ROZDZIAŁ SZESNASTY

— Przepraszam — mówi Lucia; wyszła na zewnątrz ze sprzętem i usiadła obok mnie. — Nie powinnam tak wybuchać.

— Nie jestem zły — zapewniam ją. Teraz już nie, skoro się przekonałem, że wie, co złego zrobiła, i już tego nie robi.

— Dobrze. Słuchaj… wiem, że lubisz Marjory, a ona lubi ciebie. Nie pozwól, żeby to całe zamieszanie z Donem coś zepsuło, OK?

— Nie wiem, czy Marjory lubi mnie w jakiś specjalny sposób — przyznaję. — Don powiedział, że tak, ale ona tego nie powiedziała.

— Wiem. Trudna sprawa. Dorośli nie są równie bezpośredni jak dzieci, przez co stwarzają sobie masę problemów.

Marjory wychodzi z domu, zapinając szermierczą kurtkę. Uśmiecha się do mnie i Lucii — nie jestem pewny, do kogo kieruje ten uśmiech — gdy zamek się zacina.

— Jadłam za dużo pączków — mówi. — Albo za mało chodzę, czy coś w tym rodzaju.

— Chodź… — Lucia wyciąga rękę i Marjory podchodzi tak, żeby Lucia mogła rozpiąć zamek i jej pomóc.

Nie wiedziałem, że wyciągnięcie ręki sygnalizuje chęć udzielenia pomocy. Myślałem, że wyciągnięta ręka oznacza prośbę o pomoc. Może ma takie znaczenie tylko w kombinacji ze słowem „chodź”.

— Pofechtujemy się trochę, Lou? — pyta Marjory.

— Tak — odpowiadam. Czuję, że się czerwienię. Zakładam maskę i podnoszę szpadę. — Chcesz walczyć szpadą i sztyletem?

— Pewnie — mówi Marjory. Zakłada maskę i nie widzę już jej twarzy, jedynie błysk oczu i zębów, kiedy się odzywa. Za to nadal dostrzegam jej kształty pod szermierczą kurtką. Chciałbym ich dotknąć, ale to nie byłoby właściwe. Tak mogą tylko dziewczyny ze swoimi chłopakami.

Marjory salutuje. Walczy według prostszego wzoru niż Tom i z łatwością mógłbym zaliczyć trafienie, lecz to zakończyłoby pojedynek. Paruję, wykonuję krótkie pchnięcie, ponownie paruję. Gdy nasze ostrza się stykają, czuję dotyk jej dłoni. Dotykamy się bez dotykania. Krąży to w jedną, to w drugą stronę, przesuwa do przodu i w tył, a ja za nią podążam. To rodzaj tańca, wzorzec ruchu, tyle że bez muzyki. Przypominam sobie wszystkie znane mi utwory, próbując połączyć któryś z naszym tańcem. Próba dostosowania mojego wzoru do jej wywołuje we mnie dziwne wrażenie. Nie chcę jej pokonać, a jedynie czuć zwarcie, dotyk ostrzy na dłoniach i plecach.

Paganini. Pierwszy koncert na wiolonczelę, w tonacji D-dur, Opus 6, część trzecia. Nie do końca pasuje, ale jest najlepszy spośród wszystkich fragmentów muzyki, jakie potrafię sobie przypomnieć. Stateczny, a jednocześnie szybki, z krótkimi przerwami, kiedy Marjory wyłamuje się z rytmu, zmieniając kierunek. Przyspieszam lub zwalniam wyimaginowaną muzykę, by pasowała do naszych ruchów.

Ciekawe, co słyszy Marjory. Zastanawiam się, czy zdołałaby usłyszeć muzykę, którą ja słyszę. Gdybyśmy oboje myśleli o tej samej muzyce, to czy słyszelibyśmy ją w taki sam sposób? Zgrywalibyśmy się czy nie? Słyszę dźwięki jak kolory w mroku, dla niej mogą to być ciemne linie na świetle, tak jak zapisuje się nuty.

Gdybyśmy to połączyli, to czy nie zniesie się to nawzajem: ciemne na jasnym i jasne na ciemnym? Albo…

Trafienie Marjory przerywa moje rozmyślania.

— Dobrze — mówię i daję krok wstecz. Kiwa głową i ponownie salutuje.

Czytałem kiedyś opis myślenia jako światła i nie-myślenia jako mroku. Podczas fechtunku zastanawiam się nad różnymi sprawami i Marjory zdobywa punkt szybciej ode mnie. Jeśli więc ona nie zastanawia się nad różnymi sprawami, to czy nie-myślenie sprawia, że jest szybsza, i czy ten mrok jest szybszy od światła mojego myślenia?

Nie wiem, jaka jest prędkość myśli. Nie wiem, czy prędkość myśli jest u każdego taka sama. Czy to prędkość, czy głębia myślenia sprawiają, że jego style różnią się od siebie?

Wiolonczela wznosi się w spiralnym wzorze i Marjory gubi rytm. Ruszam w solowy pląs i zaliczam trafienie.

— Dobrze — mówi i odstępuje do tyłu. Jej ciało porusza się w rytm głębokich oddechów. — Wykończyłeś mnie, Lou; to była długa walka.

— A co ze mną? — pyta Simon. Chciałbym zostać z Marjory, ale spodobał mi się wcześniejszy pojedynek z Simonem i chcę zrobić to jeszcze raz.

Tym razem słyszę inną muzykę. Fantazja Carmen Sarasate’a… doskonała do kociego krążenia Simona wokół mnie, wypatrywania luki w obronie i koncentracji. Nigdy nie sądziłem, że potrafiłbym tańczyć — to umiejętność towarzyska, a wtedy zawsze sztywnieję i robię się niezdarny. Teraz jednak, z ostrzem w dłoni, dobrze jest poruszać się w rytm wewnętrznej muzyki.

Simon jest lepszy ode mnie, ale się tym nie przejmuję. Jestem ciekawy, co potrafi i co ja mogę zrobić. Zdobywa punkt, potem drugi, ale po chwili go trafiam.

— Do pięciu? — pyta. Zdyszany, kiwam głową.

Tym razem żaden z nas nie zalicza szybko trafienia. Walczymy długo, aż wreszcie zdobywam punkt, bardziej dzięki szczęściu niż umiejętnościom. Remisujemy. Pozostali stoją w milczeniu i patrzą. Wyczuwam ich zainteresowanie, ciepłe miejsce na plecach. Naprzód, na boki, dookoła, wstecz. Simon zna i blokuje wszystkie moje ciosy; mnie udaje się parować jego. W końcu robi coś, czego nawet nie dostrzegam: jego ostrze pojawia się w miejscu, gdzie przed chwilą je zablokowałem, i przeciwnik trafia mnie, wygrywając pojedynek.

Spływam potem mimo chłodu nocy. Jestem pewny, że brzydko pachnę, toteż zaskakuje mnie Marjory, która podchodzi do mnie i dotyka mojego ramienia.

— To było wspaniałe, Lou — chwali. Zdejmuję maskę. Oczy jej błyszczą, a uśmiech jest tak szeroki, że niemal sięga włosów.

— Jestem spocony — mówię.

— I nic dziwnego po czymś takim — zauważa. — Rany. Nie wiedziałam, że potrafisz tak walczyć.

— Ani ja — przyznaję.

— Teraz kiedy już to wiemy — odzywa się Tom — powinniśmy zabierać cię na inne turnieje. Co o tym myślisz, Simon?

— Jest więcej niż gotowy. Najlepsi szermierze naszego stanu z nim sobie poradzą, ale jak tylko zdobędzie trochę obycia, będą musieli solidnie się przy tym napracować.

— No to jak, Lou, pojedziesz z nami na następny turniej? — pyta Tom.

Przenika mnie chłód. Myślę, że chcą być mili, ale Don wściekł się na mnie właśnie z powodu turnieju. Co będzie, jeśli ktoś zezłości się na mnie po każdym turnieju, przez co kolejnym osobom będą wszczepiać OCW?

— To cała sobota — mówię.

— Zgadza się, a czasem również cała niedziela — przypomina Lucia. — Czy to jakiś problem?

— Ja… chodzę w niedziele do kościoła — odpowiadam. Marjory patrzy na mnie.

— Nie wiedziałam, że chodzisz do kościoła, Lou — rzuca.

— Cóż, mógłbyś być tylko w sobotę… w soboty nie brakuje ci wolnego czasu, Lou?

Nie bardzo wiem, co powiedzieć. Nie sądzę, żeby zrozumieli, gdybym powiedział im o Donie. Wszyscy na mnie patrzą; skręcam się w sobie. Nie chcę, żeby się na mnie gniewali.

— Najbliższy lokalny turniej odbędzie się w Święto Dziękczynienia — mówi Simon. — Nie musisz podejmować decyzji dzisiaj. — Przygląda mi się z zainteresowaniem. — Martwisz się, że znowu ktoś nie będzie obwoływał trafień, Lou?

— Nie… — Ponownie czuję, jak zaciska mi się gardło. Zamykam oczy, żeby się uspokoić. — Chodzi o Dona — przyznaję wreszcie. — Rozzłościł się na turnieju. Myślę, że to dlatego… tak się pogniewał. Nie chcę, żeby to samo przytrafiło się komuś innemu.

— To nie twoja wina — mówi zdenerwowanym głosem Lucia.

No właśnie, myślę. Ludzie denerwują się z mojego powodu, nawet jeśli nie są na mnie źli. Nie musi być w tym mojej winy.

— Rozumiem, o co ci chodzi — oznajmia Marjory. — Nie chcesz sprawiać kłopotów, prawda?

— Tak.

— i nie masz pewności, że nikt się na ciebie nie pogniewa?

— Tak.

— Ale, Lou, zdarza się również, że ludzie wściekają się na innych bez żadnych przyczyn. Don był zły na Toma. Ktoś może się obrazić na Simona. Bywało, że ludzie złościli się na mnie. Tak już po prostu jest. Dopóki ludzie nie robią niczego złego, nie mogą wiecznie się zastanawiać, czy nikogo nie urazili.

— Może wy tak się tym nie przejmujecie — mówię. Obdarza mnie spojrzeniem, które miało chyba coś oznaczać, ale nie wiem co. Czy wiedziałbym, gdybym był normalny? Jak normalni ludzie uczą się znaczenia takich spojrzeń?

— Może i tak — przyznaje. — Kiedyś zawsze zakładałam, że wina leży po mojej stronie. Bardzo się tym martwiłam. Ale to jest… — urywa i domyślam się, że szuka ładnego słowa. Wiem o tym, ponieważ sam często mówię wolniej, gdy szukam odpowiedniego wyrażenia. — Trudno jest ustalić, do jakiego stopnia należy się tym przejmować — kończy wreszcie.

— Tak — zgadzam się.

— Problemem są ludzie, którzy chcą, żebyś myślał, że wszystko jest twoją winą — mówi Lucia. — Zawsze obwiniają innych o swoje uczucia, szczególnie o złość.

— Lecz czasami złość jest usprawiedliwiona — wtrąca Marjory. — Nie chodzi mi o Lou i Dona; Lou nie zrobił nic złego. Przeważyła zazdrość Dona. Rozumiem jednak, o co chodzi Lou. Nie chce być przyczyną cudzych kłopotów.

— Nie będzie — zapewnia Lucia. — Nie ten typ. — Obrzuca mnie zupełnie innym spojrzeniem niż wcześniej Marjory. Też nie wiem, co ono oznacza.

— Lucio, czemu nie spróbujesz sił z Simonem? — pyta Tom. Wszyscy milkną i patrzą na niego. Lucia nieruchomieje z półotwartymi ustami. Po chwili zamyka je z cichym westchnieniem.

— Świetnie — mówi. — Minęło sporo czasu. Simonie?

— Z przyjemnością — odpowiada z uśmiechem.

Obserwuję Lucie i Simona. Jest lepszy od niej, ale nie zdobywa tylu punktów, ile powinien. Dostrzegam, że walczy na granicy jej poziomu, nie wykorzystując wszystkich sztuczek. To bardzo uprzejme. Jestem świadomy obecności Marjory obok mnie, zapachu suchych liści, przyniesionych przez wiatr pod kamienny krawężnik, i chłodnego wietrzyku na karku. Jest mi dobrze.


* * *

O dziewiątej nie jest już chłodno, tylko zimno. Wszyscy wchodzimy do środka i Lucia przyrządza gorącą czekoladę. Pierwszy raz w tym roku. Pozostali pogrążeni są w rozmowie; siedzę oparty o zielony skórzany podnóżek i staram się przysłuchiwać, obserwując jednocześnie Marjory. Kiedy mówi, bardzo często gestykuluje. Kilka razy macha dłonią w sposób, który jak mnie uczono, jest oznaką autyzmu. Widziałem ten gest także u innych i zawsze się zastanawiałem, czy byli autystyczni, czy jedynie częściowo autystyczni.

Rozmawiają o minionych turniejach — kto wygrał, a kto przegrał, kto był sędzią i jak zachowywali się uczestnicy. Nikt nie wspomina o Donie. Gubię się w imionach; nie znam tamtych ludzi. Nie rozumiem, dlaczego „Bart to taka ropucha”, jak wyrażają się o niejakim Barcie, choć jestem pewny, iż nie mają na myśli tego, że Bart jest płazem o pokrytej brodawkami skórze, tak samo jak Don tak naprawdę wcale nie jest „kosą”. Przenoszę wzrok z Marjory na Simona, potem na Toma, Lucie, Maksa i Susan, starając się nadążyć za mówcą, nie potrafię jednak przewidzieć, kto zaraz skończy, a kto zacznie. Czasami następuje dwu-, trzysekundowa przerwa, a kiedy indziej jedna osoba się odzywa, kiedy inna jeszcze mówi.

To na swój sposób fascynujące. Niemal jak obserwacja prawie-wzorów w chaotycznym systemie. Jak przypatrywanie się rozpadowi i rekombinacji molekuł. Mam wrażenie, że to pojmuję, ale zaraz dochodzi do czegoś, czego nie przewidziałem. Nie wiem, jak mogą w tym uczestniczyć, nie gubiąc jednocześnie wątku.

Stopniowo dostrzegam, że wszyscy milkną, gdy odzywa się Simon; pozwalają mu włączyć się w rozmowę. Sam nie przerywa zbyt często, lecz jemu nie przerywa nikt. Jeden z moich nauczycieli powiedział, że przemawiająca osoba wskazuje tego, kto powinien zabrać po niej głos, patrząc nań. Wtedy zwykle nie potrafiłem określić, gdzie ktoś patrzy, chyba że robił to dosyć długo. Teraz umiem już podążać za większością spojrzeń. Simon patrzy na różne osoby. Max i Susan zawsze patrzą najpierw na Simona, dając mu pierwszeństwo. Tom zerka na Simona co drugi raz, Lucia co trzeci. Simon nie zawsze zabiera głos, gdy ktoś na niego patrzy; wówczas taka osoba przenosi wzrok na kogoś innego.

Jednak wszystko dzieje się bardzo szybko — jak oni mogą za tym nadążyć? I dlaczego Tom patrzy na Simona tylko co jakiś czas, a nie ciągle? Skąd wie, że ma spojrzeć właśnie na Simona?

Uświadamiam sobie, że Marjory mnie obserwuje, i natychmiast się czerwienię. Głosy pozostałych zaczynają się zamazywać, wzrok traci ostrość. Chcę schować się w cieniu, ale tu nie ma cienia. Spuszczam wzrok. Nasłuchuję jej głosu, lecz ona nie odzywa się zbyt często.

Potem zmieniają temat i zaczynają mówić o sprzęcie: stalowe ostrza kontra kompozytowe, stara stal kontra nowa. Wydaje się, że wszyscy preferują stal, choć Simon opowiada o ostatnich oficjalnych zawodach, jakie widział, gdzie używano kompozytowych ostrzy z wbudowanymi chipami, które emitowały brzęk stali, gdy klingi o siebie uderzały. „Dziwaczne”, zauważa.

Potem mówi, że musi już iść, i wstaje. Tom również wstaje; Max także. Podnoszę się. Simon ściska Tomowi dłoń, mówiąc:

— Świetnie się bawiłem. Dzięki za zaproszenie.

Tom odpowiada, że Simon zawsze jest tutaj mile widziany. Max wyciąga rękę i mówi:

— Dziękujemy za przybycie. To był dla nas zaszczyt. Simon ściska mu dłoń, odpowiadając, że nie ma sprawy. Nie wiem, czy mam wyciągnąć rękę, czy nie, ale Simon mnie ubiega, podając mi swoją, a ja ją ściskam, choć tego nie lubię — wydaje mi się to takie bezcelowe.

— Dziękuję, Lou. Świetna walka — mówi.

— Nie ma sprawy — odpowiadam. W pokoju zapada pełna napięcia cisza i martwię się, że powiedziałem coś niewłaściwego, choć przecież powtórzyłem tylko słowa Simona, ale ten zaraz klepie mnie po ramieniu.

— Mam nadzieję, że zmienisz zdanie o turniejach — oznajmia. — To była czysta przyjemność.

— Dziękuję — bąkam.

Gdy Simon zmierza do drzwi, Max mówi:

— Ja też muszę już iść — na co Susan podnosi się z podłogi. Na mnie również czas. Rozglądam się dokoła; wszyscy mają przyjazne miny, ale wydawało mi się, że twarz Dona również była przyjazna. Skąd mam wiedzieć, czy któreś z nich nie jest na mnie złe?


* * *

W czwartek mamy pierwszą odprawę medyczną, podczas której możemy zadawać pytania. Biorą w niej udział dwaj lekarze: doktor Ransome o siwych, kręconych włosach oraz doktor Handsel, którego proste ciemne włosy wyglądają, jakby zostały przylepione do czaszki.

— Czy to jest odwracalne? — pyta Linda.

— Cóż… Nie. Cokolwiek się stanie, tak już pozostanie.

— Jeśli więc się nam nie spodoba, nie będziemy mogli stać się na powrót normalni?

Należałoby zacząć od tego, że nie jesteśmy normalni, ale nie mówię tego głośno. Linda wie o tym równie dobrze jak ja. Po prostu żartuje.

— Eee… nie, nie będziecie mogli. Prawdopodobnie. Ale nie rozumiem, dlaczego…

— … mielibyśmy tego chcieć? — kończy Cameron. Na jego twarzy maluje się napięcie. — Lubię siebie takim, jaki jestem. Nie wiem, czy polubię siebie takim, jakim się stanę.

— Nie powinno być aż takiej różnicy — uprzedza doktor Ransome. Lecz każda różnica jest różnicą. Nie jestem tą samą osobą, jaką byłem, zanim zaczął prześladować mnie Don. Nie tylko jego działania mnie zmieniły, także spotkania z policjantami. Dowiedziałem się o czymś, czego nie wiedziałem wcześniej, a wiedza zmienia ludzi. Unoszę rękę.

— Tak, Lou — zachęca mnie doktor Ransome.

— Nie rozumiem, jak leczenie mogłoby nas nie zmienić — mówię. — Jeśli ma to znormalizować nasze postrzeganie zmysłowe, to jednocześnie zmieni prędkość i rodzaj przyjmowanych informacji, co z kolei zmodyfikuje naszą percepcję i przetwarzanie…

— Owszem, ale ty, twoje ja, pozostanie takie samo, przynajmniej w większości. Będziesz lubił te same rzeczy, tak samo będziesz reagował…

— To po co ta zmiana? — pyta Linda. Sprawia wrażenie rozgniewanej; wiem, że jest bardziej zatroskana niż zła. — Mówią, że chcą nas zmienić, żebyśmy nie potrzebowali środków wsparcia, których obecnie potrzebujemy, jeśli jednak przestaniemy ich potrzebować, to będzie to oznaczało, że zmieniły się nasze preferencje… zgadza się?

— Nauka, jak radzić sobie z natłokiem danych, zabrała mi mnóstwo czasu — mówi Dale. — Co będzie, jeśli się okaże, że nagle nie mogę zajmować się rzeczami, którymi powinienem? — Mruga lewym okiem w niekontrolowanym tiku.

— Nie sądzimy, żeby doszło do czegoś takiego — powtarza lekarz. — Badacze naczelnych zaobserwowali jedynie pozytywne zmiany w zachowaniach społecznych…

— Nie jestem pieprzonym szympansem! — Dale wali dłonią w stół. Oko nieruchomieje mu na chwilę, po czym tik powraca.

Lekarz wygląda na zszokowanego. Dlaczego tak bardzo go zaskoczył gniew Dale’a? Czy byłby zadowolony, gdyby wypowiadano się o jego zachowaniach na podstawie obserwacji szympansów? A może tak właśnie zachowują się normalni? Czy postrzegają siebie jako zwykłe naczelne? Nie mogę w to uwierzyć.

— Nikt czegoś takiego nie sugeruje — mówi z lekką dezaprobatą lekarz. — Po prostu… szympansy są najbliższym nam modelem. Po leczeniu ich osobowości nie uległy zmianie, znikło jedynie upośledzenie społeczne…

Szympansy na całym świecie żyją obecnie w środowisku chronionym — w ogrodach zoologicznych lub instytutach badawczych.

Kiedyś żyły na wolności w dżunglach Afryki. Zastanawiam się, czy autystyczne szympansy zachowywałyby się w ten sam sposób na wolności, czy zmienił je stres życia w zamknięciu. Na ekranie pojawia się slajd.

— Oto wzór aktywności normalnego mózgu, rozpoznającego twarz wśród innych twarzy — wyjaśnia lekarz. Na przezroczu widać szary zarys mózgu z niewielkimi, świecącymi na zielono punktami. Dzięki temu, co przeczytałem, rozpoznaję kilka lokalizacji… Nie, rozpoznaję ten slajd. To ilustracja 16-43d z rozdziału szesnastego Funkcjonowania mózgu. — A tutaj… — zmiana slajdu — … mamy wzór aktywności autystycznego mózgu w trakcie tego samego procesu. — Kolejny szary obrys z maleńkimi, błyszczącymi zielenią kropkami. Ilustracja 16-43c z tego samego rozdziału.

Próbuję przypomnieć sobie podpisy z książki. Nie wydaje mi się, żeby chodziło o aktywność normalnego mózgu podczas rozpoznawania znanej sobie twarzy ze sfotografowanej grupy. Raczej była to aktywność normalnego mózgu na widok znajomej twarzy. Połączenie… tak, już sobie przypominam. Dziewięciu zdrowych ochotników wybranych spośród studentów zgodnie z procedurą zaaprobowaną przez komitet etyczny badań nad ludźmi…

Na ekranie widnieje już kolejny slajd. Znowu szary obrys, następny zestaw kropek, tym razem niebieskich. Monotonne brzęczenie głosu lekarza. To przezrocze także rozpoznaję. Próbuję sobie przypomnieć, co mówiła o nim książka, jednocześnie słuchając mówcy, ale mi się to nie udaje. Wszystko mi się miesza.

Podnoszę rękę. Przerywa i mówi:

— Tak, Lou?

— Czy możemy otrzymać kopie tych materiałów, żeby zapoznać się z nimi później? Trudno to wszystko sobie przyswoić za jednym razem.

Marszczy brwi.

— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Lou. To nadal własność… materiały ściśle tajne. Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej, możesz zapytać mnie lub swojego doradcę, albo obejrzeć sobie te slajdy ponownie, choć — chichocze — nie wydaje mi się, żeby zbyt wiele ci powiedziały. Nie jesteś przecież neurologiem.

— Trochę czytałem — mówię.

— Doprawdy… — zaczyna cedzić słowa. — Co czytałeś, Lou?

— Kilka książek — odpowiadam. Nagle nie chcę mu wyjawić, jakie książki przeczytałem. Sam nie wiem dlaczego.

— O mózgu? — pyta.

— Tak. Pragnąłem zrozumieć, jak działa, zanim coś z nim zrobicie tą swoją kuracją.

— I… zrozumiałeś coś?

— To jest bardzo skomplikowane — mówię. — Podobne do równoległych procesów komputerowych, tylko bardziej złożone.

— Masz rację, to jest bardzo skomplikowane — przyznaje z satysfakcją. Jest chyba zadowolony, że nie powiedziałem, że to rozumiem. Ciekawe, co by powiedział, gdybym wyjawił, że rozpoznaję te ilustracje.

Cameron i Dale patrzą na mnie. Nawet Bailey obrzuca mnie szybkim spojrzeniem i zaraz odwraca wzrok. Chcą wiedzieć, co wiem. Nie mam pojęcia, czy powinienem im powiedzieć, częściowo dlatego, że jeszcze sam nie wiem, co wiem… co to wszystko znaczy w tym kontekście.

Odsuwam od siebie myśli o książce i koncentruję się na słuchaniu, jednocześnie zapamiętując kolejne slajdy. W ten sposób nie przyswajam informacji — żadne z nas tego nie potrafi — ale wydaje mi się, że będę mógł później porównać przezrocza z książką.

W końcu slajdy z szarym obrysem mózgu i barwnymi kropkami zastępują przezrocza z molekułami. Nie rozpoznaję ich; nie widziałem takich w podręczniku chemii organicznej. Jedynie tu i ówdzie dostrzegam grupę hydroksylową lub aminową.

— Ten enzym reguluje ekspresję genu jedenastego czynnika wzrostu nerwów — mówi lekarz. — W normalnych mózgach jest to część pętli zwrotnej, która bierze udział w kontroli mechanizmów odpowiedzialnych za koncentrację w celu preferencyjnego przetwarzania społecznie ważnych sygnałów. A to jest jedna z rzeczy, które sprawiają wam problemy.

Przestał już udawać, że jesteśmy dla niego czymś innym, niż tylko kolejnym przypadkiem.

— Jest to także część leczenia autystycznych noworodków, które nie zostały rozpoznane i wyleczone w okresie płodowym, jak również dzieci, które przeszły infekcje zaburzające prawidłowy rozwój mózgu. Nasza nowa kuracja modyfikuje to, ponieważ dotychczasowe metody były skuteczne jedynie w pierwszych trzech latach rozwoju dziecka, dzięki czemu może wpływać na rozwój układu nerwowego u dorosłych.

— Czyli nauczy nas zwracać uwagę na innych ludzi? — pyta Linda.

— Nie, nie… Wiemy, że już to robicie. Nie jesteśmy tymi idiotami z połowy dwudziestego wieku, którzy myśleli, że osoby autystyczne po prostu ignorują innych ludzi. Kuracja pomoże wam zwracać uwagę na sygnały społeczne: wyraz twarzy, ton głosu, gesty… tego typu rzeczy.

Dale wykonuje wulgarny gest; lekarz nie reaguje. Zastanawiam się, czy naprawdę go nie zauważył, czy wolał zignorować.

— Ale czy ludzi nie trzeba uczyć, tak jak niewidomych, interpretacji nowych danych?

— Oczywiście. Dlatego właśnie częścią kuracji jest program edukacyjny. Symulacja sytuacji społecznych, wykorzystywanie generowanych komputerowo twarzy… — Następny slajd, tym razem ze zdjęciem szympansa o podwiniętej górnej wardze i wysuniętej dolnej. Wybuchamy śmiechem, nie mogąc się powstrzymać. Doktor czerwienieje ze złości. — Przepraszam… nie ten slajd. Oczywiście, to nie jest odpowiedni slajd. Mam na myśli ludzkie twarze i ćwiczenia z zachowań społecznych.

Dokonamy podstawowego oszacowania, po czym przejdziecie trwające od dwóch do czterech miesięcy szkolenie pokuracyjne…

— Oglądanie małpich twarzy! — mówi Linda, śmiejąc się tak głośno, że w oczach pojawiają się jej łzy. Wszyscy chichoczemy.

— Powiedziałem, że to była pomyłka — przypomina lekarz. — Uczyliśmy psychoterapeutów metod interwencji… To bardzo po ważna sprawa.

Pysk szympansa został zastąpiony rysunkiem grupy ludzi siedzących w kółku; jeden przemawia, a pozostali uważnie go słuchają. Kolejne przezrocze, na którym ktoś rozmawia z ekspedientką w sklepie odzieżowym. Na innym jakaś osoba korzysta z telefonu w biurze. To wszystko wygląda bardzo zwyczajnie i nudno. Na żadnym obrazie nie widać turnieju szermierczego ani rozmowy z policją po bójce na parkingu. Jedyną scenę z policjantem można by zatytułować: Pytanie o drogę. Policjant ze sztucznym uśmiechem na twarzy wyciąga ramię i wskazuje kierunek; pytający ma na głowie śmieszny kapelusz, na ramionach plecak, a w ręku książeczkę z napisem „Przewodnik turystyczny” na okładce.

Wygląda na pozowane. Wszystkie obrazki sprawiają wrażenie pozowanych, a przedstawieni na nich ludzie nie muszą nawet być prawdziwi. Mogą być — i prawdopodobnie są — komputerowymi kreacjami. Mamy być normalnymi, prawdziwymi ludźmi, a oczekuje się od nas nauki od tych nieprawdziwych, wymyślonych ludzi w zaaranżowanych sytuacjach. Lekarz i jego asystenci zakładają, że znają sytuacje, w jakich możemy się znaleźć lub z jakimi będziemy musieli sobie poradzić, i nauczą nas, jak mamy to zrobić. Przypomina mi to terapeutów z zeszłego stulecia, którzy uważali, że wiedzą, jakie słowa powinno się znać, i uczyli jedynie „podstawowego” słownictwa. Niektórzy z nich wręcz zabraniali rodzicom uczenia dzieci innych wyrazów, gdyż mogłoby to zahamować przyswajanie podstawowego słownictwa.

Tacy ludzie nie wiedzą, czego nie wiedzą. Moja mama zwykle recytowała krótki wierszyk, którego nie rozumiałem, dopóki nie ukończyłem dwunastu lat, a jedna z linijek brzmiała: „Ci, którzy niewiedzą i nie wiedzą, że nie wiedzą, są głupcami…” Lekarz nie wie, że powinienem umieć poradzić sobie na turnieju z mężczyzną, który nie obwołuje trafień, niedoszłym, zazdrosnym kochankiem z grupy szermierczej czy oficerami policji sporządzającymi raporty z aktów wandalizmu i zastraszania.

W tej chwili lekarz mówi o uogólnianiu umiejętności społecznych. Twierdzi, że po kuracji i szkoleniu nasze umiejętności społeczne powinny przydać się nam w każdej sytuacji życia codziennego. Zastanawiam się, co by pomyślał o umiejętnościach społecznych Dona.

Zerkam na zegarek. Sekundy migają; upłynęły już niemal dwie godziny. Lekarz chce wiedzieć, czy mamy jakieś pytania. Spuszczam wzrok. Pytania, jakie chciałbym zadać, są nieodpowiednie na tego typu spotkanie, poza tym nie sądzę, żeby na nie odpowiedział.

— Jak pan uważa, kiedy zaczniecie? — pyta Cameron.

— Chcielibyśmy zacząć z pierwszym obiektem… uhm, pacjentem… jak najszybciej. Do przyszłego tygodnia wszystko powinno być gotowe.

— Ilu za jednym zamachem? — chce wiedzieć Bailey.

— Dwoje. Chcielibyśmy zajmować się dwiema osobami jednocześnie, w odstępie trzydniowym. Dzięki temu nasz podstawowy zespół medyczny będzie mógł skoncentrować na nich swoje wysiłki podczas pierwszych krytycznych kilku dni.

— Czy zamierzacie odczekać jakiś czas po zakończeniu leczenia pierwszej dwójki, żeby się przekonać, czy podziałało? — pyta Bailey.

Lekarz kręci głową.

— Nie, lepiej zająć się całą grupą w możliwie krótkim czasie.

— Dzięki czemu będzie można to szybciej opublikować — słyszę swój głos.

— Co? — pyta lekarz. Pozostali patrzą na mnie. Wbijam wzrok w kolana.

— Jeśli skończymy szybko i wszyscy jednocześnie, będziecie mogli prędzej to opisać i opublikować. W przeciwnym razie za jęłoby to ponad rok.

Zerkam na jego twarz; ma czerwone i błyszczące policzki.

— To nie o to chodzi — mówi odrobinę za głośno. — Rzecz w tym, że dane można lepiej porównać, jeśli obiekty, jak wy, zostały poddane kuracji w zbliżonym czasie. Przypuśćmy, że wydarzyło się coś, co zmieniło sytuację od chwili ukończenia leczenia przez pierwszą dwójkę… coś, co wpłynęło na pozostałych…

— Co na przykład, grom z jasnego nieba, który zamieni nas w normalnych? — pyta Dale. — Boicie się, że zapadniemy na galopującą normalność i nie będziemy się nadawać na obiekty badań?

— Nie, nie — odpowiada lekarz. — Chodzi raczej o czynniki polityczne, które mogłyby zmienić wasze nastawienie…

Ciekawe, co o tym myślą władze. Czy władze w ogóle myślą? Przychodzi mi do głowy rozdział z Funkcjonowania mózgu pod tytułem: „Polityka zasad przeprowadzania badań”. Czy w ciągu najbliższych miesięcy ma się coś wydarzyć, pojawić się jakaś nowa regulacja prawna lub zmiana podejścia, która uniemożliwiłaby przeprowadzenie tych badań?

Mogę się tego dowiedzieć w domu. Nie sądzę, żeby ten człowiek udzielił mi uczciwej odpowiedzi, gdybym go o to zapytał.

Wychodzimy niesynchronicznie, nie dopasowując rytmu do pozostałych. Zwykle poruszamy się tak, by dostosować się do szczególnych cech osób z naszej grupy, teraz jednak maszerujemy w dysharmonii. Wyczuwam zagubienie i gniew. Nikt nic nie mówi. Ja też milczę. Nie chcę rozmawiać z tymi, którzy od tak dawna są moimi najbliższymi współpracownikami.

Po powrocie do naszego budynku znikamy szybko w swoich pokojach. Siadam i rozglądam się za wiatrakiem. Powstrzymuję się i zaraz zaczynam się zastanawiać, dlaczego to zrobiłem.

Nie chcę pracować. Chcę rozmyślać nad tym, co zamierzają zrobić z moim mózgiem i co to oznacza. To coś więcej, niż mówią; wszystko, co mówią, kryje w sobie więcej, niż mówią. Poza słowami jest ton, w którym kryje się kontekst zawierający w sobie niezbadane obszary normalnej socjalizacji, rozległe i ciemne jak noc, rozświetlane przez przypominające gwiazdy samotne światełka doświadczeń.

Blask gwiazd, jak powiedział pewien pisarz, rozświetla cały wszechświat, sprawiając, że wszystko jaśnieje. Mrok to złudzenie, twierdził. Jeśli tak jest, to Lucia miała rację i mrok nie ma prędkości.

Istnieje jednak zwyczajna niewiedza, brak wiedzy oraz świadoma ignorancja, która odmawia poznania i zakrywa światło ciemną zasłoną uprzedzeń. Uważam więc, że niewykluczone jest istnienie pozytywnego mroku, który może mieć prędkość.

Książki upewniają mnie, że mój mózg funkcjonuje bardzo dobrze nawet w obecnym stanie i że znacznie łatwiej jest rozregulować jego funkcje, niż je naprawić. Jeśli normalni ludzie naprawdę potrafią robić te wszystkie rzeczy, o które ich podejrzewam, to byłoby to pomocne… ale nie jestem wcale pewny, czy naprawdę je potrafią.

Nie zawsze rozumieją, czemu ludzie zachowują się w konkretny sposób. Widać to, gdy spierają się o swoje racje, motywy. Słyszałem, jak ktoś mówił do dziecka: „Robisz mi to na złość”, podczas gdy dla mnie było oczywiste, że dziecko robiło to dla zabawy… Nie zdawało sobie sprawy, jaki wpływ wywierało na dorosłych. Ja też byłem taki nieświadomy, więc rozpoznaję to u innych.

Dzwoni telefon. Odbieram.

— Lou, tu Cameron. Chcesz iść na pizzę? — Głos mechanicznie składa słowa.

— Dziś jest czwartek — mówię. — Będzie Cześć-Jestem-Jean.

— Ja, Chuy i Bailey i tak idziemy pogadać. I ty, jeśli przyjdziesz. Linda nie idzie. Dale nie idzie.

— Nie wiem, czy chcę iść — przyznaję. — Pomyślę. O której się tam wybieracie?

— O piątej — odpowiada.

— Są miejsca, gdzie lepiej o tym nie rozmawiać — przypominam.

— Pizzeria nie jest takim miejscem — mówi Cameron.

— Wiele osób wie, że tam chodzimy — nadmieniam.

— Inwigilacja? — pyta Cameron.

— Tak. Ale pójście tam to dobry pomysł, ponieważ tam chodzimy. Potem spotkamy się gdzie indziej.

— W Centrum.

— Nie — mówię, myśląc o Emmy. — Nie chcę iść do Centrum.

— Emmy cię lubi — zapewnia Cameron. — Nie jest zbyt inteligentna, ale cię lubi.

— Nie rozmawiajmy teraz o Emmy — proszę.

— Pomówimy o kuracji, ale po pizzy — wyznaje Cameron. — Nie wiem, dokąd możemy pójść, jeśli nie do Centrum.

Zastanawiam się nad różnymi miejscami, ale wszystkie są miejscami publicznymi. Nie powinniśmy rozmawiać o tym w miejscu publicznym. W końcu proponuję:

— Możecie przyjść do mnie. — Nigdy nie zapraszałem do siebie Camerona. Nigdy nikogo do siebie nie zapraszałem.

Milczy przez dłuższą chwilę. On też nigdy mnie do siebie nie zapraszał. Wreszcie mówi:

— Przyjdę. Nie wiem, jak inni.

— Zjem z wami kolację — mówię.

— Nie mogę zabrać się do pracy. Włączam wentylator. Spirale i wiatraczki się obracają, lecz roztańczone rozbłyski światła jakoś mnie nie uspokajają. Potrafię myśleć tylko o tym medycznym projekcie, który majaczy jak coś groźnego. Zupełnie jak na zdjęciu z surferem, nad którym piętrzy się fala. Doświadczony surfer przeżyje, ale żółtodziób zostanie zmiażdżony. Czy zdołamy okiełznać tę falę?

Piszę i drukuję swój adres oraz wskazówki, jak tam dojechać z pizzerii. Muszę przerwać i spojrzeć na plan miasta, żeby upewnić się, czy podałem właściwe kierunki. Nie przywykłem do udzielania wskazówek innym kierowcom.

O piątej wyłączam wentylator, wstaję i wychodzę z pokoju. Przez kilka godzin nie zrobiłem nic pożytecznego. Czuję się wydrążony i jednocześnie gruby; słyszę w głowie ociężałą, przytłaczającą Pierwszą symfonią Mahlera. Na zewnątrz jest chłodno; wzdrygam się. Wsiadam do samochodu, uspokojony tym, że mam nienaruszone cztery opony, przednią szybę i silnik, który uruchamia się po przekręceniu kluczyka w stacyjce. Zgodnie z sugestią policji, wysłałem swojej firmie ubezpieczeniowej kopię raportu policyjnego.

W pizzerii nasz ulubiony stolik jest wolny; jestem wcześniej niż zazwyczaj. Siadam. Cześć-Jestem-Jean spogląda na mnie i odwraca wzrok. Chwilę później wchodzi Cameron, potem Chuy, Bailey i Eric. Przy naszej piątce stolik sprawia wrażenie pozbawionego równowagi. Chuy przesuwa się z krzesłem na sam koniec, a pozostali nieznacznie zmieniają pozycje; teraz jest symetrycznie.

Bez trudu mogę zerkać na migające logo piwa. Tego wieczoru mnie denerwuje; odwracam się lekko. Wszyscy są spięci. Bębnię palcami dłoni o udo, a Chuy kiwa głową w przód i w tył. Cameron porusza ramionami — obraca w kieszeni plastikowe kostki. Zaraz po złożeniu zamówienia Eric wyciąga kolorowy ołówek i zaczyna rysować swoje wzory.

Żałuję, że nie ma z nami Lindy ani Dale’a. Dziwnie jest tak siedzieć bez nich. Gdy przynoszą posiłek, jemy w całkowitym niemal milczeniu. Chuy wydaje rytmiczne „hunh” pomiędzy kęsami, a Bailey cmoka językiem. Po uporaniu się z większością porcji chrząkam donośnie. Wszyscy zerkają na mnie szybko, po czym odwracają wzrok.

— Czasami ludzie potrzebują miejsca, żeby pogadać — mówię. — Czasami może to być czyjeś mieszkanie.

— Czy może to być twoje mieszkanie? — pyta Chuy.

— Niewykluczone — odpowiadam.

— Nie wszyscy wiedzą, gdzie mieszkasz — podsuwa Cameron. Wiem, że on tego nie wie. Dziwne, w jaki sposób musimy rozmawiać o pewnych rzeczach.

— Oto wskazówki — mówię. Wyciągam wydruki i kładę je na stoliku. Każdy po kolei bierze sobie jeden. Nie zaczynają od razu czytać.

— Niektórzy muszą wcześnie wstać — oznajmia Bailey.

— Nie jest jeszcze późno — przypominam.

— Niektórzy będą musieli wyjść wcześniej niż inni, jeśli inni zostaną do późna.

— Wiem o tym — mówię.

Загрузка...