Na zewnątrz było wciąż ciemno, ale w powietrzu czuło się… że niedługo coś się zmieni. Jakby świat wciąż jeszcze śnił, ale śnił o tym, że się zbudzi. Powietrze było świeże i chłodne, a ciemność już odrobinę się rozjaśniała.
– Już niedługo świt – powiedział Michael. – To dobra i zła wiadomość.
– Dla nas dobra – odparł Shane. – No, nie licząc naszego towarzystwa.
– Nie ma jak przyjaciel.
– Jeśli zaczniesz płonąć, to wturlam cię w cień. Ale nie licz na więcej, jeśli chodzi o ratowanie twojego zadka.
Przez kilka chwil stali przed budynkiem i rozglądali się po okolicy. Pani Grant dała im mocne latarki diodowe, ale jakoś ich światło nie sięgało zbyt daleko w mrok. Claire pomyślała, że trzy metry dalej w ciemnościach może się czaić wszystko. I pewnie tak było.
Michael wyłączył latarkę i po prostu… zniknął. Według planu miał wyjść poza obręb światła i rozejrzeć się, czy nic im nie grozi. Takie skrzyżowanie zwiadowcy z przynętą. Chwilę później włączyła się krótkofalówka Claire – nie padły żadne słowa, tylko cichy sygnał elektroniczny.
– Ruszamy! – rzuciła. – Droga wolna.
Biegli, starając się patrzeć pod nogi w zdradliwym, ostrym świetle latarek. Blacke przypominało senny koszmar albo hollywoodzką dekorację do filmu katastroficznego – zniszczone budynki, porzucone samochody, pozamykane i ciemne budynki, wybite szyby w oknach. Nad wszystkim górowało wielkie gotyckie merostwo. Pomnik Hirama… jak mu tam… leżał w wysokiej trawie; Claire pomyślała, że właściwie to chyba najlepsze dla niego miejsce. Przynajmniej nie pochylał się niebezpiecznie i nie groził, że zwali się na ludzi. Szczególnie na nią, bo to byłaby najgorsza śmierć kwalifikująca do nagrody Darwina.
Dotarli do chodnika przy merostwie.
– Tędy – wskazał Shane. – Powinien być na tamtym rogu, naprzeciwko merostwa.
Michael nagle wyłonił się z cienia.
– Nadchodzą. Za nami i na lewo. Z tyłu merostwa.
– Uciekać! – krzyknął Shane i ruszyli. Światła latarek migotały, odbijając się od potłuczonego szkła i metalu. Metalowy płot wokół merostwa był powyginany i Shane musiał co chwilę robić uniki, aby nie nadziać się na ostre, pokryte rdzą ozdobne ornamenty ogrodzenia sterczące na wysokości jego twarzy. Claire potknęła się o jeden z metalowych prętów, który odpadł od ogrodzenia. Kopnęła go na bok, ale po chwili go podniosła.
– Nie zatrzymuj się – syknęła Eve i pociągnęła ją.
Metalowy pręt z ostrym zakończeniem w kształcie grotu strzały był ciężki, ale według Claire mógł się nadać jako włócznia. Claire udało się go przez chwilę trzymać w ręce, ale na następnym krawężniku znów się potknęła. Latarka wypadła jej z ręki i rozbiła się na ziemi. Błysnęła jeszcze mocniejszym światłem i zgasła.
Nagle pojawił się przy niej Michael, podał jej swoją latarkę i wziął od niej pręt.
– Biegnij dalej! – krzyknął i odwrócił się, aby pilnować tyłów. Eve spojrzała za siebie. W świetle białych diod jej twarz była niezwykle blada, a ciemne oczy wielkie i przerażone.
– Michael?
– Nie zatrzymuj się!
Został jakieś trzy czy cztery kroki za nimi i zniknął w ciemnościach. Claire usłyszała jakby warknięcie i coś jakby uderzenie ciała o ziemię.
A potem krzyk, wysoki i dziki.
Przed sobą w blasku latarki ujrzała fragment czegoś w kolorze wyblakłego różu. Był to pochylony, poruszający się ze zgrzytem drogowskaz. Claire nie była pewna, ale wydawało jej się, że rdzawe litery układają się w słowo „warsztat".
Kilka metrów dalej ujrzała budynek z surowej cegły, przed którym stało kilka starego typu dystrybutorów paliwa. Wyglądały, jakby nie działały od czasów dzieciństwa matki Claire. Szyby w oknach budynku były wybite, ale okna zasłonięte tak dokładnie, że nie dało się zajrzeć do środka.
Shane dobiegł do drzwi budynku – były podrapane i wypłowiałe, z metalowymi zawiasami – i zaczął w nie walić pięściami.
– Oliver! – krzyknął. – Kawaleria!
Zabawne, Claire nie czuła się specjalnie jak kawaleria. Że niby przy galopowali, strzelając z pistoletów, aby ratować sytuację, tak? Czuła się raczej jak ścigany królik. Serce jej waliło i mimo chłodu pociła się i trzęsła. A jeśli to pułapka?
Drzwi otworzyły się i z ciemności wysunęła się czyjaś ręka, która złapała Shane'a za koszulę i wciągnęła do środka.
– Nie! – Claire, widząc Shane'a wciąganego do środka, rzuciła się do przodu, unosząc wysoko latarkę. Nie mając czasu ani miejsca by naciągnąć łuk, rzuciła go na bok, wyciągnęła z kołczanu strzałę i zamachnęła się na wampira, który odciągał gdzieś Shane'a.
Oliver się odwrócił, warknął i wytrącił strzałę z ręki Claire, uderzając tak mocno, że aż jej dłoń zdrętwiała. Złapała powietrze i cofnęła się, bo Oliver… wyglądał przerażająco. Był brudny, w podartym ubraniu, a ramie i przód koszuli miał we krwi.
Na jego gardle była widoczna świeża rana, która powoli zaczynała się goić.
Claire uświadomiła sobie, że to jego krew. Coś… ktoś… go ugryzł. I prawie zabił.
– Do środka! – rzucił, gdy Eve podeszła do drzwi i zajrzała do środka. – Michael?
Michael złapał upuszczony przez Claire łuk i wepchnął Eve do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Zamknął duże, staroświeckie metalowe zasuwy i rzucił Claire łuk. Oliver wskazał na grubą deskę, którą Michael wsunął w uchwyty po obu stronach drzwi.
W tym samym momencie coś uderzyło w drzwi tak mocno, że metalowe bolce wygięły się, a deska pękła.
Na zewnątrz coś jęknęło i zaczęło drapać drzwi szponami.
Michaelowi nic się nie stało. A przynajmniej Claire niczego nie dostrzegła. Objął Eve i oboje podeszli do Claire, która stała przy Oliverze.
A Oliver wciąż trzymał Shane'a za koszulę, zaciskając pięść.
– Hej – odezwał się w końcu Shane. – Puszczaj! Ale już!
Oliver chyba w ogóle zapomniał, że trzyma Shane'a, ale gdy tylko odwrócił się w jego stronę, jego oczy przybrały ciemnoczerwoną barwę i rozbłysły, gdy Shane zaczai się szarpać.
– Przestań – powiedziała cicho Claire. – Stracił dużo krwi, nie jest sobą. Nie ruszaj się Shane.
Shane wziął głęboki wdech i spróbował się opanować, ale Claire widziała, ile go to kosztuje. Chciał walczyć, wyrwać się, uciec od tego głodu błyszczącego w oczach Olivera.
Ale tego nie zrobił. A Oliver po kilku trwających w nieskończoność sekundach puścił go i się odsunął, gwałtownie się odwrócił i uciekł.
Shane spojrzał na Claire. Przez moment widziała w je – go oczach prawdziwy strach. Ale po chwili uśmiechnął się i gestem palca wskazującego zbliżonego do kciuka pokazał odległość dwóch centymetrów.
– Było blisko.
– Może nie jesteś w jego typie – zasugerował żartobliwie Michael.
– Och, doszło do tego, że ot tak mnie obrażasz? – Shane mocno ścisnął dłoń Claire. Nie miał nic przeciwko temu, żeby Claire poczuła, jakie emocje wciąż nim targają, ale nie chciał, aby Michael to zauważył. – To co tu się, do licha, dzieje?
Z ciemności zaczęły wyłaniać się niewyraźne kształty. Claire i Shane szybko stanęli plecami do siebie. To samo uczynili Eve i Michael. We czwórkę mogli się bronić z każdej strony.
– Czajenie się to żadna odpowiedź – powiedział Shane. – Oliver? Pomożesz?
W odpowiedzi z cienia wyszedł Morley. Claire poczuła ulgę i zarazem wściekłość. Oczywiście, że to był Morley. Dlaczego wcześniej nie przyszło jej to do głowy. Przecież był mistrzem czajenia się.
– Co przynieśliście? – warknął Morley.
– Nasz urok osobisty. Wystarczy? – zaczepnie odpowiedziała Eve. – Czego potrzebujesz? I co tu robisz?
– Pomogli nam – odezwał się ktoś z ciemności. Eve włączyła latarkę. Zimne światło rozjaśniło ciemności na tyle, aby mogli dostrzec ludzi leżących na brudnej podłodze warsztatu. No, ludzie to nie byli, Claire natychmiast się zorientowała, że to wampiry. Ich oczy odbijały światło.
Nie znała ich. I w końcu zrozumiała dlaczego.
To były wampiry z Blacke. Te chore. Było ich tu co najmniej dziesięć, a do tego z dziesięć czy piętnaście wampirów Morleya, wszyscy ściśnięci w małym budynku.
– Łapaliśmy jednego po drugim – oznajmił Morley. – I to już od wielu godzin. Niektórzy byli potwornie uciążliwi w transporcie, a co dopiero przy podawaniu leku. Ale najwyraźniej twoja magiczna mikstura działa, mała Claire. Kiedy udaje nam się wcisnąć im trochę kryształków, stają się na tyle uspokojeni i rozsądni, by zażyć lekarstwo.
Claire była w szoku. Widząc, jak daleko zaszły sprawy w Blacke, nie sądziła, że uda się im kogokolwiek uratować, ale oni żyli, leżeli wycieńczeni na podłodze, drżący i zdezorientowani. W odróżnieniu od wampirów, którymi Claire zajmowała się w Morganville, te były „młode", jak Michael. Po pierwsze zamieniono ich w wampiry wbrew ich woli, a do tego od razu zarażono. Z jakiegoś powodu łatwiej popadli w szaleństwo niż Michael. Może fakt, że Michael pochodził z Morganville, sprawił, że jest uodporniony. Ci z Blacke chorowali szybciej i dużo ciężej niż wampiry, które znała.
A w konsekwencji, dużo wolniej zdrowieli. Myrnin, Amelie i Oliver szybko doszli do siebie, kiedy dostali lekarstwo (po tym jak Bishop przestał już zagrażać). Ale oni byli znacznie starsi i już pogodzili się ze swoim wampirzym losem.
Claire skupiła się na chłopcu mniej więcej w tym samym wieku, co ona. Wyglądał na przerażonego, załamanego i bardzo samotnego. Czuł się winny, jakby nie mógł zapomnieć minionego tygodnia i tego, co wtedy robił.
– Dochodzą do siebie – mówił dalej Morley. – Ale im więcej ich tu mamy, tym mniej jesteśmy bezpieczni. Nie mogą jeszcze wstać i walczyć. A ci na zewnątrz już nas namierzyli. Oliver zrobił świetną robotę, ale jestem pewny, że tamci już do nas zmierzają.
– Hm, obawiam się, że mogliśmy ich na was naprowadzić – przyznała Eve. – Przepraszam. W wiadomości nie było nic o tym, że mamy się skradać.
– Myślałem, że to oczywiste – warknął Oliver.
Powinienem był wiedzieć, że nie dla ciebie.
– A gdzie, u licha, jest mój brat, draniu? – Eve była rozdrażniona.
– Ma rozkazy – odpowiedział Oliver. – Więcej nie musisz wiedzieć.
– Dzieci, dzieci, złość nam nie pomoże – odezwał się ojcowskim tonem Morley. – Na wolności zostało ich jakieś piętnaście sztuk i, niestety, nie mamy już wiele leku. Tych, których nie wyleczymy, musimy uwięzić do czasu, aż z Morganville dotrze więcej leku.
To zabawne, Claire nigdy nie myślała, że Morley jest zdolny do humanitarnych gestów… wampiritarnych. No, w każdym razie nie sądziła, że potrafi przedkładać potrzeby innych nad swoje. Ale najwyraźniej wyjazd z Morganville i ucieczka od Amelie wywołały w nim pozytywną zmianę. Wyglądało na to, że prawie mu zależy.
Prawie.
– Uwięzić, nie zabić – podkreślił Oliver i znów do nich podszedł. Jego oczy przybrały zwykłą ciemną barwę, ale jego gwałtowne ruchy i napięte mięśnie sugerowały, że jest zmęczony i głodny. – A niby jak mam, twoim zdaniem, to zrobić, Morley? Wystarczająco trudno było łapać pojedyncze jednostki i je pacyfikować. Zaraz będzie świt, a jakbyś nie zauważył, straciłeś też kilku popleczników. Morley wzruszył ramionami.
– Niektórzy zostali przy bibliotece. Inni chcieli odejść.
Pozwoliłem im. Głównym celem tej akcji było uzyskanie wolności, Oliver. Nawet jeśli kompletnie nie rozumiesz idei wolności…
– Wolność? – Oliver parsknął śmiechem. – To, czego pragniesz, to anarchia. Zawsze tego chciałeś, nie próbuj…
– Hej! – Claire odsunęła się od Shane'a i stanęła naprzeciwko wampirów. – Filozofować będziecie później. Skupcie się! Co zrobimy, jeśli zaatakują? Damy radę ich odeprzeć?
– To najłatwiejsza do obrony budowla w mieście, zaraz po bibliotece – odezwał się Morley, skupiając się na bieżących sprawach. – Damy radę się tu utrzymać, nawet przeciwko miejscowym zawadiakom…
– Widzę już jakieś ale – stwierdził Shane.
– Ale… Nie udało nam się zabrać ze sobą zbyt wiele zapasów. Właściwie większość naszych zapasów znalazła się między zębami „kolegów" zza ściany. A ci, którzy dostali lek, będą musieli coś zjeść. I to szybko.
Nastała grobowa cisza. Oliver nic nie powiedział, spuścił tylko ponuro wzrok.
– Chwila – powiedziała wolno Eve. – Co chcesz przez to powiedzieć?
Znów cisza. Claire poczuła, jak zimna kropla potu spływa jej wzdłuż kręgosłupa.
– Chce powiedzieć, że właśnie zostaliśmy wybrani na dawców krwi.
– Nie mówisz poważnie – odezwał się Shane. – Nie będziecie nas podjadać.
– Oczywiście nie wszystkich. – uspokoił Morley. – Claire jest z tego wyłączona. To zabawka Amelie. Za nic bym jej nie skrzywdził. Michael, oczywiście, też nie nadaje się dla nas do spożycia. Ale ty i twoja lubiąca umarlaków przyjaciółka…
– Nie! – gwałtownie zareagowała Claire. – Nie ma mowy. Odsuń się.
– Moja droga, naprawdę myślisz, że daję wam jakiś wybór? Ja wam tylko grzecznie wyjaśniam. Możecie potraktować to jako formę przeprosin. Oliver nie wysłał wam żadnej wiadomości. Przytrzymałem go, zabrałem mu to urządzenie i sam go użyłem. A jak sądzicie, dlaczego tak źle wygląda?
Claire dziwiła się samej sobie, że nadal zachowuje spokój. Jest taka opanowana.
– Więc mówisz mi, że wypijesz całą krew z Eve i Shane'a.
– W ostateczności mogę ich zamienić w wampiry, jeśli nie możesz znieść myśli o ich utracie. Stałem się szalenie postępowy. I w ten sposób będziesz jedyną oddychającą w tej paczce, Claire. Jak sądzisz, jak długo wytrzymasz?
Szczególnie gdy twój ukochany będzie cię zapewniać o swojej dozgonnej miłości? – Morley zatrzepotał rzęsami jak postać z kreskówki i położył dłonie na sercu. – Na twoim miejscu przyłączyłbym się do reszty. Pozostanie człowiekiem w tej sytuacji nie jest za mądre.
– Tak? A to? – Claire jednym płynnym ruchem wyciągnęła z kołczanu zawieszonym na ramieniu strzałę, założyła na cięciwę, którą maksymalnie naciągnęła. Celowała w złożone dłonie Morleya, prosto w serce.
Zaśmiał się.
– Bądź poważna…
Wystrzeliła.
Strzała przeszła przez obie ręce Morleya, przyszpilając je do klatki piersiowej. Spojrzał zszokowany na przebijające go drewno, potknął się i upadł na kolana.
Padł twarzą do podłogi. Strzała przeszła przez plecy.
– Ależ owszem – wyszeptała Claire. Sięgnęła po kolejną strzałę. – Nie jestem zbyt wprawnym strzelcem, ale to naprawdę niewielkie pomieszczenie, więc niech będzie jasne: pierwszy wampir, który spróbuje położyć łapy na którymś z moich przyjaciół, skończy ze strzałą w sercu. Jeśli musicie się posilić, to coś wymyślę. Ale nie wolno wam traktować moich przyjaciół jak przekąski. Jasne?
Wampiry zaczęły kiwać głowami, rzucając zdziwione spojrzenia na Morleya. Nawet Oliver patrzył na nią tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
A może ona rzeczywiście się zmieniła?
– Shane? Użyj telefonu Eve. Zadzwoń do pani Grant do biblioteki. Musimy coś zorganizować.
– Co?
– Dostawę krwi.
– Czekaj…
– Shane. – Claire przechyliła głowę i na niego spojrzała.
Nie uśmiechała się. – Zrobią to. To ich rodziny i przyjaciele.
Zrobią to, aby ich ratować. Ja bym to zrobiła, aby ratować ciebie.
Dotknął delikatnie jej policzka.
– Myślę, że ty byś zrobiła. Szalona dziewczyna.
– Zapytaj Morleya, jak szalona – odparła. – Ale zaraz…
Najpierw będziesz musiał wyciągnąć z niego strzałę.
– Może później. Z twarzą przy ziemi bardzo mi się podoba. – Shane posłał jej uśmiech, po czym odwrócił się, aby zadzwonić.
Michael pokręcił głową. Claire spojrzała na niego nerwowo, nie zmniejszając napięcia łuku.
– Co?
Zaśmiał się.
– Rany, Claire. Gdybym cię nie kochał, to bym się bał.
– Ja jej nie kocham – odezwał się lodowato Oliver. – I jeśli skierujesz tę strzałę w moją stronę, to bez względu na to, czy jesteś ulubienicą Amelie, czy nie, to sprawię, że z bliska ujrzysz grot strzały. Rozumiesz, dziewczyno?
– Tak. – Powiedziała, kierując strzałę w inną stronę. – Morley skopał ci tyłek, a teraz mi grozisz, bo rozwiązałam za ciebie problem. Myślę, że doskonale rozumiem. Ale nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
Na moment zapadła kompletna cisza.
A potem Oliver zaczął się śmiać.
Nie był to gorzki, wściekły, upiorny śmiech, jakiego się spodziewała. Oliver brzmiał wręcz ludzko. Oparł się o ścianę i wciąż się zaśmiewając, ukucnął i położył ręce na kolanach. Brzmiało to tak, jakby od bardzo dawna nie śmiał się ani tak dużo, ani tak zdrowo. To było niepokojąco zaraźliwe. Eve parskała co chwilę śmiechem, starając się go pohamować. Michael zaczął się śmiać, widząc, jak jego dziewczyna próbuje się opanować. Claire z trudem utrzymywała łuk w gotowości.
– Spocznij – wydał rozkaz Michael i dotknął jej ramienia, które drżało z wysiłku. – Dopięłaś swego. Nikt nas nie zaatakuje. Nie tutaj.
Westchnęła i w końcu opuściła łuk. Bolały ją ramiona, a ręce paliły żywym ogniem. Wcześniej w ogóle nie czuła tego wysiłku.
– Claire – odezwał się Oliver. Spojrzała na niego czujnie, zastanawiając się, czy wystarczy jej sił, aby znów naciągnąć cięciwę łuku. Na twarzy wampira widniał uśmiech, który nadał ostrym rysom jego twarzy łagodny wyraz, do którego zupełnie nie była przyzwyczajona, a w oczach miał prawdziwe ciepło. – Jaka szkoda, że nie jesteś wampirem.
– Podejrzewam, że to był komplement. Więc dzięki, ale nie, dziękuję.
Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie chce wracać do tematu. Natomiast Claire przez moment poczuła pokusę: te wszystkie lata, te wszystkie rzeczy, których można się nauczyć, poczuć, poznać… Myrnin żył dla wiedzy. Wiedziała o tym. I właściwie jedynym, co ich różniło, było to, że on mógł się uczyć wiecznie.
Ale mimo wizji nieśmiertelności i faktu, że znała kilka wampirów, których nawet nie nienawidziła (w tym momencie zaliczał się do nich również Oliver) Claire wiedziała, że jej przeznaczeniem jest pozostać człowiekiem. Zwykłą Claire.
I to było naprawdę w porządku.
Jakby na potwierdzenie słuszności jej przemyśleń Shane objął ją w talii i pocałował w policzek:
– Jesteś świetna, wiesz?
– Taa, wręcz doskonała. Co powiedziała pani Grant?
– Powiedziała, że zorganizują punkt krwiodawstwa i dostarczą krew w butelkach. Ale nie zaryzykuje życia swoich ludzi. Ktoś musi pójść po krew.
– Wierzy nam?
– Pragnie wierzyć. Są tu gdzieś jej mąż i syn.
I to dlatego, pomyślała Claire, Morley miał rację, nawet jeśli podszedł do sprawy kompletnie po wampirzemu. Trzeba ratować to, co się da.
Claire uświadomiła sobie, że Amelie wiedziała to przez cały czas. Dlatego właśnie istniało Morganville. Bo trzeba było próbować.
Oliver osobiście odebrał krew. Może uczynił to w ramach przeprosin za narażenie Eve i Shane'a na niebezpieczeństwo, ale oczywiście nie przyznał się do tego. Podczas gdy wampiry dostawały posiłek – na początek po jednej małej plastikowej szklaneczce – Claire przyklękła przy ciele Morleya, przekręciła go na bok i złamała strzałę tuż poniżej grotu, a następnie jednym szarpnięciem wyciągnęła pozostałą część strzały i odrzuciła na bok.
Morley nabrał głęboko powietrza i wrzasnął z wściekłości. Uniósł dłonie i wpatrywał się w dziury po strzale, dopóki ciało i kości nie zaczęły się regenerować.
Przekręcił się na plecy, wpatrzył w przestrzeń i powiedział:
– Zamierzałem powiedzieć, że nie jesteś zabójcą. I nadal obstaję przy tym stwierdzeniu, bo jak widać nie jestem martwy. Tylko bardzo niezadowolony.
– Proszę. – Claire podała mu szklaneczkę krwi. – Masz rację. Nie jestem zabójcą. Mam nadzieję, że ty też nie.
Morley usiadł i zaczął pić, wciąż wpatrując się w Claire.
– Oczywiście, że jestem zabójcą, dziewczyno. Nie bądź głupia. To moja natura. Jesteśmy drapieżnikami, bez względu na to, co Amelie próbuje udawać w swoim ogródku eksperymentalnym zwanym Morganville. Zabijamy, żeby przeżyć.
– Ale nie musicie – zauważyła Claire. – Na przykład teraz pijesz krew, którą ktoś ci dał. Więc to nie musi być na zasadzie zabij albo zabiją ciebie. Może być inaczej. Musisz tylko zmienić swoje nastawienie. Uśmiechnął się, ale tym razem nie pokazał kłów.
– Myślisz, że to takie proste?
– Nie. – Wstała i otrzepała kolana. – Ale wiem też, że ty nie jesteś taki zły, za jakiego chciałbyś uchodzić. Morley uniósł brwi.
– Nic o mnie nie wiesz.
– Wiem, że jesteś mądry, ludzie cię słuchają i możesz zrobić coś dobrego dla tych, którzy ci ufają. Takich jak Patience i Jacob, którzy mają dobry instynkt. Nie zdradź ich.
– Nie… – zamilkł i spojrzał w bok. – To nieważne.
Obiecałem, że ich wyprowadzę. No i są wolni. Co zrobią dalej, to już ich sprawa.
– Nieprawda – odezwał się Oliver. Stał niedaleko nich, oparty o stertę starych opon i popijał ze swojej szklaneczki. – Kiedy wywiozłeś ich z Morganville, stałeś się za nich odpowiedzialny, Morley. Czy ci się to podoba, czy nie, jesteś teraz patriarchą wampirów znajdujących się teraz w Blacke.
Pytanie tylko, co z nimi zrobisz?
– Zrobię? – Morley wyglądał na przerażonego. – Nic!
– Zła odpowiedź. Radziłbym ci się nad tym trochę zastanowić. – Oliver się uśmiechnął i z wyraźną przyjemnością pociągnął łyk z kubeczka. – Wiesz, Blacke byłoby idealnym miejscem. Na uboczu, mało ruchu. Żyjący tu ludzie będą dobrze strzegli sekretu, biorąc pod uwagę, że ich najbliżsi też są wampirami. To mógłby być początek czegoś… interesującego.
Morley się zaśmiał:
– Próbujesz ze mnie zrobić Amelie.
– Boże uchowaj! W kiecce wyglądałbyś fatalnie.
Claire pokręciła głową i zostawiła ich samym sobie.
Powoli wschodziło słońce, pokrywając niebo nad miastem złotem, różem i oranżem. Było piękne i… jakby nowe. Wokół nic się nie zmieniło. Budynki nadal były zniszczone, pomnik Hirama wciąż leżał w trawie, a jakiś tuzin chorych wampirów ciągle ukrywał się w cieniu.
Ale czuło się, że miasto powraca do życia. Może dlatego, że po drugiej stronie placu otworzyły się drzwi biblioteki i ludzie wychodzili odetchnąć świeżym porannym powietrzem.
Przechodzili na drugą stronę, aby przekonać się, czy wśród zarażonych wampirów nie ma ich bliskich.
Shane siedział na krawężniku obok zniszczonych dystrybutorów paliwa i jadł batonik. Claire usiadła przy nim.
– Pól? – zapytała.
– No, teraz wiem, że jesteś moją dziewczyną, skoro nic przeszkadza ci spożywanie własności publicznej. – Shane podał jej pół batonika. – Spójrz, żyjemy!
– I mamy czekoladę!
– To nie jest zwykły cud. To cud z czekoladą. Najlepszej jakości.
Eve wyszła z warsztatu i usiadła obok Claire, opierając brodę na dłoniach zwiniętych w pięści.
– Jestem tak zmęczona, że aż mi niedobrze – powiedziała. – Co na śniadanie? Tylko nie mówcie, że krew.
Claire podzieliła swój kawałek batonika na dwie części i podała jedną Eve.
– Snickers. Śniadanie…
– Mistrzów? – wymamrotała Eve z pełnymi ustami.
– Tylko jeśli jecie na czas – odezwał się Shane. – To co, Morley zostaje? Będzie Królem Blacke?
– Zdaje mi się, że raczej Zębatym Merem, ale tak.
Najprawdopodobniej.
– To możemy spławić Olivera?
– Nie sądzę – odezwała się Claire. – Mówi, że niedługo ruszamy.
– A jak zamierzamy to zrobić?
– Nie mam pojęcia…
Najpierw usłyszała tylko lekkie brzęczenie, jakby upartego komara, ale szybko dźwięk zamienił się w ryk.
Zza zakrętu wyjechał wielki czarny karawan, który zatrzymał się przed warsztatem.
Otworzyło się okno, z którego wyjrzał Jason. Uśmiechał się.
– Podrzucić kogoś? Pomyślałem, że podjadę do Durram i zabiorę twój wóz. Skoro jest legalny i w ogóle. Mam też wasze komórki.
– Jesteś genialny, braciszku. – Eve poderwała się na nogi i pogładziła karoserię. – Dobra, wazeliniarzu, zmiataj z mojego miejsca. Ale już!
Zanim wsiadła, zarzuciła bratu ręce na szyję i uściskała go mocno, mimo znajdujących się między nimi drzwi. Wyglądał na zaskoczonego.
I widać było, że odczuł wielką ulgę. Claire, widząc to, poczuła ból.
– Chodź – powiedziała Eve. – Musimy zasłonić tył przed słońcem.
– Moment. Muszę do łazienki.
– W bibliotece jest jedna – podpowiedział Shane. – Hej, jak ci się udało uciec z miasta?
– Ukradłem traktor.
– Co?
– Traktor. Całą noc jechałem do Durram. Nie byłem pewien, czy w ogóle mi się uda. Paliwo skończyło mi się jakieś cztery kilometry od miejsca, gdzie odholowali samochód.
– Ha! – Claire widziała, że Shane, chcąc nie chcąc, jest pod wrażeniem. – Szedłeś dalej?
– Nie, przeleciałem na skrzydłach.
– Idiota.
– A jak go wyciągnąłeś z policyjnego parkingu?
– Tajemnica zawodowa – odparł. – Ale mogę tylko dodać, że nie pytałem o zgodę. Tak samo z telefonami. A propos… – Pogrzebał w kieszeni bluzy, wyciągnął telefony i oddał Shane'owi. Nie przybili piątki, ale Shane skinął głową, a Jason odpowiedział mu tym samym.
– Nie ma sygnału – stwierdziła Claire. – Operator w Morganville jest beznadziejny.
– Zasięg jest, kiedy Amelie jest to na rękę – odparł Shane. – Najwyraźniej teraz nie chce, aby był.
– Ale Michael musi zadzwonić do tego faceta z Dallas.
No wiesz, powiedzieć, że jesteśmy w drodze.
– Przekazać mu, że zostaliśmy uwięzieni w mieście wampirów i zwalczyliśmy armię wampirzych zombie? To masz na myśli?
– Myślałam raczej o problemach z samochodem.
– Nudne, ale może zadziałać. Sprawdzę, czy uda mi się to załatwić. Może wampirze telefony działają lepiej.
Kiedy rozmawiali, Jason skierował się do biblioteki. Szedł ze spuszczoną głową. Odprowadzając go wzrokiem, Claire pomyślała, że może, ale tylko może, była jakaś szansa dla brata Eve.
Niewielka, ale… jednak…