Światło. Poranne światło. Pamiętam dziwne sny, ale nie ich treść, tylko tyle, że były dziwne. Jest jasny, rześki dzień; kiedy dotykam szyby, czuję jej zimno.
W chłodniejszym powietrzu jestem bardziej rozbudzony, niemal sprężysty. Płatki zbożowe w misce mają chrupiącą, pofałdowaną strukturę; czuję je w ustach, chrupiące, a potem gładkie.
Gdy wychodzę na zewnątrz, jasne słońce odbija się w kamykach okalających chodnik wokół parkingu. To dzień na jasną, dynamiczną muzykę. Przez głowę przemykają mi różne możliwości; decyduję się na Bizeta. Delikatnie dotykam samochodu i uświadamiam sobie, że choć Don siedzi w więzieniu, moje ciało pamięta o wciąż grożącym mi niebezpieczeństwie. Nic się nie dzieje. Cztery świeżo kupione opony nadal pachną nowością. Samochód zapala bez trudu. W drodze do pracy gra mi w głowie muzyka, jasna jak słońce. Rozważam wieczorny wyjazd za miasto, by popatrzeć na gwiazdy; powinienem dostrzec także stacje orbitalne. Potem sobie przypominam, że jest środa i idę na szermierkę. Już dawno o tym nie zapomniałem. Czy dzisiejszego ranka zaznaczyłem to w kalendarzu? Nie jestem pewny.
W pracy zatrzymuję się na swoim miejscu parkingowym. Pan Aldrin stoi w drzwiach, tak jakby na mnie czekał.
— Lou… widziałem wszystko w wiadomościach… Nic ci nie jest?
— Nie — mówię. Wydaje mi się to dość oczywiste, skoro na mnie patrzy.
— Jeśli nie czujesz się dobrze, możesz wziąć dzień wolny — dodaje.
— Nic mi nie jest — odpowiadam. — Mogę pracować.
— Cóż… Jeśli jesteś tego pewien. — Urywa, jak gdyby oczekiwał, że coś powiem, lecz nie jestem w stanie niczego wymyślić. — W wiadomościach mówili, że obezwładniłeś napastnika, Lou. Nie miałem pojęcia, że wiesz, jak to zrobić.
— Zrobiłem tylko to, co na treningach szermierki — mówię. — Chociaż nie miałem ostrza.
— Szermierka! — Jego oczy się rozszerzają, a brwi unoszą do góry. — Uprawiasz szermierkę? Jak… Ze szpadami i tak dalej?
— Tak. Raz w tygodniu chodzę na treningi — odpowiadam. Nie jestem pewien, ile powinienem mu powiedzieć.
— Nie wiedziałem o tym — mówi. — Nie mam pojęcia o szermierce, z wyjątkiem tego, że zawodnicy noszą białe kostiumy i ciągną za sobą kabel.
Nie nosimy białych kostiumów ani nie stosujemy elektronicznego systemu zliczania trafień, ale nie mam ochoty wyjaśniać tego panu Aldrinowi. Chcę wrócić do swojego projektu, a po południu mamy kolejne spotkanie z zespołem medycznym. Potem przypominam sobie, co powiedział pan Stacy.
— Możliwe, że będę musiał pojechać na posterunek i podpisać zeznanie — oznajmiam.
— W porządku — zgadza się pan Aldrin. — Jak najbardziej. Jestem pewny, że to musiał być dla ciebie ogromny wstrząs.
Dzwoni mój telefon. Przypuszczam, że to pan Crenshaw, więc nie spieszę się z podniesieniem słuchawki, w końcu jednak odbieram.
— Pan Arrendale? Mówi detektyw Stacy. Spisałem pana zeznanie. Proszę posłuchać, czy mógłby pan przyjechać na posterunek dziś rano?
Nie sądzę, aby to było prawdziwe pytanie. Raczej jest tak, jak z moim ojcem, kiedy mówił: „Podniesiesz tamten koniec, dobrze?”, mając po prostu na myśli: „Podnieś tamten koniec”. Możliwe, że wydawanie poleceń poprzez nadawanie im formy pytającej jest bardziej uprzejme, ale z drugiej strony może to być mylące, ponieważ czasami to naprawdę są pytania.
— Będę musiał zapytać szefa — zastrzegam.
— To sprawa policji — mówi. — Potrzebujemy pana, aby podpisał pan zeznanie i inne dokumenty. Tak mu proszę powiedzieć.
— Zadzwonię do pana Aldrina — obiecuję. — Czy mam potem do pana oddzwonić?
— Nie, po prostu proszę przyjechać, kiedy pan będzie mógł. Jestem na posterunku przez cały ranek. — Innymi słowy, oczekuje, że przyjadę niezależnie od tego, co powie pan Aldrin. To nie było prawdziwe pytanie.
Dzwonię do biura pana Aldrina.
— Tak, Lou? — mówi. — Jak się czujesz? — To głupie; pytał mnie o to rano.
— Policja chce, żebym przyjechał na posterunek i podpisał zeznania oraz inne dokumenty — informuję. — Powiedzieli, żebym przyjechał natychmiast.
— Ale czujesz się dobrze? Może chcesz, żeby ktoś z tobą pojechał?
— Czuję się dobrze — odpowiadam. — Ale muszę pojechać na posterunek policji.
— Oczywiście. Weź sobie wolny dzień.
Na zewnątrz się zastanawiam, co myśli sobie strażnik, gdy wyjeżdżam z campusu, chociaż dopiero przed chwilą przyjechałem, Z jego twarzy nie potrafię nic wyczytać.
Na posterunku policji panuje straszny zgiełk. Przy długim, wysokim kontuarze stoi kolejka ludzi. Ustawiam się na końcu, ale pan Stacy wychodzi z biura i mnie dostrzega.
— Proszę tutaj — woła.
Prowadzi mnie do innego głośnego pomieszczenia z pięcioma biurkami zawalonymi papierami. Na jego biurku, bo sądzę, że to jego biurko, znajduje się stacja dokująca dla podręcznego komputera i duży monitor.
— Nie majak w domu — mówi, skinieniem ręki wskazując mi stojące przy biurku krzesło.
Krzesło wykonano z szarego metalu i zaopatrzono w cienkie, plastikowe siedzisko w zielonym kolorze. Czuję przez nie stelaż. Wychwytuję zapach zwietrzałej kawy, tanich batoników, chipsów, papieru i tonera do drukarek i kserokopiarek.
— Tutaj jest kopia pańskiego zeznania, złożonego wczorajszej nocy — wyjaśnia. — Proszę je przeczytać, sprawdzić, czy nie ma błędów, i podpisać, jeśli wszystko jest w porządku.
Te wszystkie „jeśli” to znaczne utrudnienie, ale jakoś udaje mi się przez nie przebrnąć. Szybko czytam treść zeznania, choć chwilę trwa, nim się orientuję, że „ofiara” to ja, a „napastnik” to Don. Błędów nie znajduję, wobec czego podpisuję zeznanie.
Potem oficer policji mówi mi, że muszę podpisać skargę na Dona. Nie wiem dlaczego. Postępek Dona był sprzeczny z prawem i istnieją dowody na to, że to on go popełnił. Nie powinno mieć znaczenia, czy podpiszę skargę, czy nie. Niemniej zrobię to, skoro wymaga tego prawo.
— Co stanie się z Donem, jeśli zostanie uznany winnym? — pytam.
— Powtarzające się, nasilające akty wandalizmu, zakończone czynną napaścią? Nie wykręci się od opiekuńczej rehabilitacji — odpowiada pan Stacy. — OCW, osobisty chip warunkujący, wszczepiany do mózgu. To znaczy, w mózgu umieszczany jest…
— Wiem — mówię. W środku aż się skręcam; przynajmniej nie muszę się zastanawiać, co by było, gdybym to ja miał chip w swoim mózgu.
— To nie wygląda tak, jak w programach telewizyjnych — tłumaczy pan Stacy. — Żadnych iskier ani efektów świetlnych… Po prostu nie będzie mógł robić pewnych rzeczy.
Z tego, co słyszałem — co wszyscy słyszeliśmy w Centrum — OCW „nadpisuje” pierwotną osobowość i powstrzymuje rehabilitanta… to ich ulubione określenie… przed wszelkimi niepożądanymi czynnościami.
— Nie mógłby po prostu zapłacić za moje opony i szybę? — pytam.
— Recydywa — rzuca pan Stacy, grzebiąc w stercie dokumentów. — Robiłby to dalej. To udowodnione. Tak jak pan nie może przestać być sobą, kimś autystycznym, on także nie może prze stać być sobą, jednostką zawistną i skłonną do przemocy. Gdyby wykryto to, kiedy był dzieckiem, to cóż… O, znalazłem. — Wyciąga kartkę papieru. — Oto właściwy formularz. Proszę go uważnie przeczytać, podpisać w miejscu zaznaczonym krzyżykiem i wstawić datę.
Czytam formularz z pieczęcią miasta na górze. Według dokumentują, Lou Arrendale, wnoszę skargę w związku z mnóstwem rzeczy, o których bym nawet nie pomyślał. Sądziłem, że to będzie proste: Don próbował mnie nastraszyć, a potem skrzywdzić. Zamiast tego dowiaduję się, że wnoszę skargę na złośliwe zniszczenie mienia, zabór mienia o wartości przekraczającej 250 $, skonstruowanie urządzenia wybuchowego, podłożenie urządzenia wybuchowego, napaść z zamiarem pozbawienia życia za pomocą urządzenia wybuchowego…
— To mogło mnie zabić? — pytam. — Tutaj mówi się o napaści przy użyciu śmiercionośnej broni…
— Materiały wybuchowe są śmiercionośne. To prawda, że podłączył je w taki sposób, że nie wybuchły wtedy, kiedy powinny, a ilość samego środka wybuchowego była nieznaczna i co najwyżej pozbawiłaby pana części dłoni i twarzy, jednak w świetle prawa to bez znaczenia.
— Nie wiedziałem, że działanie, jakim było wyjęcie akumulatora i podłożenia pajacyka w pudełku, mogło naruszyć kilka przepisów prawa — mówię.
— Podobnie jak nie wie większość kryminalistów — odpowiada pan Stacy. — Ale to dość powszechna sytuacja. Załóżmy, że ktoś włamuje się do domu pod nieobecność właścicieli i kradnie wyposażenie. Istnieje prawo odnośnie nieuprawnionego wtargnięcia i inne, dotyczące zaboru mienia.
W rzeczywistości wcale nie oskarżałem Dona o wyprodukowanie urządzenia wybuchowego, ponieważ nie wiedziałem, że on to zrobił. Patrzę na pana Stacy’ego; jest jasne, że ma gotową odpowiedź na wszystko i dyskusja nie przyniesie nic dobrego. Nie wydaje mi się słuszne, by jedno działanie mogło wywołać tyle oskarżeń, ale słyszałem, jak ludzie mówili o tego typu sprawach.
Następnie dokument w mniej formalny sposób wymienia, co Don zrobił: opony, przednia szyba, kradzież akumulatora samochodowego o wartości 262,37 $, podłożenie ładunku wybuchowego pod maską samochodu oraz napaść na parkingu. Uszeregowane w takiej kolejności zdarzenia dobitnie wskazują na Dona jako sprawcę, który w dodatku naprawdę zamierzał mnie skrzywdzić. Pierwsze zajście było czytelnym sygnałem ostrzegawczym. Mimo to nadal trudno mi się z tym pogodzić. Wiem, co powiedział, jakich słów użył, ale nie mają one większego sensu. Jest normalnym człowiekiem. Bez trudu mógł porozmawiać z Marjory… rozmawiał z nią. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby się z nią zaprzyjaźnił, nic prócz niego samego. To nie moja wina, że Marjory mnie lubi. To nie moja wina, że poznaliśmy się w grupie szermierczej; zjawiłem się tam pierwszy i nie znałem jej, dopóki nie zaczęła uczęszczać na zajęcia.
— Nie wiem dlaczego.
— Słucham? — pyta pan Stacy.
— Nie wiem, dlaczego jest na mnie taki zły — wyjaśniam. Przekrzywia głowę.
— Powiedział panu przecież — mówi. — A pan mi to powtórzył.
— Tak, ale to nie ma najmniejszego sensu — upieram się. — Bardzo lubię Marjory, ale ona nie jest moją dziewczyną. Nigdy nigdzie jej nie zabrałem. Ona także nigdy nigdzie mnie nie zaprosiła. Nie zrobiłem nic, co mogłoby wyrządzić szkodę Donowi. — Nie mówię panu Stacy, że chciałbym wyjść gdzieś razem z Marjory, ponieważ mógłby mnie zapytać, dlaczego tego nie zrobiłem, a ja nie chcę odpowiadać na to pytanie.
— Może nie ma to sensu dla pana — odpowiada — ale dla mnie tak. Widujemy mnóstwo tego typu sytuacji, gdy zazdrość przeradza się we wściekłość. Pan nie musiał niczego robić; to wszystko tkwiło tylko w nim.
— Jest normalny — mówię.
— Formalnie nie jest upośledzony, panie Arrendale, ale nie jest normalny. Normalni ludzie nie podkładają ładunków wybuchowych w cudzych samochodach.
— Chodzi panu o to, że jest szalony?
— Sąd o tym orzeknie — wyjaśnia pan Stacy. Kręci głową. — Panie Arrendale, dlaczego próbuje pan go usprawiedliwiać?
— Wcale nie… Zgadzam się, że postąpił źle, ale wstawienie mu chipa do mózgu i przerobienie na kogoś innego…
Przewraca oczami.
— Chciałbym, żeby uczciwi ludzie lepiej rozumieli OCW. To nie polega na tym, że robi się z niego kogoś innego. Będzie Donem, tyle że wolnym od przymusu krzywdzenia ludzi, którzy go denerwują. Dzięki temu nie będziemy musieli trzymać go latami w zamknięciu, aby powstrzymać przed powtórzeniem czegoś takiego. On po prostu nigdy więcej tego nie zrobi. Nikomu. To znacznie bardziej humanitarne od wieloletniego zamykania ludzi z innymi złymi ludźmi w środowisku, które sprawia, że stają się jeszcze gorsi. To nie boli, nie zamieni go w robota. Będzie prowadził normalne życie… Nie będzie mógł tylko popełniać brutalnych przestępstw. Przekonaliśmy się, że to jedyna skuteczna metoda, z wyjątkiem kary śmierci, która, przyznaję, byłaby nieco zbyt radykalną karą za to, co zrobił panu.
— Nadal mi się to nie podoba — mówię. — Osobiście nie chciałbym, żeby ktoś wkładał mi chip do mózgu.
— Istnieją dozwolone prawem zastosowania medyczne — przypomina. Wiem o tym. Słyszałem o ludziach cierpiących na nieuleczalne ataki, chorobę Parkinsona lub uszkodzenie rdzenia kręgowego, dla których wymyślono specjalne chipy i bypassy, i to jest dobra rzecz. Ale w tym przypadku nie jestem pewny.
Ale takie jest prawo. Formularz nie zawiera nieprawdy. Don zrobił te rzeczy. O wszystkich powiadomiłem policję, prócz ostatniego zdarzenia, którego sami byli świadkami. U dołu formularza, pomiędzy tekstem a miejscem na mój podpis, widnieje pewna formułka: „Przysięgam, że wszystko, co zostało zapisane w formularzu, jest prawdą”. Tak jest, o ile mi wiadomo, i będzie musiało to wystarczyć. Podpisuję się, wstawiam datę i podaję dokument policjantowi.
— Dziękuję, panie Arrendale — mówi. — Chce spotkać się z panem prokurator okręgowy. Wyjaśni panu następne kroki.
Prokurator okręgowy to kobieta w średnim wieku o przetykanych siwizną, kędzierzawych, czarnych włosach. Na tabliczce na jej biurku widnieje: „P.O. Beatrice Hunston”. Jej skóra ma kolor piernika. Urzęduje w gabinecie większym od mojego; wszystkie ściany zabudowane są półkami pełnymi książek — starych i oprawionych w beżowe okładki z czarnymi i czerwonymi kwadratami na grzbietach. Nie sprawiają wrażenia, by ktokolwiek je czytał. Zastanawiam się, czy są prawdziwe. Na biurku pracuje płyta danych, a bijące od niej światło nadaje podbródkowi kobiety zabawny kolor, choć z mojego punktu widzenia ekran płyty jest czarny.
— Cieszę się, że pan żyje, panie Arrendale — mówi. — Miał pan sporo szczęścia. Jak rozumiem, podpisał pan skargę na pana Donalda Poiteau, zgadza się?
— Tak — odpowiadam.
— Cóż, w takim razie pozwoli pan, że wyjaśnię dalszą procedurę. Prawo stanowi, że pan Poiteau może domagać się rozprawy sądowej z udziałem przysięgłych. Mamy niezbite dowody, że to on jest sprawcą wszystkich incydentów, i jesteśmy absolutnie pewni, że te dowody obronią się w sądzie. Najprawdopodobniej jednak jego adwokat doradzi mu, żeby przyjął wniosek oskarżenia. Czy wie pan, co to oznacza?
— Nie — przyznaję. Wiem, że chce mi to powiedzieć.
— Jeśli nie wykorzysta środków stanowych, żądając przeprowadzenia rozprawy, skróci czas, który będzie musiał odsiedzieć, do okresu potrzebnego na wszczepienie i adaptację chipa, OCW. W przeciwnym wypadku, w razie osądzenia, musi się liczyć co najmniej z pięcioletnim wyrokiem. W tym czasie przekona się, co to takiego więzienie, i spodziewam się, że wyrazi zgodę na naszą propozycję.
— Możliwe jednak, że nie zostanie skazany — mówię.
Pani prokurator uśmiecha się do mnie.
— Mało prawdopodobne — oznajmia. — Nie przy takich dowodach, jakimi dysponujemy. Nie musi się pan martwić; nigdy więcej pana nie skrzywdzi.
Nie martwię się. A przynajmniej nie martwiłem się, dopóki tego nie powiedziała. Przestałem się martwić, gdy Don trafił do więzienia. Zacznę się martwić, gdy ucieknie. Teraz nie mam powodów do niepokoju.
— Jeśli nie dojdzie do rozprawy, a jego adwokat zgodzi się na układ, nie będziemy musieli więcej pana wzywać — mówi. — Dowiemy się w ciągu kilku dni. Gdyby jednak zażądał procesu, zostanie pan świadkiem oskarżenia. Oznacza to konieczność spędzenia czasu ze mną lub kimś z mojego biura, żebyśmy mogli przygotować pańskie zeznania, a potem wystąpienie w sądzie. Czy pan to rozumie?
Rozumiem, co do mnie mówi. Nie mówi tylko — a może po prostu o tym nie wie — że pan Crenshaw będzie bardzo zły, jeśli stracę na to zbyt wiele czasu. Mam nadzieję, że Don i jego prawnik nie będą się upierali przy rozprawie.
— Tak — potwierdzam.
— Dobrze. Przez ostatnich dziesięć lat procedura zmieniła się dzięki dostępności chipa OCW; to wielki krok naprzód. Znacznie mniej przypadków kończy się w sądzie. Ofiary i świadkowie tracą mniej czasu. Będziemy w kontakcie, panie Arrendale.
Ranek ma się ku końcowi, kiedy nareszcie opuszczam Centrum Sprawiedliwości. Pan Aldrin powiedział, że nie muszę dzisiaj w ogóle wracać do pracy, ale nie chcę dawać panu Crenshawowi powodów do zdenerwowania, w związku z czym spędzam popołudnie w biurze. Mamy kolejny test, jeden z tych, które polegają na dopasowywaniu wzorów na ekranie komputera. Wszyscy szybko sobie z tym radzimy. Pozostałe testy są równie łatwe, ale nudniejsze. Nie odpracowuję porannej nieobecności w firmie, ponieważ to nie była moja wina.
Przed wyjściem na trening oglądam w telewizji wiadomości naukowe, ponieważ właśnie nadają program o przestrzeni kosmicznej. Konsorcjum firm buduje kolejną stację orbitalną. Rozpoznaję logo; nie wiedziałem, że firma, w której pracuję, jest zainteresowana działalnością w kosmosie. Prowadzący wspomina o miliardach, które pochłonie budowa, i udziałach poszczególnych partnerów w przedsięwzięciu.
Może to dlatego panu Crenshawowi tak zależy na cięciu kosztów. Uważam, że to dobrze, iż firma chce inwestować w kosmos; chciałbym się kiedyś tam wybrać. Może gdybym nie był autystyczny, zostałbym astronautą lub naukowcem zajmującym się przestrzenią. Ale nawet gdybym teraz się zmienił dzięki kuracji, byłoby zbyt późno, by się przekwalifikować.
Może to jest przyczyna, dla której niektórzy ludzie decydują się na kurację przedłużającą życie, aby mieć szansę na karierę, o której wcześniej nawet nie marzyli. Niestety, jest to bardzo kosztowne. Na razie niewielu może sobie na to pozwolić.
Kiedy przyjeżdżam, przed domem Toma i Lucii stoją zaparkowane trzy inne samochody. Między innymi auto Marjory. Serce bije mi szybciej. Brak mi tchu, ale nie biegnę.
Wieje chłodny wiatr. Gdy jest zimniej, łatwiej się fechtować, ale trudniej siedzieć na zewnątrz i rozmawiać.
W środku spotykam Lucie, Susan i Marjory, pogrążone w rozmowie. Przerywają, kiedy wchodzę.
— Jak się czujesz, Lou? — pyta Lucia.
— Bardzo dobrze — zapewniam. Mam wrażenie, że mój język jest za duży.
— Tak mi przykro z powodu tego, co zrobił Don — mówi Marjory.
— Nie kazałaś mu tego robić — odpowiadam. — To nie twoja wina. — Powinna to wiedzieć.
— Nie to miałam na myśli — dodaje. — Ja tylko… przykro mi z twojego powodu.
— Nic mi nie jest — powtarzam. — Jestem tutaj, a nie… — Trudno to powiedzieć. — Nie w areszcie — kończę, unikając słowa „martwy”. — To takie trudne… Powiedzieli, że wstawią mu chip do mózgu.
— Mam nadzieję — mówi Lucia. Krzywi się. Susan kiwa głową i mruczy coś, czego nie dosłyszałem.
— Lou, wydaje się, że nie chcesz, żeby go to spotkało — zauważa Marjory.
— Uważam, że to przerażające — odpowiadam. — Uczynił coś złego, ale przerażające jest to, że zamienią go w kogoś innego.
— To nie tak — upiera się Lucia. Patrzy na mnie. Właśnie ona powinna to zrozumieć; zna się na eksperymentalnych metodach leczenia; wie, czemu tak się przejmuję zamianą Dona w kogoś innego. — Zrobił coś złego… bardzo złego. Mógł cię zabić, Lou. Zabiłby, gdyby go nie powstrzymano. Byłoby sprawiedliwie, gdyby zamienili go w miskę budyniu, ale tak naprawdę chip uniemożliwi mu jedynie wyrządzanie krzywdy innym.
To nie takie proste. Podobnie jak jedno słowo może znaczyć coś w jednym zdaniu i zupełnie coś innego w innym albo zmienić znaczenie wraz ze zmianą tonu, również działanie może być pomocne lub krzywdzące, w zależności od okoliczności. OCW nie pomaga ludziom osądzać, co jest dobre, a co złe, a jedynie usuwa wolę podjęcia działania, które w większości przypadków może skończyć się wyrządzeniem komuś krzywdy. Oznacza to, że czasami uniemożliwi Donowi uczynienie czegoś dobrego. Nawet ja to wiem i jestem pewny, że Lucia też o tym wie, tylko z jakichś względów nie przyjmuje tego do wiadomości.
— I pomyśleć, że ufałam mu i tak długo trzymałam w grupie! — dodaje. — Nigdy bym nie pomyślała, że mógłby zrobić coś takiego. Wstrętna żmija. Mam ochotę osobiście wydrapać mu oczy.
Dzięki jednemu z przebłysków intuicji wiem, że Lucia skupia się w tej chwili bardziej na własnych odczuciach niż moich. Jest zraniona tym, że Don ją oszukał; wydaje się jej, że zrobił z niej idiotkę, a ona nie chce być uważana za głupią. Jest dumna ze swojej inteligencji. Chce, żeby go ukarano, ponieważ ją skrzywdził, a przynajmniej zranił jej ego.
Nie jest to ładne zachowanie i nie wiedziałem, że Lucia potrafi być taka. Czy powinienem był to o niej wiedzieć tak samo, jak ona powinna poznać się wcześniej na Donie? Jak normalni ludzie by wytrzymali, gdyby wiedzieli wszystko o innych i ich tajemnicach? Czy nie kręciłoby się im od tego w głowach?
— Nie potrafisz czytać w ludzkich umysłach, Lucio — mówi Marjory.
— Wiem o tym! — Lucia poprawia gwałtownym ruchem włosy i wyłamuje sobie palce. — To tylko… Do licha, nie cierpię, jak ktoś robi ze mnie idiotkę, a mam wrażenie, że tak właśnie się stało. — Patrzy na mnie. — Przepraszam, Lou, jestem straszną egoistką. Tak naprawdę liczysz się ty i twoje samopoczucie.
To tak jakbym obserwował tworzenie się kryształu w roztworze przesyconym — kiedy widzę, jak jej normalna osobowość, zwykła osobowość, znów wyłania się z rozgniewanej kobiety, jaką była jeszcze przed chwilą. Czuję się lepiej, ponieważ zrozumiała, co robi, i nie będzie już zachowywać się w taki sposób. Jednak poszło jej to wolniej niż analiza postępowania innych. Zastanawiam się, czy wejrzenie w siebie i zrozumienie, co się naprawdę dzieje, zabiera normalnym ludziom więcej czasu niż osobom autystycznym; a może nasze mózgi pracują z taką samą prędkością. Ciekawe, czy do tej swojej autoanalizy Lucia potrzebowała słów Marjory.
Zastanawiam się, co Marjory naprawdę o mnie myśli. Patrzy teraz na Lucie, ale co chwilę zerka na mnie. Jej włosy są takie piękne… Przyłapuję się na analizowaniu ich barwy i stosunku do siebie różnych odcieni, a także sposobu, w jaki przy najlżejszym poruszeniu odbija się od nich światło.
Siadam na podłodze i zaczynam rozgrzewkę. Po chwili dołączają do mnie kobiety. Jestem nieco zesztywniały; dopiero po kilku próbach mogę dotknąć czołem kolan. Marjory tego nie potrafi; włosy opadają jej przed twarz, omiatając kolana, lecz czoło wciąż dzielą od nich dobre cztery cale.
Po rozgrzewce wstaję i idę do magazynku po sprzęt. Tom jest już na zewnątrz z Maksem i Simonem, sędzią z turnieju. Krąg lamp rozświetla środek podwórka, pogrążając jego okolice w głębokim cieniu.
— Cześć, kolego — mówi Max. Do wszystkich mężczyzn zwraca się „kolego”. To głupie, ale tak właśnie się zachowuje. — Jak się masz?
— Świetnie — odpowiadam.
— Słyszałem, że wykorzystałeś przeciwko Donowi szermierczy zwód — podejmuje Max. — Szkoda, że tego nie widziałem.
Myślę, że w rzeczywistości Max wcale nie chciałby tam być, niezależnie od tego, co wydaje mu się teraz.
— Lou, Simon był ciekawy, czy mógłby z tobą powalczyć — wtrąca Tom. Cieszę się, że nie pyta, jak się czuję.
— Owszem — zgadzam się. — Założę maskę.
Simon nie dorównuje wzrostem Tomowi, jest też chudszy. Ma na sobie starą, pikowaną kurtkę do szermierki, która przypomina białe kostiumy używane podczas oficjalnych zawodów, z tą różnicą, że jego strój jest w zielone pasy.
— Dziękuję — mówi, po czym dodaje, jakby wiedział, że patrzę na jego kurtkę: — Moja siostra chciała kiedyś mieć zielony kostium, a o szermierce wiedziała więcej niż o farbowaniu ubrań. Kurtka na początku wyglądała znacznie gorzej; teraz już trochę spłowiała.
— Nigdy nie widziałem zielonego stroju — przyznaję.
— Ani nikt inny — potwierdza. Nosi zwyczajną, białą maskę, pożółkłą od zużycia. Na rękach ma brązowe rękawice. Zakładam maskę.
— Jaka broń? — pytam.
— A jaka jest twoja ulubiona? — odpowiada pytaniem.
Nie mam ulubionej broni; każdy oręż i ich kombinacje wymaga innych wzorów.
— Zacznijcie od szpady i sztyletu — mówi Tom. — Będzie na co popatrzeć.
Biorę szpadę i sztylet i tak długo układam je w rękach, aż znajduję wygodny chwyt — prawie ich nie czuję i tak właśnie powinno być. Szpada Simona ma wielką osłonę w kształcie dzwonu, za to sztylet — jedynie prosty pierścień. Jeśli mój przeciwnik nie jest zbyt dobry w parowaniu, będę miał szansę trafić go w dłoń. Ciekawe, czy zamierza obwoływać trafienia. Jest sędzią; na pewno okaże się uczciwy.
Stoi rozluźniony, z ugiętymi kolanami, co wskazuje na osobę fechtującą się na tyle długo, by dobrze się czuć w takiej pozycji. Pozdrawiamy się; jego ostrze ze świstem tnie powietrze, gdy kończy salut gwałtownym zamachem w dół. Czuję, jak ściska mnie w żołądku. Nie wiem, co teraz zrobi. Nim zdążę coś wymyślić, rzuca się naprzód, czego my prawie nigdy tutaj nie robimy — ramię ma wyciągnięte na całą długość, a tylną nogę wyprostowaną. Okręcam się, błyskawicznie opuszczając sztylet i blokując nim pchnięcie, po czym zadaję własny cios, ponad jego sztyletem. Ale on jest szybki, szybszy od Toma. Unosi ramię i paruje cios.
Po wypadzie tak szybko wraca do pozycji wyjściowej, że nie mam okazji wykorzystać chwilowego unieruchomienia. Przyjmuje neutralną pozycję i kiwa mi głową.
— Dobry blok — chwali.
W żołądku ściska mnie jeszcze mocniej. Uświadamiam sobie, że to nie strach, tylko podniecenie. Simon może być nawet lepszy od Toma. Wygra, ale i ja się czegoś nauczę. Umyka w bok; podążam za nim. Przypuszcza kilka szybkich ataków, a ja wszystkie paruję, choć sam nie kontratakuję. Chcę zobaczyć jego wzór, który jest zupełnie inny. Znowu. I znowu. Nisko, wysoko, wysoko, nisko, nisko, wysoko, nisko, nisko, nisko, wysoko, wysoko. Prze-widując jego następny ruch, przypuszczam własny atak w chwili, gdy tnie nisko i tym razem nie ma czasu się zasłonić, a ja zdobywam punkt, lekko dotykając jego ramienia.
— Dobrze — chwali, odstępując. — Znakomicie.
Zerkam na Toma, który kiwa głową z uśmiechem. Max potrząsa złączonymi rękami nad głową; on też się uśmiecha. Trochę mi niedobrze. W chwili kontaktu ujrzałem twarz Dona i poczułem cios, jaki mu zadałem, i zobaczyłem, jak składa się wpół. Potrząsam głową.
— W porządku, Lou? — pyta Tom. Nie chcę nic mówić. Nie wiem, czy powinienem dalej walczyć.
— Poproszę o przerwę — mówi Simon, choć walczyliśmy tylko przez kilka minut. Jest mi głupio; wiem, że robi to ze względu na mnie i nie powinienem mieć o to pretensji, ale mam. Wciąż czuję w ręce tamten cios, zapach oddechu wyciśniętego z płuc Dona, dźwięk, widok i dotyk — wszystko razem. Część mojego umysłu pamięta książkę i rozprawę o pamięci, stresie i urazie, większość jednak pogrąża się w spirali smutku, strachu i gniewu.
Walczę z tym, mrugając i czepiając się fragmentu muzyki, który rozbrzmiewa mi w głowie; spirala rozwija się i znika.
— Nic… mi… nie… jest — dukam. Mówienie przychodzi mi z trudem, ale czuję się lepiej. Unoszę ostrze. Simon się cofa i także unosi broń.
Pozdrawiamy się ponownie. Tym razem jego atak jest równie szybki, ale całkowicie inny; w ogóle nie dostrzegam żadnego wzoru, mimo to decyduję się zaatakować. Jego klinga mija moją zastawę i trafia nisko w lewą stronę brzucha.
— Dobrze — mówię.
— Zmuszasz mnie do zbyt wielkiego wysiłku — wyznaje Simon. Słyszę, jak ciężko dyszy; wiem, że jest tak, jak mówi. — Cztery razy omal mnie nie trafiłeś.
— Nie udała mi się ta zastawa — przyznaję. — Była za słaba…
— Sprawdźmy, czy popełnisz ten błąd dwa razy — proponuje. Salutuje i tym razem to ja atakuję pierwszy. Nie zaliczam trafienia, a jego ataki wydają się szybsze od moich; dwa czy trzy razy zmusza mnie do parowania, nim dostrzegam lukę w jego obronie. Niestety, zanim zadaję cios, trafia mnie w prawe ramię.
— Stanowczo zbyt ciężko — mówi. — Lou, jesteś naprawdę niezłym szermierzem. Widziałem to na turnieju; debiutanci nigdy nie wygrywają i miałeś typowe dla żółtodzioba problemy, ale widać było, że wiesz, co robisz. Czy kiedykolwiek myślałeś o klasycznej szermierce?
— Nie — odpowiadam. — Znam tylko Toma i Lucie…
— Powinieneś się nad tym zastanowić. Tom i Lucia to jedni z najlepszych podwórkowych trenerów… — Simon uśmiecha się do Toma, który odpowiada naburmuszoną miną — …ale odrobina klasycznej techniki poprawiłaby pracę twych nóg. Ostatnim razem trafiłem cię nie dzięki szybkości, lecz dodatkowemu zasięgowi ramienia, bo wiem, jak dokładnie postawić stopę, by uzyskać jak największy zasięg przy jak najmniejszym odsłonięciu się. — Simon zdejmuje maskę, wiesza szpadę na kołku i wyciąga do mnie dłoń. — Dziękuję, Lou, za dobrą walkę. Może to powtórzymy, jak tylko odsapnę.
— Dziękuję — mówię i ściskam mu rękę. Ma uścisk silniejszy niż Tom. Brak mi tchu; odwieszam ostrze i wsuwam maskę pod wolne krzesło, na którym zaraz siadam. Zastanawiam się, czy naprawdę mnie lubi, czy będzie taki jak Don i potem mnie znienawidzi. Ciekawe, czy Tom powiedział mu, że jestem autystyczny.