Pan Aldrin przychodzi, by oznajmić nam, że firma nie zgodzi się zapewnić nam „Dożywocia”, choć może — podkreśla, że to jedynie projekt — pomóc tym z nas, którzy chcieliby poddać się tej kuracji później, po zakończeniu leczenia, jeżeli okaże się ono skuteczne.
— Jednoczesne poddanie się obu kuracjom byłoby zbyt niebezpieczne — mówi. — To zwiększa ryzyko, a jeśli coś poszłoby źle, tylko wydłużyłoby czas trwania terapii.
Myślę, że powinien powiedzieć po prostu: jeśli kuracja spowoduje jakieś spustoszenia, staniemy się gorsi, a firma będzie musiała łożyć na nas przez dłuższy czas. Wiem jednak, że normalni ludzie nigdy nie mówią wprost.
Po jego wyjściu nie rozmawiamy ze sobą. Pozostali patrzą na mnie, ale nic nie mówią. Mam nadzieję, że Linda i tak podda się leczeniu. Chcę porozmawiać z nią jeszcze o gwiazdach, grawitacji, prędkości światła i mroku.
Dzwonię ze swojego pokoju do pani Beasley z Pomocy Prawnej i mówię jej, że postanowiłem poddać się kuracji. Pyta mnie, czy jestem do końca przekonany. Nie jestem do końca, ale wystarczająco. Potem dzwonię do pana Aldrina i mu o tym mówię. On także pyta, czy jestem przekonany.
— Tak — odpowiadam, a potem pytam: — Czy pański brat też to zrobi? — Zastanawiałem się nad jego bratem.
— Jeremy? — Sprawia wrażenie zaskoczonego, że o tym mówię. Uważam to za rozsądne pytanie. — Nie wiem, Lou. To zależy od wielkości grupy, która podda się leczeniu. Jeśli dopuszczą ludzi z zewnątrz, zastanowię się, czy go spytać. Gdyby mógł potem żyć samodzielnie i jeśli uczyni go to szczęśliwszym…
— Nie jest szczęśliwy? — pytam.
Pan Aldrin wzdycha.
— Ja… nie jestem przyzwyczajony o nim rozmawiać — wyjaśnia. Czekam. Niechęć, by o czymś rozmawiać zbyt często, nie oznacza, że nie chce się o tym rozmawiać w ogóle. Pan Aldrin odchrząkuje i dodaje: — Nie, Lou, nie jest szczęśliwy. Jest… bardzo upośledzony. Lekarze… rodzice… Przyjmuje mnóstwo lekarstw, a nawet nie nauczył się dobrze mówić.
Myślę, że rozumiem, czego nie powiedział. Jego brat urodził się za wcześnie, przed wynalezieniem terapii, która pomogła mnie i pozostałym. Może nie otrzymał najlepszego leczenia albo nawet takiego, jakie było wówczas dostępne. Przypominają mi się opisy z książek. Wyobrażam sobie Jeremy’ego, który utknął tam, gdzie ja byłem jako dziecko.
— Mam nadzieję, że ta nowa kuracja działa — mówię. — Mam nadzieję, że pomoże również jemu.
Pan Aldrin wydaje dźwięk, którego nie rozumiem; kiedy się odzywa, ma zachrypnięty głos.
— Dziękuję, Lou — odpowiada. — Jesteś… jesteś dobrym człowiekiem.
Nie jestem dobrym człowiekiem. Jestem zwykłym człowiekiem, takim samym jak on, ale podoba mi się, że uważa mnie za dobrego.
Kiedy przyjeżdżam, Tom, Lucia i Marjory siedzą w salonie. Dyskutują o najbliższym turnieju. Tom podnosi na mnie wzrok.
— Podjąłeś już decyzję, Lou?
— Tak — odpowiadam. — Zrobię to.
— Świetnie. Będziesz musiał wypełnić formularz zgłoszeniowy… — Nie chodzi o to — mówię. Uświadamiam sobie, że nie mógł wiedzieć, o czym myślę. — Nie będę walczył w tym turnieju… — Czy kiedykolwiek jeszcze wezmę udział w turnieju? Czy przyszły ja będzie lubił szermierkę? Czy można się fechtować w kosmosie? Myślę, że w nieważkości będzie to bardzo trudne.
— Ale mówiłeś… — zaczyna Lucia, po czym na jej twarzy odbija się zaskoczenie. — Och… chcesz powiedzieć… że zamierzasz poddać się leczeniu?
— Tak — przytakuję. Zerkam na Marjory. Patrzy na Lucie, potem na mnie i znów na Lucie. Nie pamiętam, czy mówiłem jej o kuracji.
— Kiedy? — pyta Lucia, nie dając mi czasu na zastanowienie się, jak to wyjaśnić Marjory.
— Zaczynam w poniedziałek — odpowiadam. — Mam mnóstwo pracy. Muszę przenieść się do kliniki.
— Jesteś chory? — pyta Marjory. Zbladła. — Coś poważnego?
— Nie jestem chory — wyjaśniam. — Jest taka eksperymentalna kuracja, która uczyni mnie normalnym.
— Normalnym! Ależ, Lou, jesteś wspaniały taki, jaki jesteś. Lubię cię takiego, jaki jesteś. Nie musisz być taki jak wszyscy. Kto ci to doradził? — Sprawia wrażenie rozgniewanej. Nie wiem, czy złości się na mnie, czy na tego kogoś, kto według niej przekonał mnie, że powinienem się zmienić. Nie wiem, czy mam opowiedzieć jej całą historię, czy tylko część. Powiem jej wszystko.
— Zaczęło się od pana Crenshawa, który chciał zlikwidować naszą sekcję — mówię. — Dowiedział się o tej metodzie leczenia. Powiedział, że zapewni to firmie oszczędności.
— Ale to jest… zmuszanie. Nie wolno tak. To sprzeczne z prawem. Nie może tego zrobić…
Teraz jest naprawdę zła, jej policzki na przemian czerwienieją i bledną. Wszystko to sprawia, że chcę ją objąć i przytulić. Nie byłoby to właściwe.
— Tak się zaczęło — wyjaśniam. — Ale masz rację; nie mógłby zrobić tego, co zapowiedział. Pan Aldrin, nasz przełożony, znalazł sposób, żeby go powstrzymać. — Nadal mnie to zdumiewa. Byłem pewny, że pan Aldrin zmienił zdanie i nam nie pomoże. Nadal nie rozumiem, jak udało mu się powstrzymać pana Crenshawa, który stracił pracę i został wyprowadzony z firmy pod eskortą, z tekturowym pudłem w rękach. Mówię im, co powiedział pan Aldrin oraz prawnicy na zebraniu. — Teraz jednak sam chcę się zmienić — kończę.
Marjory oddycha głęboko. Lubię patrzeć, jak to robi; opina jej się wtedy przód bluzki.
— Dlaczego? — pyta ciszej. — Chyba nie przez… nas, prawda? Przeze mnie?
— Nie — odpowiadam. — Nie chodzi o ciebie. Chodzi o mnie. Zwiesza ramiona. Nie wiem, czy to oznaka ulgi, czy smutku.
— Więc chodzi o Dona? Czy to przez niego nabrałeś przekonania, że nie jesteś wystarczająco dobry taki, jaki jesteś?
— To nie Don… nie tylko Don… — Uważam to za oczywiste i nie mam pojęcia, czemu tego nie rozumie. Była przecież przy tym, jak strażnik na lotnisku mnie zatrzymał i zaniemówiłem, a ona musiała mi pomóc. Była przy tym, jak musiałem rozmawiać z oficerem policji i zaniemówiłem, a Tom musiał mi pomóc. Nie lubię być kimś, komu trzeba wiecznie pomagać. — Wolałbym nie mieć problemów na lotnisku i z ludźmi, kiedy ciężko jest mi coś powiedzieć, a wszyscy się na mnie gapią. Chcę chodzić w różne miejsca i uczyć się o rzeczach, o których istnieniu nawet nie wiedziałem…
Jej twarz się wygładza, a głos uspokaja.
— Na czym polega to leczenie, Lou? Co się stanie?
Otwieram otrzymany pakiet informacyjny. Nie powinniśmy rozmawiać o kuracji, ponieważ jest ona czyjąś własnością i eksperymentem, ale uważam, że to zły pomysł. Ktoś z zewnątrz powinien o wszystkim wiedzieć na wypadek, gdyby coś poszło źle. Nie powiedziałem nikomu, że zabieram swój pakiet, i nikt mnie nie zatrzymał.
Zaczynam czytać. Niemal natychmiast Lucia mi przerywa:
— Lou, czy rozumiesz ten tekst?
— Owszem. Tak mi się wydaje. Po lekturze Cego i Clintona artykuły w Internecie nie sprawiają mi problemów.
— Czemu więc nie pozwolisz mi tego przeczytać? Zrozumiem wszystko lepiej, widząc słowa. Potem to przedyskutujemy.
Nie ma o czym dyskutować. Zamierzam to zrobić. Mimo wszystko podaję folder Lucii, ponieważ zawsze łatwiej jest zrobić to, o co prosi. Marjory się do niej przysuwa i obie pogrążają się w lekturze. Patrzę na Toma. Unosi brwi i kręci głową.
— Dzielny z ciebie człowiek, Lou. Wiedziałem o tym, ale to…! Nie wiem, czy miałbym tyle odwagi, żeby pozwolić komuś grzebać mi w mózgu.
— Ty tego nie potrzebujesz — mówię. — Jesteś normalny. Masz stałą posadę. Masz Lucie i ten dom. — Nie mogę mu powiedzieć o tym, co jeszcze mam na myśli: że łatwo mu funkcjonować we własnym ciele, że widzi, słyszy, smakuje, wącha i czuje jak inni, dzięki czemu odbierana przez niego rzeczywistość nie różni się od rzeczywistości innych ludzi.
— Jak myślisz, wrócisz do nas? — pyta Tom. Ma smutną minę.
— Nie wiem — odpowiadam. — Mam nadzieję, że nadal będę lubił się fechtować, ponieważ to fajna zabawa, ale nie wiem.
— Masz czas, żeby dzisiaj zostać? — pyta.
— Tak — odpowiadam.
— No to chodźmy na dwór. — Wstaje i prowadzi mnie do pomieszczenia ze sprzętem. Lucia i Marjory zostają, by czytać dalej. W składziku Tom odwraca się do mnie. — Lou, jesteś pewny, że nie robisz tego dlatego, że kochasz Marjory? Ponieważ chcesz być dla niej normalnym mężczyzną? Byłoby to bardzo szlachetne, ale…
Robi mi się gorąco.
— Nie chodzi o nią. Lubię ją. Chcę jej dotykać, obejmować i… robić z nią nieprzyzwoite rzeczy. Ale to jest… — Chwytam się szczytu stojaka na broń, ponieważ zaczynam gwałtownie drżeć i boję się, że mogę upaść. — Wszystko się zmienia — mówię. — Nie jestem już taki sam. Nie mogę się nie zmienić. To tylko… szybsza zmiana. Ale wybrana przeze mnie.
— Zmiana, której się boisz, zniszczy cię; zmiana, którą opanujesz, wzmocni cię — cytuje Tom. Nie znam tej maksymy. Po chwili dodaje lekko kpiącym tonem: — Wobec tego wybierz broń. Skoro nie będzie cię przez jakiś czas, muszę cię jeszcze trochę poturbować.
Biorę ostrza i maskę, po czym zakładam skórzany kaftan. Dopiero wtedy sobie przypominam, że się nie rozgrzałem. Siadam na patio i zaczynam ćwiczyć. Na zewnątrz jest chłodniej; czuję pod sobą twarde i zimne płyty chodnikowe.
Tom siada naprzeciwko mnie.
— Już ćwiczyłem, ale w moim wieku odrobina dodatkowej rozgrzewki nigdy nie zaszkodzi — mówi. Kiedy się pochyla, by dotknąć czołem kolan, widzę, że włosy na czubku głowy ma przerzedzone i że pojawiają się wśród nich siwe pasma. Wyrzuca ramię nad głowę i rozciąga je drugą ręką. — Co będziesz robił po kuracji?
— Chcę polecieć w kosmos — odpowiadam.
— Ty…? Lou, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. — Kładzie rękę na czubku głowy i ciągnie się za łokieć. — Nie wiedziałem, że chciałeś polecieć w kosmos. Kiedy to się zaczęło?
— Kiedy byłem mały — mówię. — Ale wiedziałem, że nie mógłbym tego zrobić. Wiedziałem, że to niewłaściwe.
— Kiedy pomyślę sobie o takim marnotrawstwie…! — woła Tom, przyciskając głowę do drugiego kolana. — Lou, bardzo mnie to niepokoiło, ale teraz uważam, że masz rację. Masz w sobie zbyt wielki potencjał, by więzić go do końca życia w niepełnosprawnym ciele. Choć może to zranić Marjory, jeśli się od niej oddalisz.
— Nie chcę skrzywdzić Marjory — zapewniam. — Nie sądzę, żebym się od niej oddalił. — Dziwne wyrażenie; na pewno nie można rozumieć go dosłownie. Jeśli ludzie są ze sobą blisko, to nie mogą się po prostu oddalić.
— Wiem. Bardzo ją lubisz… nie: kochasz ją. To oczywiste. Niemniej, Lou, choć to miła dziewczyna, ty, jak sam twierdzisz, znajdujesz się na progu wielkiej przemiany. Nie będziesz już tym samym człowiekiem.
— Zawsze będę ją lubił… kochał — mówię. Nie sądziłem, że stanie się normalnym utrudni to lub wręcz uniemożliwi. Nie rozumiem, dlaczego Tom tak uważa. — Nie wydaje mi się, żeby udawała sympatię do mnie tylko po to, żeby mnie zbadać, niezależnie od tego, co twierdziła Emmy.
— Wielkie nieba, kto to wymyślił? Kim jest Emmy?
— Kimś z Centrum — odpowiadam. Nie chcę rozmawiać o Emmy, więc streszczam to pospiesznie. — Emmy twierdziła, że Marjory jest naukowcem i widzi we mnie obiekt badań, a nie przyjaciela. Marjory powiedziała mi, że bada zaburzenia nerwowo-mięśniowe, stąd wiem, że Emmy nie miała racji.
Tom wstaje. Ja również się podnoszę.
— Ale to dla ciebie wielka szansa.
— Wiem — odpowiadam. — Chciałem… Przyszło mi raz do głowy… Prawie ją zaprosiłem na randkę… ale nie wiem, jak to zrobić.
— Myślisz, że leczenie ci pomoże?
— Mam nadzieję. — Zakładam maskę. — Nawet jeśli nie w tej sprawie, to na pewno w innych. Tak sądzę. I zawsze będę ją lubił.
— Jestem tego pewien, ale to nie będzie już to samo. Nie może być. Jak z każdym systemem, Lou. Gdybym stracił stopę, nadal mógłbym walczyć, ale mój wzór uległby zmianie, prawda?
Nie podoba mi się myśl, że Tom traci stopę, rozumiem jednak, do czego zmierza. Kiwam głową.
— Jeśli więc dokonasz w sobie wielkiej przemiany, ty i Marjory stworzycie inny wzór. Możecie się do siebie zbliżyć albo oddalić.
Teraz już wiem to, czego nie wiedziałem jeszcze parę minut temu: że gdzieś głęboko skrywałem pewną myśl o sobie, Marjory i kuracji. Naprawdę uważałem, że będzie łatwiej. Naprawdę miałem nadzieję, że jeśli stanę się normalny, to możemy być razem jak normalni ludzie, pobrać się i mieć dzieci.
— Nie będzie tak samo, Lou — powtarza Tom spod swojej maski. Widzę błysk w jego oczach. — Nie może być.
Szermierka jest taka sama i nie taka sama. Z każdym pojedynkiem wzory Toma są coraz bardziej przejrzyste, ale moje wzory bezustannie wymykają mi się spod kontroli. Co chwila tracę koncentrację. Czy Marjory wyjdzie na zewnątrz? Czy będzie walczyć? Co ona i Lucia sądzą o informacjach zawartych w pakiecie? Kiedy się skupiam, trafiam Toma bez trudu, ale potem tracę rozeznanie i nie wiem, w którym punkcie swojego wzoru jest w danej chwili, więc on trafia mnie. Jest trzy do pięciu, kiedy na podwórko wychodzą Marjory i Lucia. Ja i Tom właśnie przerwaliśmy, by chwilę odpocząć. Spływamy potem, choć wieczór jest chłodny.
— Cóż — zaczyna Lucia. Czekam. Ale ona milczy.
— Moim zdaniem to niebezpieczne — mówi Marjory. — Całość polega na igraszkach z resorpcją neuronów, a potem z ich regeneracją. Ale nie znam wyników oryginalnych badań.
— Zbyt wiele tam newralgicznych punktów, gdzie coś może pójść niewłaściwie — odzywa się Lucia. — Wirusowe wszczepianie materiału genetycznego to stare dzieje, sprawdzona technologia. Naprawa chrząstki za pomocą nanotechnologii, udrażnianie naczyń krwionośnych, kontrola nad zapaleniami… W porządku. Zaprogramowane chipy w przypadku uszkodzenia rdzenia kręgowego też OK. Ale majstrowanie w genach… Jeszcze nie przewidziano wszystkich niespodzianek. W dodatku całe to zamieszanie ze szpikiem przy regeneracji kości. Oczywiście, to nie nerwy, i chodziło o dzieci, ale…
Nie wiem, o czym mówi, ale nie chcę już słyszeć niczego, co napawa mnie lękiem.
— Najbardziej martwi mnie to, że wszystko odbywa się wewnątrz twojej firmy. Jeśli coś pójdzie źle, nie ujmie się za tobą żaden adwokat. Ta kobieta z Pomocy Prawnej nie ma doświadczenia medycznego… Decyzja jednak należy do ciebie.
— Tak — mówię. Patrzę na Marjory. Nie mogę na to nic poradzić.
— Lou… — Zaraz jednak potrząsa głową i już wiem, że nie powie tego, co zamierzała. — Chcesz się pofechtować? — pyta.
Nie chcę się fechtować. Chcę siedzieć obok niej. Chcę jej dotknąć. Chcę zjeść z nią kolację i pójść z nią do łóżka. Ale jest to coś, czego nie mogę zrobić, jeszcze nie teraz. Wstaję i zakładam maskę.
Nie potrafię opisać, co się ze mną dzieje, kiedy jej ostrze dotyka mojego. To silniejsze niż dotychczas. Czuję, jak moje ciało się napina, reagując w sposób głęboko niewłaściwy, acz cudowny. Chcę, żeby to trwało, a jednocześnie chcę przerwać i ją przytulić. Zwalniam, żeby za szybko jej nie trafić i przedłużyć pojedynek.
Nadal mogę zaprosić ją na kolację. Mógłbym to zrobić przed lub po kuracji. Może.
Czwartkowy ranek. Jest zimno, wietrznie, a niebo zasnuwają szare chmury. Słucham Mszy Beethovena. Światło sprawia wrażenie ciężkiego i powolnego, choć wieje porywisty wiatr. Dale, Bailey i Eric już przyjechali — w każdym razie widzę ich samochody. Auta Lindy nie ma jeszcze na swoim miejscu; Chuya również. Kiedy idę do budynku, wiatr oblepia mi spodnie wokół nóg. Czuję falowanie tkaniny na skórze. Sprawia to wrażenie dotyku mnóstwa maleńkich paluszków. Pamiętam, jak błagałem mamę, żeby odcinała metki od moich koszulek, kiedy byłem dzieckiem. Później, gdy dorosłem, robiłem to sam. Czy potem będę je w ogóle dostrzegał?
Słyszę za sobą samochód i oglądam się. To auto Lindy. Parkuje na swoim miejscu. Linda wysiada, nie patrząc na mnie.
Przy drzwiach wsuwam kartę do czytnika, przyciskam kciuk do płytki, a drzwi szczękają i otwierają się. Popycham je i czekam na Linde. Podnosi klapę bagażnika i wyjmuje pudło. Przypomina pudło pana Crenshawa, nie ma tylko żadnych napisów na bokach.
Nie pomyślałem o przywiezieniu pudła na rzeczy. Zastanawiam się, czy uda mi się znaleźć jakieś podczas lunchu. Ciekawe, czy przywiezienie pudła przez Linde oznacza, że postanowiła poddać się leczeniu.
Trzyma pudło pod pachą. Idzie szybko, a wiatr odwiewa jej włosy na plecy. Linda zazwyczaj je wiąże; nie wiedziałem, że będą w ten sposób falować na wietrze. Jej twarz wygląda inaczej — jest niewzruszona i spokojna, jak pozbawiona lęku czy trosk rzeźba.
Mija mnie z pudłem, a ja wchodzę za nią do środka. Pamiętam, żeby dotknąć ekranu, sygnalizując, że dwójka ludzi weszła na jedną kartę. Bailey stoi na korytarzu.
— Masz pudełko — mówi do Lindy.
— Pomyślałam, że komuś może się przydać — odpowiada Linda. — Przyniosłam je na wszelki wypadek.
— Ja przyniosę swoje jutro — oświadcza Bailey. — Lou, wynosisz się dzisiaj czy jutro?
— Dzisiaj — mówię. Linda na mnie patrzy. — Mógłbym wykorzystać to pudło — dodaję, a ona wysuwa je w moją stronę, nie patrząc mi w oczy.
Idę do swojego pokoju. Już wygląda dziwnie, jak pokój kogoś innego. Gdybym go tak zostawił, czy będzie wyglądać równie dziwnie po moim powrocie? Skoro jednak wygląda dziwnie teraz, to czy oznacza to, że częściowo żyję już przyszłością?
Przesuwam niewielki wentylator, poruszający spirale i wiatraczki, po czym odstawiam go na miejsce. Siadam na krześle i rozglądam się ponownie. To jest ten sam pokój. To ja nie jestem tą samą osobą.
Zaglądam do szuflad biurka i widzę tę samą stertę książki. Na samym dnie — choć od dawna tam nie zaglądałem — leży Podręcznik pracownika. Na wierzchu znajdują się różne podręczniki dotyczące aktualizacji systemu. Nie powinno się ich drukować, ale łatwiej jest czytać tekst na papierze, gdzie litery są absolutnie nieruchome. Wszyscy korzystają z moich podręczników. Nie chcę zostawiać tutaj tych nielegalnych wydruków na czas mojego leczenia. Wyciągam je i układam tak, aby na wierzchu znalazł się Podręcznik pracownika. Nie wiem, co z nimi zrobić.
W niższej szufladzie leży stara karuzela, którą wieszałem, dopóki nie wygięła się największa ryba. Teraz na lśniących powierzchniach rybich boków pojawiły się czarne punkty. Wyciągam karuzelę, krzywiąc się na jej dzwonienie, i pocieram jedną z ciemnych plamek. Nie schodzi. Wygląda jak liszaj. Wrzucam zabawkę do kosza, ponownie krzywiąc się z powodu hałasu.
W płaskiej szufladzie pod blatem trzymam kolorowe ołówki i niewielkie plastikowe pudełko z drobnymi na napoje gazowane. Wkładam pojemnik do kieszeni, a ołówki kładę na biurku. Przeglądam półki. Znajduję tam jedynie informacje o projektach, teczki i przedmioty stanowiące własność firmy. Nie muszę ich sprzątać. Zdejmuję spirale, zaczynając od tych, które lubiłem najmniej: żółtych, srebrnych, pomarańczowych i czerwonych.
Słyszę głos pana Aldrina, rozmawiającego z kimś na korytarzu. Otwiera moje drzwi.
— Lou, zapomniałem przypomnieć wszystkim, by nie wynosili poza teren campusu żadnych opracowań dotyczących projektów. Jeśli chcesz przechować jakieś związane z tym materiały, połóż je w jednym miejscu z etykietką, że muszą znaleźć się w zabezpieczonej części archiwum.
— Tak, panie Aldrin — mówię. Niepokoją mnie trochę te wydruki dotyczące upgrade’ów systemowych, ale nie są one związane z żadnym projektem.
— Pojawisz się jutro w campusie?
— Nie sądzę — odpowiadam. — Nie lubię czegoś zaczynać, a potem zostawiać. Uporam się dzisiaj ze wszystkim.
— Świetnie. Otrzymałeś ode mnie listę zalecanych przygotowań?
— Tak — mówię.
— To dobrze. Ja… — Ogląda się przez ramię, po czym wchodzi do mojego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Czuję rosnące napięcie; gotuje mi się w żołądku. — Lou… — Waha się, odchrząkuje i odwraca wzrok. — Lou, ja… chciałem ci powiedzieć, że bardzo mi przykro, że to wszystko tak wyszło.
Nie wiem, jakiej odpowiedzi oczekuje. Milczę.
— Nigdy nie chciałem… Gdyby to zależało ode mnie, nic by się nie zmieniło…
Myli się. Zmieniłoby się. Don wciąż byłby na mnie zły. Nadal kochałbym Marjory. Nie mogę zrozumieć, dlaczego to mówi; musi wiedzieć, że pewne sprawy już uległy zmianie, niezależnie od tego, czy ktoś tego chciał, czy nie. Człowiek może leżeć przy sadzawce całymi tygodniami, wręcz miesiącami, czekając na zstępującego z niebios anioła, zanim ktoś przystanie przy nim i zapyta, czy chce być uzdrowiony.
Wyraz jego twarzy przypomina mi, jak często sam się czułem. Uświadamiam sobie, że pan Aldrin jest przerażony. Najzwyczajniej w świecie czegoś się boi. Źle jest bać się przez dłuższy czas; wiem, że to boli. Żałuję, że ma taką minę, ponieważ wywołuje ona u mnie wrażenie, że powinienem coś z tym zrobić, a nie mam pojęcia co.
— To nie pańska wina — mówię. Twarz mu się wygładza. To były właściwe słowa. Ale to zbyt proste. Mogę je wymówić, ale czy stają się przez to prawdziwe? Słowa mogą być nieodpowiednie. Poglądy mogą być złe.
— Chcę mieć pewność, że naprawdę jesteś… naprawdę chcesz tego leczenia — wyznaje. — Nie ma absolutnie żadnych nacisków…
Znowu się myli, choć może mieć rację, że obecnie ze strony firmy nie ma żadnych nacisków. Teraz kiedy wiem, że zmiana nadejdzie i jest możliwa, czuję coraz większą presję; to tak jak powietrze wypełniające balon lub światło wypełniające przestrzeń. Światło nie jest bierne. Wywiera nacisk na wszystko, na co pada jego blask.
— To jest moja decyzja — mówię. Chcę powiedzieć, że niezależnie od tego, czy decyzja jest dobra, czy zła, taką właśnie podjąłem. Ja również mogę się mylić.
— Dziękuję, Lou — rzuca na koniec. — Ty, wy wszyscy, wiele dla mnie znaczycie.
Nie wiem, co rozumie przez „wiele znaczycie”. Barne dosłownie: że mamy w sobie dużo znaczenia, ale nie sądzę, aby to właśnie miał na myśli. Nie pytam. Nadal nie wspominam miło jego poprzednich rozmów z nami. Milczę. Po 9,3 sekundy kiwa głową i odwraca się do wyjścia.
— Uważaj na siebie — dodaje. — Powodzenia.
Rozumiem zwrot: „bądź ostrożny”, ale „uważaj na siebie” nie jest do końca jasne. Jak można uważać na samego siebie? To tak jakby człowiek występował w podwójnej postaci i jedna mogła uważać na drugą. Mimo to się nie odzywam. Potem mogę nawet o tym nie pamiętać. Powinienem zacząć się zastanawiać, jakie będzie to „potem”.
Uświadamiam sobie, że nie powiedział: „Mam nadzieję, że kuracja podziała”. Nie wiem, czy jest taktowny i uprzejmy, czy po prostu uważa, że leczenie zawiedzie. Nie pytam. Jego kieszonkowy komunikator zaczyna buczeć i pan Aldrin wychodzi na korytarz. Nie zamyka za sobą drzwi. Nieładnie jest przysłuchiwać się cudzej rozmowie, ale równie nieuprzejmie jest zamykać drzwi za przełożonym. Nic nie mogę poradzić, że słyszę, co mówi, choć nie wiem, czego chce jego rozmówca.
— Tak, proszę pana, zaraz przyjdę.
Jego kroki się oddalają. Odprężam się, biorąc głęboki oddech. Zdejmuję ulubione spirale i ściągam wiatraczki z podstawek. Pokój wygląda pusto, za to na biurku panuje bałagan. Nie mam pojęcia, czy wszystko zmieści się do pudła od Lindy. Pan Aldrin powiedział, że na korytarzu stoi więcej pudeł. Wcześniej zaczniesz, prędzej skończysz. Kiedy wychodzę na korytarz, Chuy właśnie próbuje wydostać się ze swojego pokoju z kilkoma kartonami. Przytrzymuję mu drzwi.
— Wziąłem po jednym dla każdego — mówi. — To zaoszczędzi czasu.
— Ja użyłem pudła przywiezionego przez Linde — wyjaśniam.
— Może ktoś będzie potrzebował dwóch. — Ustawia kartony na korytarzu. — Możesz wziąć sobie jedno, jeśli potrzebujesz.
— — Potrzebuję jeszcze jednego — przyznaję. — Dziękuję. — Podnoszę karton większy od tego, który przywiozła Linda, i wracam do swojego pokoju. Na sam spód kładę podręczniki, ponieważ są ciężkie. Kolorowe ołówki idealnie pasują do szczeliny pomiędzy wydrukami a ścianką pudła. Na wierzch kładę spirale i wiatraczki, a potem przypominam sobie o wentylatorze. Wyciągam je i umieszczam wentylator na podręcznikach. Zabraknie miejsca na resztę. Zaglądam do pudła. Nie potrzebuję Podręcznika pracownika i nikt nie będzie miał do mnie pretensji, jeśli go tu zostawię. Wyjmuję go i odkładam na biurko. Wkładam do środka wentylator, a potem wiatraczki i spirale. Pasują idealnie. Przychodzi mi na myśl wiejący na zewnątrz wiatr. Są lekkie i mogą odfrunąć. W ostatniej szufladzie znajduję ręcznik, którego używam do wycierania głowy, gdy pada, a ja akurat wysiadam z auta na deszcz. Przykryje spirale i wiatraczki, więc wiatr ich nie porwie. Kładę ręcznik na przedmioty w kartonie i podnoszę pudło. Teraz robię to, co pan Crenshaw — wynoszę rzeczy z biura. Może dla kogoś postronnego będę wyglądał tak samo, tyle że nie pilnują mnie strażnicy. Nie jesteśmy tacy sami. To jest mój wybór; nie wydaje mi się, żeby on odszedł z własnej woli. Kiedy zbliżam się do wyjścia, ze swojego pokoju wyłania się Dale. Otwiera mi drzwi. Na dworze jest jeszcze pochmurniej, dzień wydaje się ciemniejszy i bardziej zimny, jego kontury są rozmazane. Za chwilę może się rozpadać. Lubię chłód. Wiatr wieje mi w plecy, popychając naprzód. Stawiam pudło przed swoim samochodem. Ręcznik zaraz odfrunie. Przytrzymuję go ręką. Trudno będzie otworzyć drzwi, przyciskając jednocześnie ręcznik. Stawiam pudło z boku samochodu od strony pasażera i opieram na nim stopę. Teraz mogę otworzyć drzwi.
Na policzek pada mi pierwsza kropla lodowatego deszczu. Umieszczam karton na fotelu pasażera, po czym zamykam drzwi. Zastanawiam się, czy wrócić jeszcze do budynku, ale jestem pewny, że wszystko zabrałem. Nie chcę przenosić obecnego projektu do specjalnej części archiwum. Nie chcę go więcej widzieć.
Ale chcę się jeszcze zobaczyć z Dale’em, Baileyem, Chuyem, Erikiem i Lindą. Kolejna kropla deszczu. Zimny wiatr jest przyjemny. Potrząsam głową i wracam do wejścia. Wsuwam kartę identyfikacyjną i przyciskani kciuk do sensora. Pozostali są na korytarzu, niektórzy z pełnymi pudłami, inni tylko stoją.
— Jesteście głodni? — pyta Dale. Pozostali rozglądają się dokoła.
— Jest dopiero dziesiąta dwanaście — zauważa Chuy. — To nie pora na lunch. Jeszcze pracuję. — Nie ma pudła. Linda też nie. To dziwne, że ci, którzy nie odchodzą, przywieźli pudła. Czy chcieli, żebyśmy odeszli?
— Moglibyśmy później wybrać się na pizzę — mówi Dale. Patrzymy po sobie. Nie wiem, co myślą pozostali, aleja uważam, że to nie będzie to samo, a jednocześnie aż zanadto tak samo. Udawanie.
— Moglibyśmy pójść gdzieś indziej — podsuwa Chuy.
— Pizza — mruczy Linda.
Nikt się już nie odzywa. Wydaje mi się, że nie przyjdę.
Dziwnie jest tak jechać w czasie dnia roboczego. Wracam do domu i parkuję na miejscu najbliżej wejścia. Wnoszę pudło na górę. W budynku jest bardzo cicho. Wstawiam pudło do szafy, za buty.
Mieszkanie jest ciche i wysprzątane. Przed wyjściem pozmywałem; zawsze tak robię. Wyjmuję z kieszeni pudełko z monetami i kładę je na koszu z ubraniami.
Powiedzieli nam, żebyśmy zabrali ze sobą trzy zmiany ubrania. Mogę je teraz spakować. Nie wiem, jaka będzie pogoda, ani czy będziemy potrzebowali okryć wierzchnich. Wyjmuję z szafy walizkę i wkładam do niej pierwsze trzy koszule z wierzchu stosu w drugiej szufladzie. Trzy komplety bielizny. Trzy pary skarpet. Dwie pary brązowych spodni i jedną parę niebieskich. Niebieski sweter na wypadek chłodów.
Mam zapasową szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów i grzebień, które trzymam na wszelki wypadek. Nigdy ich nie potrzebowałem. Teraz też tak jest, ale jeśli je zapakuję, nie będę musiał się nad tym zastanawiać. Wkładam szczoteczkę do zębów, świeżą tubkę pasty, szczotkę, grzebień, brzytwę, krem do golenia i obcinacz do paznokci do niewielkiej, zapinanej na suwak kosmetyczki, która mieści się w mojej walizce. Chowam ją tam. Przeglądam ponownie otrzymaną listę. To wszystko. Zapinam paski w walizce, a następnie zamykam ją i odstawiam.
Pan Aldrin powiedział, żeby skontaktować się z bankiem, administratorem budynku i wszystkimi przyjaciółmi, którzy mogliby się o mnie martwić. Dał nam oświadczenie dla banku i dozorcy, wyjaśniające, że zostajemy czasowo oddelegowani przez firmę, a nasze pensje będą nadal przekazywane na konta, z których wszystkie opłaty powinny być uiszczane automatycznie. Zanoszę oświadczenie dozorczyni.
Drzwi do jej mieszkania na dole są zamknięte, lecz ze środka dobiega jęk odkurzacza. Kiedy byłem mały, bałem się odkurzacza, ponieważ brzmiało to tak, jakby krzyczał: oooooooooch… nieeeeeeeeeeeeeeee… ooooooooooooooch… nieeeeeeeeeeeeee… gdy mama przeciągała ssawką tam i z powrotem po dywanie. Ryczał, jęczał i skowyczał. Teraz te dźwięki tylko mnie irytują. Naciskam guzik dzwonka. Jęk się nagle urywa. Nie słyszę kroków, ale drzwi otwierają się po chwili.
— Pan Arrendale! — woła zaskoczona pani Thomas, dozorczyni. Nie spodziewała się, że zobaczy mnie w samym środku dnia pracy. — Jest pan chory? Potrzebuje pan czegoś?
— Biorę udział w projekcie badawczym firmy, dla której pracuję — mówię. Przećwiczyłem gładkie wymawianie tego zdania. Podaję jej oświadczenie otrzymane od pana Aldrina. — Zleciłem bankowi opłacanie czynszu. Jeśli nie będzie tego robił, proszę skontaktować się z firmą.
— Och! — Spogląda na dokument, po czym podnosi na mnie wzrok, nim ma czas go przeczytać. — Ale… jak długo pana nie będzie?
— Nie jestem pewny — odpowiadam. — Ale wrócę. — Tego nie wiem na pewno, ale nie chcę jej niepokoić.
— Nie wyprowadza się pan dlatego, że tamten człowiek pociął panu opony na parkingu? Że próbował zrobić panu krzywdę?
— Nie — mówię. Nie wiem, skąd przyszło jej to do głowy. — To specjalna delegacja.
— Martwiłam się o pana, naprawdę — wyznaje pani Thomas. — Prawie poszłam do pana, by wyrazić… by powiedzieć, jak mi przykro… ale wie pan, przeważnie jest pan taki zamknięty w sobie.
— Nic mi nie jest — zapewniam.
— Będzie nam pana brakowało — mówi. Nie rozumiem, jak to możliwe, skoro prawie mnie nie widywała. — Proszę na siebie uważać. — Nie mówię jej, że tego nie mogę zrobić, ponieważ mój mózg zostanie zmieniony.
Po powrocie na górę odczytuję automatyczną odpowiedź banku, że wiadomość została przyjęta, że dyrektor wkrótce mi odpisze i że dziękują swemu wiernemu klientowi. Poniżej napisano: Uwaga #21: ze względów bezpieczeństwa nigdy nie zostawiaj kluczyka do skrytki bankowej w domu, kiedy na dłużej go opuszczasz. Nie mam skrytki depozytowej, więc nie muszę się tym przejmować.
Postanawiam zejść na dół do niewielkiej piekarenki na lunch — widziałem ogłoszenie o kanapkach na wynos, kiedy kupowałem tam chleb. Nie ma tłoku, ale nie podoba mi się muzyka z radia. Jest głośna i dudniąca. Zamawiam kanapkę z szynką produkowaną ze świń na diecie wegetariańskiej, zabijanych pod ścisłym nadzorem, oraz z najświeższymi dodatkami, i zabieram ją ze sobą. Jest za zimno, żeby zjeść na zewnątrz, więc wracam z nią do domu i jem w kuchni.
Mógłbym zadzwonić do Marjory. Mógłbym zabrać ją na kolację wieczorem albo jutro, albo w sobotę, gdyby przyjęła zaproszenie. Znam jej numer do pracy i domowy. Jeden składa się niemal z samych liczb pierwszych, a drugi jest przyjemnie symetryczny. Wieszam wirujące spirale w mieszkaniu, gdzie obracają się powoli w prądach powietrza wpadającego przez nieszczelne okna. Rzucane na ścianę kolorowe rozbłyski uspokajają i pomagają mi myśleć.
Z jakiego powodu miałaby pójść ze mną na kolację, gdybym do niej zadzwonił? Może mnie lubi, a może się o mnie niepokoi, a może jest jej mnie żal. Nie będę miał pewności, że przyjmie zaproszenie, bo mnie lubi. Musiałaby lubić mnie tak, jak ja lubię ją. Nic innego nie utworzyłoby dobrego wzoru.
O czym byśmy rozmawiali? W tej chwili nie wie o funkcjonowaniu mózgu więcej ode mnie. To nie jej dziedzina. Oboje uprawiamy szermierkę, nie sądzę jednak, abyśmy mogli cały czas rozmawiać o fechtunku. Nie wydaje mi się, żeby interesował ją kosmos; podobnie jak pan Aldrin uważa chyba, że to zwyczajne marnotrawstwo pieniędzy.
Jeśli wrócę — jeśli kuracja podziała, a ja stanę się takim samym mężczyzną jak inni — czy będę ją lubił w taki sam sposób jak teraz?
Czy jest tylko odmianą sadzawki z aniołem — czy kocham ją, ponieważ wydaje mi się, że jest jedyną kobietą, jaką mógłbym pokochać?
Wstaję i nastawiam Toccatę i fugę d-moll Bacha. Muzyka tworzy złożony krajobraz: góry, doliny i podmuchy chłodnego wiatru. Czy po powrocie nadal będę lubił Bacha?
Na chwilę ogarnia mnie strach i szybuję przez mrok szybszy od światła, lecz muzyka unosi mnie niczym oceaniczna fala i już się nie boję.
W piątek rano mógłbym pójść do pracy, ale nie miałbym tam nic do roboty. Tak samo w mieszkaniu. W skrzynce odbiorczej znajduję odpowiedź od dyrektora banku. Mógłbym zrobić pranie, ale przecież piorę wieczorem. Uświadamiam sobie, że jeżeli zrobię pranie dziś wieczorem, a potem będę spał w domu tej nocy, i jeszcze w sobotę i niedzielę, to zostawię brudne prześcieradła w sypialni i ręczniki w łazience, kiedy zgłoszę się do kliniki. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Nie chcę zostawiać w domu brudów, ale musiałbym wstać wcześnie rano w poniedziałek i szybko zrobić pranie.
Przychodzi mi do głowy, żeby skontaktować się z innymi, ale postanawiam tego nie robić. Tak naprawdę, wcale nie mam ochoty z nimi rozmawiać. Nie jestem przyzwyczajony do takich dni, z wyjątkiem zaplanowanych urlopów, i nie wiem, co mam robić. Mógłbym pójść do kina albo przeczytać książkę, ale zanadto ściska mnie w żołądku. Mógłbym pójść do Centrum, ale tam również nie mam ochoty się pokazywać.
Zmywam po śniadaniu i chowam naczynia. Nagle mieszkanie wydaje mi się zbyt ciche, duże i puste. Nie wiem, dokąd pójdę, ale gdzieś pójść muszę. Wkładam do kieszeni klucze i portfel i wychodzę pięć minut później niż zazwyczaj.
Na schodach spotykam Danny’ego.
— Cześć, Lou, jak się masz — rzuca, schodząc na dół. Myślę, iż oznacza to, że się dokądś spieszy i nie chce rozmawiać. Odpowiadam tylko: „cześć”.
Na dworze jest pochmurno i zimno, ale nie pada. Nie jest tak wietrznie jak wczoraj. Podchodzę do samochodu i wsiadam. Nie uruchamiam jeszcze silnika, ponieważ nie wiem, dokąd chcę pojechać. Szkoda, żeby silnik niepotrzebnie pracował. Wyjmuję ze skrytki atlas samochodowy i otwieram go. Mógłbym pojechać do parku stanowego w górze rzeki i obejrzeć wodospady. Większość ludzi wybiera się tam latem, ale sądzę, że zimą jest również otwarte.
Na szybę pada cień. To Danny. Opuszczam szybę.
— Wszystko w porządku? — pyta. — Coś się stało?
— Nie idę dzisiaj do pracy — odpowiadam. — Zastanawiam się, dokąd się wybrać.
— OK — mówi. Jestem zdziwiony; nie myślałem, że do tego stopnia się mną interesuje. Skoro tak, to może powinien wiedzieć, że wyjeżdżam.
— Wyjeżdżam — rzucam. Jego twarz zmienia wyraz.
— Przeprowadzasz się? Czy to przez tego łobuza? Już ci więcej nie zaszkodzi, Lou.
Ciekawe, że zarówno on, jak i dozorczyni od razu założyli, że wynoszę się ze względu na Dona.
— Nie — odpowiadam. — Nie przenoszę się, tylko przez kilka tygodni mnie nie będzie. Pojawiła się nowa, eksperymentalna metoda leczenia i moja firma chce, żebym się jej poddał.
Sprawia wrażenie zatroskanego.
— Twoja firma… a czy ty tego chcesz? Może wywierają na ciebie nacisk?
— To moja decyzja — mówię. — To ja postanowiłem poddać się kuracji.
— Cóż… w porządku. Mam nadzieję, że dobrze ci poradzono — wyznaje.
— Tak — odpowiadam. Nie mówię, kto udzielił mi takiej rady.
— To znaczy… masz dzisiaj wolne? Czy już wyjeżdżasz? Gdzie będzie odbywało się to leczenie?
— Nie muszę jechać dzisiaj do pracy. Wczoraj posprzątałem biurko — odpowiadam. — Leczenie będzie odbywało się w klinice w campusie, gdzie pracuję, tyle że w innym budynku. Zaczyna się w poniedziałek. Dzisiaj nie mam nic do roboty… Może pojadę obejrzeć Harper Falls.
— Aha. No to uważaj na siebie, Lou. Mam nadzieję, że ci to pomoże. — Uderza dłonią w dach mojego samochodu i odchodzi.
Nie jestem pewien, co ma na myśli, mówiąc: „Mam nadzieję, że ci to pomoże”. Wycieczkę do Harper Falls? Leczenie? Nie wiem także, czemu uderzył w dach mojego auta. Wiem tylko, że już się go nie boję — kolejna zmiana, do której doszedłem sam.
W parku płacę za wejście i zostawiam samochód na pustym parkingu. Drogowskazy informują o różnych szlakach: „Do wodospadów 290,3 m”, „Buttercup Meadow 1,7 km”, „Ścieżka przyrodnicza dla najmłodszych 1,3 km”. Ścieżka przyrodnicza dla najmłodszych oraz szlak w pełni dostępny są wyasfaltowane, za to droga do wodospadów wysypana jest pokruszonymi kamieniami i obramowana metalowymi taśmami. Wędruję tym szlakiem, chrzęszcząc butami. Nikogo nie spotykam. Docierają do mnie tylko odgłosy natury. Z oddali dobiega ciągły szum trasy między-stanowej, za to w pobliżu słychać jedynie wysokie pojękiwanie generatora zasilającego biuro zarządu parku.
Wkrótce nawet i to cichnie; znajduję się pod skalnym występem, który zatrzymuje odgłosy autostrady. Większość liści opadła z drzew i nasiąkła wczorajszym deszczem. Niżej widzę czerwone liście, błyszczące nawet w tak słabym świetle; pokrywają klony, które przetrwały jeszcze tutaj, na najchłodniejszych obszarach.
Czuję, że się odprężam. Tych drzew nie obchodzi, czy jestem normalny, czy nie. Skał i mchu również. Nie potrafią rozróżniać ludzi. Kojące. W ogóle nie muszę na siebie uważać.
Zatrzymuję się, żeby przysiąść na głazie i zwiesić nogi. Rodzice zabierali mnie do parku w pobliżu naszego domu, kiedy byłem dzieckiem. Tam również płynął strumień z wodospadem, tyle że węższy od tutejszego. Skały były ciemniejsze i miały ostro zakończone wierzchołki. Jedna przewróciła się płaskim bokiem do góry. Lubiłem na niej stawać lub siedzieć. Zachowywała się przyjaźnie, ponieważ nic nie robiła. Rodzice tego nie rozumieli.
Gdyby ktoś powiedział klonom, że mogłyby się zmienić i żyć szczęśliwie w cieplejszym klimacie, czy dokonałyby takiego wyboru? A jeśli oznaczałoby to utratę ich półprzeźroczystych liści, które przybierają co roku tak przepiękne barwy?
Wciągam powietrze i czuję mokre liście, mech na skałach, porosty, kamień, glebę… W niektórych artykułach napisano, że osoby autystyczne są zbyt wrażliwe na zapachy, ale nikt nie ma tego za złe psom lub kotom.
Nasłuchuję odgłosów lasu, ledwo słyszalnych ze względu na mokre liście. Mimo to wychwytuję delikatny tupot na pobliskiej gałązce. Łapki wiewiórki, która właśnie skoczyła, drapiąc pazurkami o korę. Trzepot skrzydełek i cichutki świergot ptaka, którego nie dostrzegam. W niektórych artykułach napisano, że osoby autystyczne są zbyt wrażliwe na ciche dźwięki, ale nikt nie ma tego za złe zwierzętom.
Tutaj nie ma nikogo, kto miałby mi cokolwiek za złe. Mogę cały dzień cieszyć się swoimi nadwrażliwymi zmysłami, na wypadek gdybym za tydzień już je utracił. Wierzę, że wówczas będę się cieszył takimi zmysłami, jakie będę posiadał.
Pochylam się i próbuję kamienia, mchu, porostu, dotykając ich językiem, a potem ześlizguję się z głazu i liżę mokre liście zalegające u jego podstawy. Kora dębu (gorzka, surowa), kora topoli (początkowo bez smaku, potem lekko słodkawa). Rozkładam ramiona i kręcę się dookoła, depcząc ze zgrzytem kamienie ścieżki (nie ma nikogo, kogo mogłoby to zdenerwować, kto mógłby zwrócić mi uwagę lub ostrzegawczo potrząsnąć głową). Wokół mnie wirują kolory; kiedy się zatrzymuję, one nie zamierają w bezruchu natychmiast, lecz stopniowo.
Przy samej ziemi znajduję paproć, której mogę dotknąć językiem — ma tylko jeden zielony listek. Bez smaku. I korę innych drzew, których nie znam, ale które odróżniam po wyglądzie. Każde ma nieco inny, niemożliwy do opisania smak, nieznacznie odmienny zapach, różne wzory na korze, bardziej szorstkiej lub gładszej pod moimi palcami. Szum wodospadu, początkowo jedynie cichy syk, rozpada się na mnóstwo pojedynczych dźwięków: grzmot największej kaskady uderzającej o skały w dole, echo tego grzmotu, przechodzące w ryk, pluskanie pióropuszy wody, szemranie mniejszych wodospadów, ciche kapanie pojedynczych kropel z uschniętych od mrozu liści paproci.
Obserwuję spadającą wodę, próbując dojrzeć każdą jej część w pozornie jednolitej masie, która dopływa gładko do progu i rozszczepia się na mnóstwo strumieni w drodze ku dołowi… Co czułaby kropla, ześlizgując się z ostatniej skały i spadając w nicość? Woda nie ma rozumu, nie może myśleć, ale ludzie — normalni ludzie — piszą o wściekłych rzekach i podstępnych powodziach, jakby nie wierzyli w tę niemożność myśli.
Podmuch wiatru spryskuje mi twarz kropelkami; najmniejsze na przekór grawitacji unoszą się na wietrze i nie wracają tam, skąd się wzięły.
Niemal zaczynam rozmyślać o podjętej decyzji, o niewiadomej, o niemożności powrotu, ale nie chcę rozważać tego dzisiaj. Chcę czuć wszystko, co mogę czuć, i zapamiętać to, na wypadek gdybym zachował wspomnienia w tej nieznanej przyszłości. Skupiam się na wodzie, doszukując się jej wzoru, porządku w chaosie i chaosu w porządku.
Poniedziałek. Dziewiąta dwadzieścia dziewięć. Znajduję się w klinice w głębi campusu, daleko od Sekcji A. Siedzę na jednym z ustawionych w rzędzie krzeseł, pomiędzy Dale’em a Baileyem.
Krzesła wykonane są z jasnoszarego plastiku; na siedzisku i oparciu umieszczono niebiesko-zielono-różowe tweedowe poduszki. Po przeciwległej stronie pomieszczenia znajduje się kolejny rząd krzeseł; dostrzegam niewielkie wgłębienia w miejscach, gdzie siedzieli ludzie. Ściany pokryte są tapetą w szare paski, nad którą umieszczono jasnoszarą listwę, a ponad nią — białawy, kamienisty tynk. Pomimo pasków ściana ma taką samą chropowatą strukturę jak nad listwą. Na ścianie naprzeciwko wiszą dwa obrazy; pejzaż ze wzgórzem w tle i zielonymi polami na pierwszym planie oraz martwa natura z bukietem maków w mosiężnym dzbanku. Na końcu pomieszczenia znajdują się drzwi. Nie wiem, co się za nimi kryje. Nie wiem, czy to przez te drzwi przejdziemy. Przed nami stoi niski stolik z dwoma schludnymi rządkami przeglądarek osobistych oraz pudełkiem dysków z etykietką: „Informacje dla pacjenta: zrozumieć projekt”. Na etykietce dysku, który widzę z mojego miejsca, napisano: „Zrozumieć swój żołądek”.
Mój żołądek przypomina zawieszoną w próżni zimną kluchę. Mam wrażenie, że ktoś zbyt mocno naciągnął na mnie skórę. Nie sprawdzam, czy w pudełku znajduje się dysk z podpisem: „Zrozumieć swój mózg”. Nie chcę go odczytywać, nawet jeśli tam jest.
Kiedy próbuję wyobrazić sobie przyszłość — pozostałe godziny tego dnia, jutro, przyszły tydzień, resztę swój ego życia — przypomina to zaglądanie w źrenicę oka, skąd wyziera czerń. Mrok, który już tam jest, zanim dotrze światło, nieznany i niemożliwy do poznania przed nadejściem światła.
Niewiedza pojawia się przed wiedzą; przyszłość przybywa przed teraźniejszością. Od tej chwili przeszłość i przyszłość są tym samym, tylko o przeciwnych kierunkach, ale ja wybrałem tamtą drogę, a nie tę.
Kiedy tam dotrę, prędkość światła i prędkość mroku będą takie same.