Kiedy Oliver dostał własny pokój, z numerem 3, Claire, Eve i Shane zajęli się zabezpieczeniem przed słońcem pokojów obu wampirów. Nie wymagało to specjalnych na – kładów pracy – zasłony spełniały swoje zadanie, a po oklejeniu ich taśmą po brzegach było pewne, że w pokoju będzie ciemno, no i oczywiście powiesili na drzwiach plakietkę z napisem „Nie przeszkadzać".
– Zasuwka i łańcuch. – Shane poinstruował Michaela, kiedy opuszczali jego pokój. Na wschodzie niebo zaczynało się różowić. – Zadzwonię do ciebie na komórkę, jak będziemy pod drzwiami. Nie otwieraj nikomu innemu.
– Powiedziałeś to Oliverowi?
– A wyglądam na głupka? Niech sam się o siebie martwi.
Michael pokręcił głową.
– Bądźcie ostrożni. Nie podoba mi się, że wysyłam was samych.
– Linda będzie miała na wszystko oko, jej śrutówka też – odezwała się Eve. – I to dosłownie! Bierze ze sobą broń.
– Podwiezie nas. Powiedzieliśmy, że postawimy jej śniadanie i pomożemy nosić zakupy. Całkiem niezły układ, zwłaszcza że chyba wszyscy ją lubią. Nikt nie będzie chciał nam zrobić krzywdy, jak będzie z nami Linda.
Mogły to być pobożne życzenia, ale Michael słysząc to, trochę się odprężył. Przybili z Shane'em piątkę i zamknął drzwi. Usłyszeli jeszcze, jak zasuwa zamki.
– Oto i początek pięknego dnia – stwierdziła Eve – w którym nie zmrużyłam oka, spalono mi samochód i nawet nie mogę zrobić sobie makijażu. Po prostu świetnie.
To Shane wpadł na to, żeby nie robiła makijażu i Claire musiała mu przyznać, że pomysł był dobry. Eve była najbardziej rozpoznawalna z ich grupy, ale bez ryżowego pudru, czarnej kredki do oczu i ostrej szminki wyglądała, jak kłoś zupełnie inny. Claire pożyczyła jej trochę mniej gotycka koszulkę, chociaż Eve uparła się, że ma być fioletowa. Ale w niebieskich dżinsach wyglądała prawie… normalnie. Nawet związała włosy w kucyk.
Ani jednej czaszki w polu widzenia, aczkolwiek jej buty nadal robiły wrażenie.
– Pomyśl o tym, jak o tajnej akcji – rzucił Shane. – Na terenie wroga.
– Łatwo ci mówić. Ty musiałeś tylko włożyć koszulkę moro i bejsbolówkę. Brakuje ci tylko tytoniu do żucia.
– Ja się nie przebrałam – wtrąciła Claire.
Eve prychnęła.
– Kochanie, ty żyjesz w przebraniu. Na nasze szczęście.
Chodźcie, może Lindzie zostało trochę ciasteczek.
– Na śniadanie?
– Nigdy nie mówiłam, że jestem zatwardziałym dietetykiem.
Kiedy weszli do biura, Linda nie spała, ale była wyraźnie zmęczona i ziewając, popijała kawę. Kiedy Eve powiedziała dzień dobry, Linda wskazała jej talerz ciastek. Eve wyraźnie ulżyło.
– Och… a mogłabym też prosić o kawę?
– Jest w dzbanku. Nalej sobie zdrową porcję. Ten dzień już i tak jest długi. – Linda przebrała się w nową koszulę, też w kratę, ale w innych kolorach. Poza tym wyglądała prawie tak samo.
– To jak, zdrzemnęliście się choć trochę?
– Niewiele – odparł Shane z pełnymi ustami, gdy Eve nalewała sobie wielki kubek kawy. Wyciągnął rękę w niemej prośbie. Przewróciła oczami, odstawiła dzbanek na podstawkę i minęła go w drodze do talerza z ciasteczkami. – Stąd u niektórych muchy w nosie.
– I to mówi ktoś, komu nie chciało się nawet wstać po własną kawę.
Shane wzruszył ramionami i poszedł po napój, podczas gdy Eve zajęła się pożeraniem ciasteczek. Claire też zaczęła jedno skubać. Pomyślała, że powinna czuć się bardziej zmęczona. I pewnie tak będzie, później, ale na razie, czuła się… przejęta? Może lepszym określeniem byłoby zdenerwowana.
– Gdzie tu się kupuje samochody?
– W Durram? – Linda pokręciła głową. – Jest kilka komisów. Po nowe jeździmy do miasta. Nie żeby teraz byto tu wiele nowych samochodów. Durram było miastem ropy za czasów swojej świetności. Dużo jej tu było, ale kiedy się skończyła, miasto podupadło. Od tego czasu ludzie zaczęli wyjeżdżać. To nigdy nie było wielkie miasto, ale to, co jest teraz, to ledwie połowa tego, co było tu pięćdziesiąt lat temu, a poza tym wiele budynków stoi pustych.
– Dlaczego zostałaś? – zapytał Shane, popijając kawę.
Linda wzruszyła ramionami.
– A gdzie się miałam wynieść? Mój mąż jest tutaj pochowany. Przysłali mi go w trumnie z wojny w Iraku, tej pierwszej. Tu żyje moja rodzina, w tym Ernie, mój wnuczek.
Ernie prowadzi jeden z komisów i myślę, że tam uda nam się dla was coś znaleźć o tak wczesnej porze – uśmiechnęła się szeroko. – Jeśli staruszka nie jest w stanie zmusić swojego wnuka, żeby dla niej wstał przed świtem, to nie ma sensu żyć. Ruszamy, jak tylko skończę kawę.
Wypiła ją szybciej niż Shane i Eve, a po jakiś pięciu minutach cała czwórka wpakowała się na siedzenie pikapa Lindy, który miał więcej rdzy niż odłażącej farby i zapadające się siedzenia. Claire usiadła na kolanach Shane'a, co z jej perspektywy nie było wcale takie złe. A sądząc z tego, jak ją trzymał, jemu też specjalnie to nie przeszkadzało. Linda odpaliła ze zgrzytem silnik, po czym potoczyli się przez wysypany żwirem parking w stronę wąskiej drogi biegnącej do Durram.
– No, no – odezwała się Linda, gdy mijali znak, na którym z trudem można było się doczytać nazwy miasta spomiędzy dziur po kulach. – Zazwyczaj stoi tu rano radiowóz.
Najwyraźniej ktoś zaspał. Pewnie Tom. Lubi sobie długo posiedzieć w barze. Ale mu się za to dostanie.
– Wyleją go?
– Wyleją? Nie w Durram. Tu nie grozi ci zwolnienie, ale wstyd. – Linda minęła kilka domów, pustych sklepów i jedną pustą stację benzynową, po czym skręciła w prawo, a następnie w lewo.
– Jesteśmy na miejscu.
Napis głosił, że to „Komis Hurleya", i miał jakiś milion lat. Wyglądało na to, że on też dostał kiedyś ze śrutówki, ale sądząc z ilości pokrywającej go rdzy, było to dawno temu. Może przed urodzeniem Claire. A może nawet przed urodzeniem jej matki. Kilka kiepskich, starych samochodów stało zaparkowanych przed niewielkim budynkiem z pustaków, wyglądającym, jakby został zbudowany przez tę samą osobę, co motel Lindy.
I najprawdopodobniej tak właśnie było.
Pustaki zostały pomalowane na bladoniebieski kolor, a wokół okien i brzegu dachu pociągnięte ciemnoczerwoną obwódką, ale wraz z upływem czasu wszystko przybrało lekko szarawy odcień. Linda zahamowała z piskiem, otworzyły się drzwi do komisu i wyszedł z nich młody człowiek. Zamachał do nich.
– Och, słodki – wyszeptała do Claire Eve. Claire przytaknęła. Był starszy, może miał dwadzieścia lat z hakiem. Miał ładną twarz i piękny uśmiech, zupełnie jak… jego babcia.
– Och, jaki słodki! – zapiszczał Shane. – Jej, może się z nim umówimy?
– Zamknij się, mądralo. Claire, przyłóż mu!
– Udajmy, że przyłożyłam – odparła Claire. – Spójrz! Krwawi.
Shane parsknął.
– Nieprawda. No dobra, wyłazić z wozu, zanim to się zrobi śmieszne.
Linda zignorowała ich, wysiadła już z samochodu i podeszła do wnuka. Gdy ściskali się na powitanie, Claire zsunęła się z kolan Shane'a. Shane zeskoczył obok niej, a za nimi podążyła Eve.
– No, no. – Obrzuciła spojrzeniem samochody przed wejściem. – To jest po prostu…
– Smutne.
– Miałam zamiar powiedzieć, że przerażające, ale tez, pasuje. Możemy uznać, że miniwany nam nie pasują?
– Jak najbardziej – zgodził się z nią Shane.
Zaczęli się kręcić po parkingu. Dość szybko obejrzeli wszystko, co stało od frontu i sądząc po minie Eve, Claire była przekonana, że jej przyjaciółka nie znalazła tu nic, czym zgodziłaby się jeździć, nie umierając ze wstydu. A raczej jeżdżąc z umarlakiem.
– Do kitu – westchnęła Eve. – Jedyne, co ma odpowiedniej wielkości bagażnik, to to różowe coś.
I to nie troszkę różowe. To coś wyglądało, jakby zwymiotowała na to fabryka różu.
Akurat podeszli Linda i jej wnuk, który usłyszał koniec wypowiedzi Eve i pokręcił głową.
– I tak bym wam tego nie polecał – stwierdził. – Należał do Janie Hearst. Przejechała nim trzydzieści tysięcy kilometrów bez zmiany oleju. Uważa, że jest Paris Hilton Durram. Cześć, jestem Ernie Dawson. Słyszałem, że szukacie samochodu. Przykro mi z powodu tego, co stało się z waszym. Ci ludzie to przekleństwo, byli tacy, od kiedy pamiętam. Dobrze, że nikomu nic się nie stało.
– No… Teraz chcemy się stąd po prostu wynieść – odezwała się Eve. – To był mój wóz. I był naprawdę ładnym, klasycznym cadillakiem. Czarnym, ze skrzydłami. Myślisz, że znalazłby się tutaj ktoś, kto by go naprawił? I za kilka tygodni mogłabym go zabrać?
Ernie skinął głową. Miał zielone oczy, które wyraźnie kontrastowały z jego opaloną skórą, i brązowe, kręcone włosy, które wpadały mu wciąż do oczu. Claire od razu go polubiła, po czym przypomniała sobie ostatniego nieznajomego, który był słodki i zrobił na niej dobre wrażenie. Okazał się wcale nie taki miły. A raczej bardzo, ale to bardzo niemiły, co skończyło się dla Claire utratą sporej ilości krwi.
Więc nie uśmiechała się do Erniego za bardzo.
– Myślę, że to się da załatwić – stwierdził. – Earle Weeks z warsztatu pewnie będzie mógł nad nim popracować, ale będziecie mu musieli zostawić spory zadatek. Będzie musiał zamówić części.
– Jeśli uda nam się ubić interes i kupić jakiś porządny samochód, który nie jest różowy, to nie ma sprawy.
– No cóż, to mniej więcej wszystko, co mam do zaoferowania, no chyba że… – Przyglądał się Eve przez dłuższą chwilę i pokręcił lekko głową. – Nie, nie będziesz zainteresowana.
– Czym?
– Czymś, co trzymam na zapleczu. Nikt tu tego nie kupi. Próbowałem go sprzedać jednej firmie w Dallas. Ale skoro mówiłaś, że duży, klasyczny cadillac…
Eve podskoczyła w miejscu.
– Jak słodko! Pokaż!
– Uprzedzam tylko, że to ci się nie spodoba.
– Jest różowy?
– Nie, zdecydowanie nie, ale… – Ernie wzruszył ramionami. – No dobra, chodźcie za mną.
– Lepiej żeby był tego wart – mruknął Shane i wyciągnął z kieszeni ciastko. Przełamał je na pół i poczęstował Claire.
– Nie mogę się doczekać – odpowiedziała i zjadła szybko ciastko, bo Linda była mistrzynią w ich pieczeniu. – Nie wierzę, że jem na śniadanie ciastka.
– A ja nie wierzę, że utknąłem w Durram w Teksasie, ze spalonym samochodem, dwoma wampirami i tak pysznymi ciastkami.
I… coś w tym było.
Eve miała minę, jakby właśnie znalazła świętego Graala albo jego gotycki odpowiednik. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami, usta miała rozchylone, a uśmiech na jej twarzy był dziwnie zaraźliwy.
– Jest na sprzedaż?
Claire uznała, że Eve stara się być twarda, ale kompletnie jej to nie wychodziło.
– Za ile?
Ernie nie dał się zwieść. Potarł usta palcem, popatrzył na Eve, a potem na samochód i w końcu stwierdził:
– No cóż… Mógłbym go oddać za trzy tysiące. Bo jesteście przyjaciółmi babci.
– Nie próbuj mi tu oszukiwać dziewczyny – wtrąciła się Linda. – Wiem, że zapłaciłeś za to stare pudło Mattowi z przedsiębiorstwa pogrzebowego siedemset dolarów. I że od pół roku tylko się tu kurzy. Powinieneś jej go sprzedać najwyżej za tysiąc.
– Babciu!
– Żadne babciu! Bądź grzeczny. Komu innemu sprzedasz tutaj karawan?
– No… Próbowałem go przerobić na niezłą brykę do zabaw.
Karawan był olbrzymi. Czarny, ze srebrnymi wykończeniami i zawijasami, i wyblakłymi białymi zasłonkami w tylnych oknach. Babcia Linda miała rację – był pokryty kurzem pustyni, ale pod spodem krył się wspaniały wóz, naprawdę ostry.
– Bryka na zabawy?
– Tak, zajrzyj.
Ernie otworzył tylne drzwi do części, gdzie zwykle umieszczało się trumnę. W środku zamiast szyn na trumnę była podłoga wyłożona czarną puchatą wykładziną. Po bokach wbudowane były niskie siedzenia, po dwa z każdej strony.
– Wstawiłem trzymadełka na kubki – dodał. – Miałem też zrobić składany ekran DVD, ale zabrakło mi kasy.
Eve, jak w transie, sięgnęła do kieszeni i wyjęła pieniądze. Odliczyła trzy tysiące i wręczyła je Erniemu.
– Nie chcesz się najpierw przejechać? – zapytał.
– Na chodzie?
– Tak, całkiem niezłym.
– Ma klimatyzację?
– Oczywiście, z przodu i z tyłu.
– Kluczyki. ~ Wyciągnęła do niego rękę. Ernie podniósł palec, pobiegł do biura i wrócił z kluczykami, które wręczył jej z uśmiechem.
Eve otworzyła drzwi i odpaliła karawan. Trochę się krztusił, po chwili zaczął miarowo warczeć.
Eve pogłaskała kierownicę, a następnie ją uściskała. Dosłownie.
– Mój – powiedziała. – Mój, mój, mój.
– No, to mnie zaczyna naprawdę niepokoić – odezwał się Shane. – Czy możemy pominąć fragment z okazywaniem sobie uczuć i przejść do części z jeżdżeniem?
– Możecie się nim przejechać – zaproponował Ernie. – A ja się zajmę papierkową robotą. Za piętnaście minut dokumenty będą gotowe do podpisania.
– Spluwa! – krzyknął Shane sekundę szybciej niż Claire. Mrugnął do niej. – A ty możesz zająć miejsce Dla umarlaków.
– Ale śmieszne.
– Poczekaj, aż usiądą tam prawdziwe umarlaki.
Mówienie o tym przy Ernie'em i Lindzie było niebezpieczne i po chwili Claire zobaczyła, że Shane to sobie uświadomił. Zamrugał i dodał:
– No, może nie. Ale byłoby śmiesznie.
– Przezabawnie – przytaknęła mu Claire i poszła do tyłu. Wsiadanie wymagało trochę trudu, ale kiedy już siedziała, miała wrażenie, że tak właśnie powinno się czuć w limuzynie. Rozejrzała się za pasem bezpieczeństwa i się nim przypięła. Nie było sensu ginąć w wypadku samochodowym w karawanie. To brzmiało zbyt ironicznie, nawet dla Eve.
– Hej, tu naprawdę są uchwyty do napojów.
– Przeznaczenie – westchnęła Eve.
– Nie wydaje mi się, żeby przeznaczenie musiało ci spalić samochód, żeby cię do siebie przekonać – zauważył Shane, zapinając pas.
– Nie, nie to. Karawan. Nazwę go Przeznaczenie.
Shane zagapił się na Eve, po czym powoli potrząsnął głową.
– Rozważałaś jakieś leczenie albo…
Trzepnęła go w ramię.
– Ach, wszystko wróciło do normy. Super.
Eve ostrożnie wyprowadziła samochód na ulicę, przyzwyczajając się do jego rozmiarów. – Pewnie pali strasznie dużo, ale kurczę, jest taki mroczny!
Claire odsłoniła zasłony, żeby wyjrzeć przez tylne okno, kiedy przejeżdżali przez parking. Linda i Ernie stali przed komisem i machali, więc im odmachała.
– Jestem pewnie pierwszą osobą, która do kogoś macha z karawanu – stwierdziła. – To dziwne.
– Nie, to cudowne! Cudowne w tym wspaniałym, upiornym sensie. No dobra, trzymać się, ruszamy… – Eve nacisnęła na gaz i karawan przyspieszył. Shane przytrzymał się deski rozdzielczej.
– Hej, nieźle! Myślałem, że on jeździ tylko z prędkością, no wiesz, pogrzebową.
– Nie zamierzasz tego serio nazywać?
– Oczywiście! Będzie Przeznaczeniem.
– To przynajmniej nazwij go Powalacz. Jakoś fajnie.
– Mój samochód – uśmiechnęła się Eve. – Moje zasady.
Możesz sobie kupić ten różowy.
Shane wzruszył ramionami i zamilkł.
Eve bez problemów objechała kwartał domów i pięć minut później podjechała powoli na podjazd przed komisem. Kiedy zgasiła silnik, westchnęła i zaczęła się kręcić z satysfakcją w fotelu.
– To najlepsza wycieczka, na jakiej byłam.
Shane wyskoczył z wozu. Kiedy Claire wysiadała z tyłu, czekał już na nią, złapał w pół i pomógł wyjść. I wcale jej od razu nie puścił. To było miłe i poczuła, jak przysuwa się do niego, jakby ziemia pochyliła się jego stronę.
– Może lepiej wejdziemy do środka i upewnimy się, że nie zapłaci mu jeszcze więcej – odezwał się Shane. – Bo jest do tego zdolna.
– Tak, lubi dawać – zgodziła się Claire. – No i może Lindzie zostało jeszcze trochę ciastek.
– Słuszna uwaga.
W środku Eve już podpisywała papiery. Na stole leżało jej prawo jazdy i dowód ubezpieczenia. Ernie powiedział im cześć, po czym wziął dokumenty i skserował je na zapleczu. Biuro było małe, ciasne i dość zakurzone. Wyglądało na to, że pracuje tu tylko Ernie, przynajmniej na ogół. Linda opierała się o ścianę i patrzyła na parking, głęboko zatopiona w myślach.
– Coś nie tak? – zapytała Claire. Linda spojrzała na nią i pokręciła głową.
– Pewnie nie – odparła. – Po prostu dziwi mnie, że jeszcze nie widziałam szeryfa. Zwykle dość często objeżdża miasto, a jeszcze go tutaj nie było. Nie ma też jego zastępcy. Dziwne.
Ernie wypełnił dowód zakupu i oddał Eve wraz z pozostałymi papierami i jej dokumentami. Eve zwinęła wszystkie papiery, po czym uścisnęli sobie dłonie. Ernie uśmiechnął się do niej zalotnie.
– Dzięki – powiedział. – Na długo zostajesz w mieście?
– Och, ach, nie. Ja, my właśnie wyjeżdżamy. Do Dallas. Z moim chłopakiem – odpowiedziała niezbyt stanowczo Eve. Claire pomyślała, że słusznie, bo Ernie nie był zły. A Eve była słodka, nawet jeśli nie zrobiła się akurat na Gotkę.
Ernie się skrzywił.
– Powinienem był się domyślić – stwierdził. – No cóż, niech ci dobrze służy to auto. I czuj się jak u siebie.
– Już się tak czuję – odpowiedziała poważnie i wyszli na parking.
Linda poszła prosto do swojego samochodu.
– Hej – krzyknął Shane. – A co ze śniadaniem? Mieliśmy ci…
– Nie trzeba – wsiadła do auta i przez otwarte okno rzuciła. – Jadę zobaczyć się z szeryfem i dowiedzieć się, co się dzieje. Jeśli nie spotkamy się przed waszym odjazdem, życzę wam bezpiecznej podróży. I dzięki za ubarwienie tygodnia. Ha, właściwie to całego miesiąca.
– Nie, to my dziękujemy – odpowiedział Shane. – Masz świetny motel.
Uśmiechnęła się do niego.
– Zawsze tak uważałam – stwierdziła. – To na razie.
Odjechała, strzelając żwirem spod kół i wzniecając kłęby kurzu. Ernie, który wyszedł wraz z nimi przed biuro, westchnął.
– Moja babcia, kierowca Formuły Pierwszej. Miłej podróży.
Podziękowali mu, wsiedli do karawanu i pojechali do motelu.
Ale tam nie dotarli. Kiedy minęli rogatki miasta i wjechali na niewielki pagórek, Claire zauważyła przed nimi błyskające czerwone i niebieskie światła.
– Oho… – rzuciła.
Eve zahamowała i wymieniła z Shane'em spojrzenia.
– To przy motelu, prawda? Są w motelu.
– Na to wygląda – stwierdził Shane. – Niedobrze.
– Tak myślisz? – Eve przygryzła wargę. – Dzwoń do Michaela.
– Może oni…
– Co? Akurat tam są i szukają kogoś innego? Dzwoń do niego, Shane!
Shane wykręcił numer do Michaela, poczekał chwilę, po czym zamknął komórkę.
– Zajęte – rzucił. – Musimy się tam dostać.
– I co niby zrobić?
– Nie mam pojęcia! Chcesz, żeby twojego chłopaka przerobili na słońcu na grzankę?
Na to pytanie Eve nie odpowiedziała. Z udręczoną miną bębniła palcami w kierownicę, po czym rzuciła:
– Przepraszać będę później.
Wdepnęła gaz do dechy i karawan zaczął przyspieszać, zjeżdżając z górki. Minął motel, zdecydowanie przekraczając dozwoloną prędkość.
Jeden z radiowozów – na parkingu były dwa – wycofał się i ruszył za nimi w pościg. Eve nie zwalniała. Znów przycisnęła gaz.
– Eve, co ty, u licha, robisz? Przecież nie uciekniemy im w karawanie, i to pośrodku pustyni!
– Nie zamierzam – odkrzyknęła. – Claire, obserwuj, co tam się dzieje. Powiedz mi, gdy drugi samochód też za nami ruszy.
Po kilku chwilach Claire zobaczyła, że pojawił się za nimi drugi komplet czerwonych i niebieskich świateł.
– Oba za nami jadą – krzyknęła. – I jak ma nam to właściwie pomóc?
– Wyślij esemes do Michaela. – Eve zwróciła się do Shane'a. – Napisz mu, że droga wolna i ma się stamtąd zabierać.
– A co z Oliverem?
– Michael jest zbyt grzecznym chłopcem, żeby mu tego nie przekazać. Nie bój nic.
Shane szybko napisał wiadomość.
– To nie zmienia faktu, że jest raczę] słonecznie.
– Oliver jest starszy – wtrąciła Claire. – Może przebywać na słońcu znacznie dłużej niż Michael. Może uda mu się odciągnąć policję albo coś?
– To już ich sprawa – odpowiedziała Eve. – Muszę tylko jak najdłużej jechać. Im bardziej wkurzymy tych ludzi, tym większe szansę na ucieczkę mają Michael i Oliver.
Kiedy radiowozy się rozpędziły, szybko okazało się, że karawan Eve rzeczywiście nie był stworzony do wyścigów. Dwa kilometry dalej zostali wyprzedzeni, a po kolejnych dwóch otoczeni.
Eve w końcu się poddała, zdjęła nogę z gazu i zaczęła hamować.
– Dobra, umawiamy się tak – stwierdził Shane. – Ręce na kierownicy i zachowuj się grzecznie. Po prostu spanikowałaś. Mówiliśmy ci, żebyś się zatrzymała, ale ciebie kompletnie zablokowało, dobra?
– To nie pomoże.
– Owszem, jeśli będziesz grać słodką idiotkę. Postaraj się Eve. Już i tak mamy dość problemów.
Dalszy ciąg był jak żywcem wyjęty z programu w reality show. Policja kazała im wyjść z wozu i nim Claire się obejrzała, została pchnięta na samochód i maskę. To było upokarzające. Eve zaczęła płakać – czy grała, trudno było powiedzieć. Eve płakała z błahszych powodów. Shane odpowiadał na pytania spokojnym, opanowanym głosem, ale on sporo czasu spędzał na potyczkach z policją w Morganville. Dla Claire było to niejako nowe doświadczenie i raczej nie – zbyt przyjemne. Nią, jak sądziła, zajął się zastępca. Był wysoki i szczupły, w źle dopasowanym mundurze i zdawał się zdenerwowany, szczególnie, gdy zakuwał ją w kajdanki.
– Hej – rzucił Shane, gdy skuwano mu ręce za plecami. – Hej, proszę jej nie robić krzywdy. To nie jej wina!
– Nikt nikomu nie robi tu krzywdy – odezwał się szeryf, którego poznali poprzedniej nocy. – No dobra, uspokójmy się. A teraz nazwiska. Ty? – wskazał Claire.
– Claire Danvers. – No i jakiekolwiek szansę na dostanie się na MIT przepadły. Zrobią jej zdjęcie policyjne, które wyląduje na pewno na Facebooku. Ludzie będą się z niej nabijać. Będzie zupełnie jak w liceum. Tylko milion razy gorzej.
– Adres?
Podała mu adres w Morganville, na Lot Street. Nie wiedziała, co zrobią inni. Może należało skłamać, wymyślić coś. Ale nie śmiała spróbować. Jak powiedział Shane, mieli już dość problemów.
Eve podała swoje nazwisko drżącym głosem. Ostatni odpowiadał Shane. Oboje podali adres Domu Glassów.
– Czyli co? Mieszkacie razem? – zapytał szeryf.
A gdzie ten blondyn, co był z wami wczoraj?
– Ja… – Eve przygryzła wargę i zamknęła oczy. – Pokłóciliśmy się. Bardzo. On… wyjechał.
– A niby jak? Skoro wasz samochód się dopala na tamtym parkingu i raczej nie nadaje się do jazdy? Tędy nie jeżdżą żadne autobusy, moja panno.
– Złapał stopa. Ciężarówkę. Nie wiem jaką. Słyszałam ją tylko.
– Ciężarówkę… – powtórzył szeryf. – Aha. Czyli raczej nie został w motelu Lindy, zamknięty w pokoju?
– Nie, proszę pana.
To, pomyślała Claire, może nawet okazać się prawdą, bo jeśli akcja Eve zadziałała, to Michael i Oliver powinni już być gdzie indziej. Ale gdzie, to już inna historia.
– No dobra, zaczekamy na powrót Lindy. A potem otworzymy drzwi i zobaczymy, co jest grane. Może być?
– Tak, proszę pana – odpowiedziała Eve. – A czemu kajdanki?
– Bo wasza trójka to, moim zdaniem, trzy niezłe ziółka. Najpierw nabroiliście wczoraj w nocy, potem dostałem raport, że wasz samochód został zniszczony przez tych samych ludzi, którzy mówili, że im groziliście, a rano okazuje się, że mam tu jednego trupa i dwóch zaginionych. Zabitego znaleziono jakiś kilometr od waszego motelu.
– Ja… – Eve zamarła. – Ehm… co?
– Morderstwo – powtórzył szeryf, wolno i dobitnie. – I wy ostatni widzieliście ich żywych.