twoje badania są jednymi z najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem.

Rzeczywiście się starał. To nie brzmiało nawet trochę szalenie. Może było przesadzone, ale nie szalone.

– Mam dziś wolne – zaznaczyła Claire. Myrnin skinął głową i oparł brodę na ręku. Miał ładny uśmiech, jeśli zdecydował się uśmiechnąć, jak teraz do matki Claire, która przyniosła dzbanek z kawą i dolała mu do kubka.

Aha, czyli nie podaje nic czerwonego.

– Oczywiście, wiem, że dziś miałaś mnóstwo wykładów – powiedział. – To wyłącznie towarzyskie spotkanie. Chciałem zapewnić twoich rodziców, że u ciebie wszystko dobrze. – Skupił wzrok na kubku. – i że to, co miało miejsce w przeszłości, już nigdy się nie powtórzy.

Określenie: „to, co miało miejsce w przeszłości", oznaczało ślady ugryzień na jej szyi. Rany się zagoiły, ale ślady pozostały, a kiedy o tym pomyślała, jej ręka sama powędrowała do szyi. Zmusiła się, by ją opuścić. Jej rodzice nie wiedzieli, że to była wina Myrnina. Powiedziano im, że to wina jakiegoś innego wampira, a Myrnin pomógł ją uratować. W gruncie rzeczy była to częściowo prawda. Myrnin rzeczywiście pomógł ją uratować. Po prostu wcześniej to on ją ugryzł.

Nie żeby to była jego wina. Był ranny i zdesperowany, ona akurat była w pobliżu. Przynajmniej w porę się pohamował.

Ona na pewno nie była tego w stanie zrobić.

– Dzięki. – Tak naprawdę nie mogła się na niego wściekać za nic z tych rzeczy. Byłoby łatwiej, gdyby mogła. – Zostajesz na obiad?

– Ja? Mimo że pięknie pachnie, obawiam się, że nie gustuję za bardzo w faszerowanej papryce – odpowiedział i zgrabnie wstał od stołu ruchem tak typowym dla wampirów.

Ruszały się jak ludzie, tylko swobodniej. – Lepiej już się oddalę, pani Danvers. Dziękuję bardzo za gościnę i doskonałą kawę. Proszę przekazać też podziękowania mężowi.

– To wszystko? – zapytała zaskoczona Claire. – Przyszedłeś pogadać z moimi rodzicami i już wychodzisz?

– Tak – odpowiedział nonszalancko i tajemniczo. I dostarczyć ci to, od Amelie.

Poklepał się po kieszeniach, wyciągnął kremową kopertę i przekazał ją Claire. Była z drogiego, ekskluzywnego papieru i ostemplowana z tyłu pieczęcią Założycielki. Była zamknięta.

– Do zobaczenia jutro, Claire. Nie zapomnij o pączkach.

– Nie ma sprawy – odpowiedziała, skupiając się na trzymanej w ręku kopercie. Myrnin powiedział coś jeszcze do jej matki, a potem wyszedł.

– On ma takie wspaniałe maniery – odezwała się jej matka, zamykając drzwi. – Cieszę się, że pracujesz z kimś tak… cywilizowanym.

Blizna na szyi Claire zabolała trochę. Pomyślała o tych wszystkich przypadkach, kiedy Myrnin tracił nad sobą kontrolę – kiedy zwinięty w kłębek łkał w kącie, kiedy jej groził, kiedy godzinami zachowywał się jak kompletny wariat, kiedy prosił ją, aby wreszcie uwolniła go od cierpień.

A nawet kiedy dał jej próbki swojego mózgu… w plastikowym pudełeczku.

– Cywilizowany… – mruknęła cicho. – Tak, jest wspaniały.

Był i to było okropne. Był wspaniały, dopóki nie stawał się niebezpieczny.

Trochę jak świat jako taki.

Claire otworzyła kopertę nożem kuchennym, wyciągnęła złożony kawałek eleganckiego papieru i przeczytała piękne, zamaszyste pismo, bez wątpienia – Amelii.

W związku z niedawną prośbą, przekazuję Ci przepustki pozwalające opuścić i powrócić do Morganville. Musicie je przedstawić przy rogatkach miasta. Proszę, przekaż je swojemu towarzystwu i podaj im te same instrukcje. Od tej zasady nie ma wyjątku.

Ustalcie z Oliverem czas wyjazdu.

Claire zabrakło tchu. Przepustki Morleya! Idealny moment. Nie wiedziała, jak długo jeszcze byliby w stanie utrzymywać w spokoju Morleya i jego ludzi, nim postanowiliby się krwawo zemścić. Chcieli się wydostać z Morganville.

I ona mogłaby to im zapewnić.

Ale wyjmując przepustki z koperty, natychmiast się zorientowała, że ich nie starczy. Ludzie Morleya potrzebowali około trzydziestu. A tu były tylko cztery.

I były podpisane: „Michael Glass, Eve Rosser, Shane Collins i Claire Danvers".

Co się działo?

Claire wyjęła komórkę i nacisnęła przycisk szybkiego wybierania. Dzwonił i dzwonił, ale nikt nie odbierał. Rozłączyła się i wybrała inny numer.

– Oliver.

– Em, cześć, tu Claire? Czy… czy jest z tobą Amelie?

– Nie.

– Czekaj, czekaj, nie rozłączaj się! Jesteś w Radzie Miasta. Dostałam list, a w nim kilka przepustek, ale ich nie wystarczy dla…

– Prośbę Morleya o emigrację z Morganville rozpatrzyliśmy negatywnie – wyjaśnił Oliver. Mówił spokojnie, ale Claire i tak przeszedł dreszcz. – Wyznaje filozofię zbyt niebezpieczną dla tych, którzy chcą pozostać… jakie to określenie? Pod kloszem.

– Ale… zawarliśmy układ. Ja, Shane, Eve i Michael.

Powiedzieliśmy, że załatwimy im przepustki.

– Jestem świadom tego układu. O co pytasz?

– No bo… Morley powiedział, że nas zabije. Jeśli mu nie załatwimy przepustek. Mówiliśmy ci o tym. Oliver zamilkł na moment, po czym rzekł:

– Którego fragmentu „jestem tego świadom" nie zrozumiałaś, Claire? Wraz z przyjaciółmi dostałaś przepustki; z Morganville. Tak się składa, że Michael poprosił o zgody na wyjazd do Dallas na nagranie i koncerty. Postanowiliśmy mu na to pozwolić, pod warunkiem że pojedziecie wszyscy razem. Z eskortą.

– Eskortą? – zapytała Claire. – To znaczy co, z policją?

Pomyślała o naczelnik Hannah Moses, która byłaby nic tylko ochroniarzem, ale i dobrą towarzyszką. Lubiła Hannah od chwili spotkania i miała wrażenie, że Hannah też ją lubi. Oczywiście na tyle, na ile twarda eksmarines mogła lubić chudą, o połowę od niej młodszą, przemądrzałą dziewczynę.

– Nie. Nie chodzi mi o policję. – Oliver się rozłączył.

Claire przez chwilę gapiła się na telefon, po czym zamknęła go i włożyła z powrotem do kieszeni. Znów spojrzała na przepustki, kopertę i list.

Amelie postanowiła porządnie wkurzyć Morleya, ale przynajmniej postanowiła też odesłać Claire i jej przyjaciół z miasta.

Z eskortą.

Claire z jakiś przyczyn była przekonana, że nie oznaczało to po prostu wyznaczenia jakiegoś rozsądnego dorosłego, który by z nimi pojechał.

– Idź po ojca – odezwała się jej matka i zaczęła nakrywać do stołu. – Jest na górze, przy komputerze. Powiedz mu, że obiad gotowy.

Claire spakowała wszystko do plecaka, a potem poszła na górę. Znów odniosła to wrażenie zadziwiającego podobieństwa; rodzice przeznaczyli dla niej pokój znajdujący się w tej samej części domostwa, jak ten, który zajmowała w Domu Glassów. Ten sam pokój, a jednak tak zupełnie odmienny. W domu, przynajmniej tym z nazwy, stały jej białe meble i łóżko, kupione, kiedy miała dziesięć lat. W oknie nadal wisiały różowe zasłony. Jej pokój w Domu Glassów był zupełnie inny, w ciemnym drewnie i z ciemnymi obiciami. Dorosły.

Pokój, w którym tata pracował, mieścił się w odpowiedniku pokoju Shane'a, co wywoływało w Claire mnóstwo myśli i wspomnień nieodpowiednich do obecnej sytuacji i sprawiło, że spłonęła rumieńcem, kiedy wsunęła głowę przez drzwi i rzuciła do ojca:

– Tato, obiad gotowy! Pomóż mi z jedzeniem faszerowanej papryki, nim zadławię się nią na śmierć.

Jej ojciec odwrócił nerwowo głowę, jakby był czemuś winny, i szybko wyłączył komputer. Claire zamrugała. Tata? Jej tata był… normalny. Wręcz przeraźliwie nudno normalny. Nie był ani społecznikiem, ani szaleńcem, na pewno nie kimś, kto musiał ukrywać swoje poczynania na komputerze przed córką.

– Powiedz, że nie oglądałeś pornografii…

– Claire!

– No co? Zachowujesz się tak, jakbyś się czegoś wstydził. Większość znanych mi osób reaguje tak, gdy ogląda pornografię.

Jej ojciec wziął głęboki oddech, przymknął oczy i powiedział:

– Grałem w coś.

Ulżyło jej. Dopóki nie dodał:

– To jedna z tych gier sieciowych dla wielu graczy.

– Tak? Która? Jakaś fantasy?

W tym momencie wyglądał już na śmiertelnie zawstydzonego.

– No… niezupełnie.

– To jaka?

W odpowiedzi uruchomił ekran. Pojawił się na nim nocny pejzaż, zamek i cmentarz – widok jak z horroru z lat pięćdziesiątych.

Była też jakaś postać – blada, wysoka, w pelerynie w stylu Drakuli i w smokingu.

Miała kły.

Claire otworzyła usta, gdy spojrzała na swojego ojca, jej normalnego, nudnego ojca.

– Gra o wampirach?

– To się nazywa „Mroczne zamczysko". I nie tylko w to gram. Płacą mi za to, że obserwuję, co ludzie robią w sieci.

– Płacą ci… za udawanie wampira? Kto? – Jej ojciec oparł się na krześle i pokręcił głową.

– To już moja sprawa, Claire.

– Amelia? Oliver?

– Claire. – Tym razem w głosie ojca dało się słyszeć nutę ojcowskiego autorytetu. – Starczy już. To praca, za którą płacą mi rozsądne pieniądze. I oboje wiemy, że to najlepsze, co mogę zrobić przy swoich ograniczeniach. Lekarze zabraniają mi wysiłku.

Z jej ojcem nie było najlepiej, i to już od pewnego czasu. Był wątły i delikatny i coraz bardziej się o niego martwiła. O matkę też. Mama wyglądała na zmęczoną, a w jej oczach czaiła się panika.

– Wszystko będzie dobrze? – W jakiś sposób wypowiedziała to w formie pytania, chociaż wcale nie miała takiego zamiaru. – Znaleźli coś jeszcze?

– Nie kochanie, wszystko w porządku. Potrzebuję tylko czasu na wzmocnienie.

Kłamał, ale wiedziała, że nie chciał drążyć tematu. Ale ona chciała. Chciała krzyczeć, wrzeszczeć, żądać informacji, co tak naprawdę się dzieje.

Ale zamiast tego przełknęła ślinę i powiedziała:

– Robienie w sieci za wampira… To dość szalone posunięcie, tato.

– Ale lepsze niż bezrobocie. A więc faszerowane papryki? Doskonale wiem, jak je lubisz.

Claire udała, że się dusi. Jej ojciec wyciągnął rękę i zmierzwił jej włosy.

– Czemu jej po prostu nie powiesz, że ich nie lubisz?

– Powiedziałam. Ale mama już taka jest. Mówi mi ciągle, że kiedyś je lubiłam.

– Taaak… Taka już jest.

Obiad upłynął im jak zwykle – Claire rozgrzebywała na talerzu paprykę w poszukiwaniu czegoś jadalnego, a jej mama opowiadała, jak spędziła tydzień. Claire włączała się w rozmowę tylko w odpowiedzi na jakieś pytanie. Poza tym była cicho. I tak zawsze wiedziała, co powie jej mama. I wiedziała, że tata nie będzie się wiele odzywał, o ile w ogóle.

Powiedział tylko:

– Może przyprowadzisz kiedyś Shane'a na obiad?

Czas jakby się zatrzymał. Jej mama zamarła z widelcem w połowie drogi do ust. Claire także zamarła, ale niestety w tym momencie akurat przełykała colę, co zakończyło się kaszlem, krztuszeniem się, łzami w oczach i w ogóle było to cokolwiek żenujące.

– Kochanie, jestem pewna, że Shane jest bardzo zajęty – powiedziała mama Claire, kiedy wreszcie się opanowała. – Prawda, Claire?

– Chciałbym z nim porozmawiać – odparł ojciec i tym razem nie był to ten ciepły i trochę ciapowaty tatuś. To brzmiało ojcowsko, i to dużymi, skrzącymi się na czerwono literami. – Niedługo.

– Ehm… dobrze, zobaczę czy… dobrze. – Claire z przerażeniem odkroiła kawałek faszerowanej papryki i przełknęła. Znów się prawie zakrztusiła, ale w końcu udało jej się przełknąć. – Hm, możliwe, że niedługo pojadę na wycieczkę.

– Jaką?

– Do Dallas, z przyjaciółmi.

– Zobaczymy – powiedział tata, co oczywiście znaczyło „nie". – Najpierw muszę porozmawiać z Shane'em.

O Boże, teraz będą się targować. Albo będzie szantażowana. Czasami trudno było zauważyć różnicę. Claire powiedziała, że się postara, albo coś w tym guście, przełknęła kolejny kawałek jedzenia, które nie smakowało już nawet znośnie, i szybko wstała od stołu umyć talerz.

– Claire! – krzyknęła za nią matka, gdy dziewczyna pognała do kuchni. – Chyba nie zamierzasz dziś od nas uciec?

Miałam nadzieję, że spędzimy trochę czasu razem.

– Właśnie to zrobiliśmy – wyszeptała pod nosem, spłukując talerz i wkładając go do zmywarki. Podniosła głos i odkrzyknęła. – Nie mogę mamo. Muszę się uczyć. A wszystkie książki zostały w Domu Glassów.

– Nie pozwolę ci wracać samej po ciemku.

– Mówiłam ci, że mam plakietkę od Amelie! Nie będą mnie zaczepiać!

Jej ojciec otworzył drzwi do kuchni:

– A co ze zwykłymi ludźmi? Myślisz, że taka plakietka może cię uchronić od wszystkiego?

– Tato…

– Martwię się o ciebie, Claire. Narażasz się, a ja zupełnie nie wiem po co. Nie rozumiem, dlaczego uważasz, że to w porządku.

Przygryzła wargę. W jego głosie było coś, jakby zawód, który przejął ją do głębi i prawie przyprawił o łzy. Kochała tatę, ale czasem był taki niezorientowany.

– Nie powiedziałam, że będę szła. Popełniam błędy, ale nie jestem głupia!

Wyjęła telefon, wybrała numer i odwróciła się plecami do ojca. Kiedy Eve odpowiedziała radośnie:

– Wal!

Poprosiła:

– Możesz mnie odebrać? Ode mnie z domu?

– Claire – odezwał się jej ojciec.

Odwróciła się do niego:

– Tato, ja naprawdę muszę się uczyć.

– Wiem. Odwiozę cię do domu – powiedział to z takim dziwnym uśmiechem, smutnym i zrezygnowanym. I dopiero kiedy się uśmiechnęła, zrozumiała, co tak naprawdę powiedział.

Dom. Dom Glassów.

– Trudno nam cię puścić – dodał. – Wiesz o tym, prawda?

Wiedziała. Przez chwilę się wahała, po czym powiedziała do słuchawki:

– Nieważne. Sorry, Eve. Tata mnie odwiezie.

Po czym przytuliła ojca, a on odwzajemnił się uściskiem, mocnym, i pocałował ją w czoło.

– Kocham cię, skarbie.

– Wiem, też was kocham.

– Ale nie na tyle, żeby zjeść trochę więcej faszerowanej papryki i zagrać ze staruszkami w jengę.

– Papryki nie tknę, ale bardzo chętnie zagram. Jedna partyjka?

Uścisnął ją jeszcze mocniej.

– Przyniosę grę.

Trzy rundy później Claire była zmęczona, zadowolona i trochę smutna. Widziała, że jej mama się śmieje, a tata wygląda na zadowolonego, co było dobre, ale było też w tym coś dziwnego. Czuła się jak gość, jakby już tu nie pasowała tak jak kiedyś. Byli jej rodziną z zewnątrz. Miała teraz zbyt wiele doświadczeń, w których oni nie uczestniczyli.

– Claire… – jej ojciec odezwał się, wioząc ją przez ciemne ulice Morganville. Było pusto, minęli tylko kilka samochodów. W tym dwa radiowozy. Co najmniej trzy inne miały mocno przyciemnione szyby, zbyt ciemne, aby mógł przez nie widzieć człowiek.

– Twoja mama ze mną rozmawiała. I nie zamierzam się upierać, żebyś mieszkała z nami. Jeśli chcesz mieszkać z przyjaciółmi, to nie mam nic przeciwko.

– Naprawdę? – Usiadła prosto i spojrzała na tatę. – Mówisz serio?

– Nie wiem, co to za różnica. Masz siedemnaście lat i jesteś bardziej niezależna, niż ja byłem kiedykolwiek. Masz pracę i obowiązki bardziej skomplikowane, niż jestem w stanie zrozumieć. Nie widzę sensu, żebyśmy dalej traktowali cię jak małą, żyjącą pod kloszem dziewczynkę. – Zawahał się, po czym dodał. – Mówię, jakbym był najgorszym ojcem na świecie, prawda?

– Nie, skądże. – zaprzeczyła. – Mówisz jak ktoś, kto… rozumie.

Westchnął.

– Twoja matka uważa, że jeśli nałożymy na ciebie jeszcze więcej ograniczeń, to wszystko wróci do normy. Znów będziesz tą małą dziewczynką, którą pamięta. Ale to nie wróci, a ty się nie zmienisz. Wiem o tym.

Mówił, jakby mu było trochę smutno, i przypomniała sobie, jak się czuła w domu – jakby nie u siebie, jakby tylko odwiedzała ich życie. Jej życie zaczęło się toczyć innym torem.

To było takie dziwne uczucie.

– Ale co do Shane'a…

– Tato!

– Wiem, że nie chcesz tego usłyszeć, ale i tak to powiem. Nie mówię, że Shane to zły chłopak, jestem pewien, że nie, głęboko w sercu, ale naprawdę powinnaś pomyśleć o swojej przyszłości. Co chcesz zrobić ze swoim życiem. Nie angażuj się za mocno, za szybko. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Ożeniłeś się z mamą, jak miałeś dziewiętnaście lat! – Westchnął.

– Wiedziałem, że mi to wypomnisz.

– No i? Ty mogłeś podejmować decyzje przed dwudziestką, ale ja nie mogę?

– Chcesz krótkiej odpowiedzi? Tak. I oboje wiemy, że gdybym chciał, to mógłbym zamienić życie Shane'a w piekło. Ojcowie tak robią.

– Nie zrobiłbyś tego!

– Nie, bo uważam, że on naprawdę cię kocha i naprawdę chce cię chronić. Ale Shane może nie zdawać sobie teraz sprawy z tego, że może być najgorszą rzeczą, jaka cię spotkała. Że może całkiem wykoleić ci życie. Po prostu… nie trać głowy, dobrze? Jesteś mądrą dziewczynką. Nie pozwól, aby hormony kierowały twoim życiem.

Zatrzymał samochód za olbrzymim autem Eve pod Domem Glassów. W oknach paliło się światło – ciepło, przyjaźń i inne życie, jej życie, życie, które jej rodzice mogli oglądać tylko z zewnątrz.

Odwróciła się do ojca i zobaczyła, że przygląda jej się z tym samym smutnym wyrazem twarzy. Odgarnął jej kosmyk z czoła.

– Moja mała dziewczynka. – Uśmiechnął się. – Liczę, że niedługo przyjdziesz na obiad.

– Dobrze – obiecała i ucałowała w policzek. – Pa, tato. Kocham cię.

Uśmiechnął się, a ona wyskoczyła z samochodu, przebiegła popękanym chodnikiem i wskoczyła na schodki. Wyjmując klucze, pomachała mu sprzed frontowych drzwi. Mimo to czekał, patrząc, aż otworzyła drzwi, weszła do środka i zamknęła je za sobą. Dopiero wtedy usłyszała warkot odjeżdżającego samochodu.

Michael grał w dużym pokoju. Głośno. To nie było jego typowe zachowanie i kiedy Claire weszła do pokoju, zobaczyła, że Eve i Shane siedzieli na podłodze i podziwiali show. Michael uruchomił amplituner, grał na swojej gitarze elektrycznej, czego zwykle nie robił w domu. I do licha… To naprawdę robiło wrażenie. Usiadła obok Shane'a i wtuliła się w niego, a on objął ją ramieniem. Muzyka była zupełnie jak mur, który na nią naciskał i po kilku sekundach walki z nim Claire w końcu się poddała. Pochłonęła ją muzyka Michaela. Zupełnie nie znała tej piosenki, głośnej, szybkiej i fascynującej.

Kiedy się skończyła, Claire nadal huczało w uszach, ale nie dbała o to. Razem z Shane'em i Eve klaskała, wrzeszczała i gwizdała, a Michael poważnie się ukłonił, po czym wyłączył amplituner i odłączył kabel. Shane wstał i przybił z nim piątkę.

– To było niesamowite, stary. Jak ty to robisz?

– Nie mam pojęcia. – Odpowiedział Michael. – Hej, Claire. Jak tam rodzice?

– Dobrze. Tata mówi, że mogę oficjalnie wprowadzić się z powrotem.

Nie żeby kiedykolwiek się tak naprawdę wyprowadziła.

– Wiedziałam, że ich przekonamy – odezwała się Eve. – W końcu jesteśmy naprawdę świetni.

I tym razem to Eve przybiła piątkę Shane'owi.

– Przynajmniej jak na paczkę pokręconych wariatów i ciamajd.

– Do której grupy należysz? – zapytał Shane. Trzepnęła go. – A tak, ciamajd. Dzięki za przypomnienie.

Claire sięgnęła do plecaka i wyjęła z niego przepustki, które przyniósł jej Myrnin.

– Ehm… dostałam je dzisiaj. Czy ktoś może mi to wyjaśnić?

Michael podszedł do niej z wampirzą prędkością i wyrwał jej kopertę z rąk. Rozłożył przepustki i patrzył na nie zadziwiony.

– Ale… nie sądziłem…

– Najwyraźniej ktoś się zgodził – odezwała się Claire. – Eve?

Eve się skrzywiła.

– Co? Co to jest?

– Przepustki – odpowiedział Michael. – Żeby wyjechać z miasta. Żeby pojechać do Dallas. Na próbne nagranie.

– Dla ciebie?

– Dla nas wszystkich. – Michael podniósł wzrok i się uśmiechnął. – Wiecie, co to znaczy?

Shane odrzucił głowę do tyłu i zawył jak wilk.

– Wycieczka! Super!

Michael objął Eve, która przylepiła się do niego, opierając bladą trójkątną twarz na jego piersi i oplatając go rękami w pasie. Claire zobaczyła, jak przyjaciółka zamyka oczy i na jej twarzy pojawiają się spokój i radość. Po czym otworzyła je gwałtownie.

– Chwila. Ja nigdy… to znaczy… Na zewnątrz? Poza Morganville? Do Dallas? Ty chyba nie mówisz serio? Podniósł przepustkę z jej nazwiskiem:

– Jest podpisana. Ważna.

– Pozwalają nam opuścić miasto? Oszaleli? Jak wreszcie dotrę do sklepów w Dallas, to nie sądzę, aby chciało mi się wracać do domu. – Eve się skrzywiła. – I nie wierzę, że właśnie pomyślałam o Morganville jak o domu. Nie sądziłam, że jestem taka beznadziejna.

– No, okropnie – stwierdził Shane. – Ale musimy wrócić, prawda?

– Tak – odpowiedział Michael. – No, ja muszę. Nie mam gdzie się podziać. Ale wy…

– Przestań – przerwała mu Eve i zasłoniła mu usta ręką, by wzmocnić zakaz. – Natychmiast przestań. Proszę.

Spojrzał na nią i ich spojrzenia się skrzyżowały. Odsunął jej dłoń od ust, po czym uniósł delikatnie jej rękę i złożył na czubkach jej palców długi pocałunek. To była jedna z najbardziej seksownych rzeczy, jakie Claire kiedykolwiek widziała – przepełniona miłością, słodyczą i oddaniem. A sądząc z miny Eve, była to też jedna z najbardziej seksownych rzeczy, które i ona widziała.

– Pogadamy o tym w drodze – oznajmił Michael. – Przepustki są ważne przez tydzień. Podzwonię trochę i ustalę, kiedy mam się pojawić w studiu.

Eve skinęła głową. Claire miała wątpliwości, czy jej koleżanka byłaby w stanie wydobyć teraz z siebie głos.

– Hej – odezwał się Shane i dał Claire prztyczka w nos. – Obudź się.

– Co? Co!

– Naprawdę, masz to spojrzenie panienki – którą – trafił – romantyczny – moment. Uspokój się.

– Kretyn.

Wzruszył ramionami.

– Nie jestem romantycznym gościem. Jak chcesz takiego, to umawiaj się z Michaelem.

– Nie! – stwierdziła marzycielsko Eve. – Mój.

– Spadł mi poziom cukru we krwi – powiedział Shane. – Robi się późno, Claire musi iść jutro do szkoły, a ja mam przed sobą długi dzień siekania mięsa…

– My tu jeszcze zostaniemy – rzucił Michael. On i Eve nadal nie odrywali od siebie wzroku.

– Na to na pewno nie będę patrzył. – Shane wziął Claire za rękę. – Na górę?

Skinęła głową, zarzuciła plecak na ramię i poszła za nim. Shane otworzył drzwi do swojego pokoju, odwrócił się i podniósł jej dłoń do ust. Ale jej nie pocałował. W jego ciemnych oczach czaił się uśmiech.

– Kretyn – powtórzyła, tym razem bardziej stanowczo. – Nie byłbyś w stanie zachować się romantycznie, nawet gdyby zależało od tego twoje życie.

– A wiesz, co jest fajne? Większość drani nie prosi o to, żeby być romantycznym na rozkaz, więc to raczej nie ma znaczenia.

– Tylko dziewczyny by tego chciały.

– No, je można by zakwalifikować do arcydrani. Ale tylko jeśli mają tajemną podziemną bazę. Czekaj… Twoim szefem jest szalony naukowiec, a laboratorium…

– Daruj sobie. – Pacnęła go w ramię. – Pocałujesz mnie na dobranoc czy nie?

– Widzisz? Romantyczny na rozkaz.

– Świetnie. – Tym razem Claire naprawdę się zirytowała. – To nie. Dobranoc.

Odwróciła się na pięcie i poszła do swojego pokoju, otworzyła drzwi, trzasnęła za sobą z hukiem i padła na łóżko, nie zawracając sobie głowy zapalaniem światła. Po kilku chwilach przypomniała sobie, że w Morganville takie zachowanie to nie najlepszy pomysł i zapaliła przy łóżku lampkę w stylu Tiffany'ego. Kolorowe światło tworzyło wzory na drewnie, ścianach, jej skórze.

W cieniu nie kryły się żadne potwory. Była zbyt zmęczona, by sprawdzić, czy jakieś są pod łóżkiem albo w szafie.

– Kretyn – powiedziała jeszcze raz, po czym zakryła sobie twarz poduszką i wykrzyczała w nią sfrustrowana. – Shane Collins to kretyn!

Przestała, słysząc pukanie do drzwi. Odłożyła poduszkę i czekała, nasłuchując.

Znowu pukanie.

– Jesteś kretynem! – krzyknęła.

– Wiem – zgodził się Shane. – Mogę ci to jakoś wynagrodzić?

– Tak jakbyś umiał.

– Daj mi szansę.

Westchnęła, ześlizgnęła się z łóżka i otworzyła drzwi. Za nimi oczywiście stał Shane. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i powiedział:

– Usiądź.

– Co robisz?

– Po prostu usiądź.

Usiadła na brzegu łóżka i zmarszczyła brwi. Naprawdę zachowywał się zupełnie inaczej, kompletna odwrotność złośliwego nastolatka, jakim był przed chwilą.

Wydawał się bardziej… dorosły.

– Kiedy byłaś w szpitalu, po tym jak Dean… no wiesz. – Przeszedł go dreszcz. – Byłaś trochę otumaniona lekami. Nie jestem pewien, co z tego pamiętasz.

Tak naprawdę nie pamiętała za wiele. Chłopak o imieniu Dean porwał ją i dość mocno pokiereszował. Straciła sporo krwi i dostała coś na koszmary. Pamiętała, że wszyscy przychodzili ją odwiedzać – mama, tata, Eve, Michael, Shane. Nawet Myrnin. Nawet Amelie i Oliver.

Shane… Siedział tam z nią. Powiedział…

Tak naprawdę nie pamiętała, co powiedział.

– W każdym razie powiedziałem, że to musi poczekać.

Myślę, że już poczekało.

Wyciągnął z kieszeni małe jedwabne pudełeczko, a serce Claire… zamarło. Myślała, że zemdleje. Było jej gorąco w głowę, a całe ciało miała zimne. Była tylko w stanie patrzeć na pudełeczko.

On nie… On nie mógł…

A może?

Shane także patrzył na pudełeczko. Nieustannie obracał je w palcach.

– To nie to, co myślisz – powiedział. – To nie… posłuchaj. To pierścionek, ale nie chcę, żebyś myślała…

Otworzył pudełeczko i pokazał jej, co jest w środku. Był to piękny pierścionek, srebrny, z czerwonym kamieniem w kształcie serca, przytrzymywanym w dłoniach.

– To pierścień przyjaźni. Należał do mojej siostry Alyssy. Dostała go od mamy. Był w szkolnej szafce Allysy, kiedy ona… kiedy spłonął dom. – Kiedy zginęła Alyssa.

Kiedy Shane'owi zawalił się świat.

W oczach Claire wezbrały łzy. Srebrno – czerwony pierścionek błyszczał, a ona nie mogła się zdobyć na to, żeby spojrzeć Shane'owi w oczy. Bała się, że to ją zniszczy.

– Jest piękny – szepnęła. – Ale nie prosisz mnie…

– Nie, Claire. – Nagle opadł na kolana, jakby opuściły go siły. – Jestem beznadziejny, wiem. Ale nie mogę zrobić czegoś takiego, jeszcze nie. Jestem… posłuchaj. Dla mnie rodzina oznacza coś innego niż dla ciebie. Moja się rozpadła. Moja siostra, moja mama, nie mogę nawet myśleć o moim tacie. Ale kocham cię, Claire. Właśnie to oznacza ten pierścionek. Że cię kocham. Okej?

Wtedy na niego spojrzała i poczuła, jak po policzkach płyną jej łzy.

– Ja też cię kocham. Nie mogę wziąć tego pierścionka. On znaczy… on dla ciebie zbyt wiele znaczy. Tylko tyle ci po nich zostało.

– Właśnie dlatego lepiej, żebyś ty go miała. – Wyciągnął dłoń, w której trzymał pudełko. – Bo możesz go zmienić w lepsze wspomnienie. Nie mogę na to patrzeć, nie widząc przy tym przeszłości. A ja nie chcę wciąż widzieć przeszłości. Chcę zobaczyć przyszłość. – Nawet nie mrugnął, a Claire poczuła, że traci oddech. – Ty jesteś przyszłością, Claire.

Czuła pustkę w głowie, ciało ją paliło, ale było jej zimno i się trzęsła.

Sięgnęła po jedwabne pudełeczko. Wyciągnęła z niego pierścionek i obejrzała.

– Jest piękny. Jesteś pewien, że…

– Tak, jestem pewien.

Wziął od niej pierścionek i włożył na palec na prawej dłoni. Pasował doskonale.

Potem uniósł jej dłoń do ust i pocałował, i to był na pewno lepszy pocałunek niż ten w wykonaniu Michaela, zdecydowanie bardziej seksowny. I Claire osunęła się przy nim na kolana. A potem on ją całował, gorącymi, głodnymi ustami i oboje padli na dywan przy łóżku i zostali tam, przytuleni do siebie, dopóki chłód nie wygonił ich z powrotem na łóżko.

Загрузка...